Oberża pod Rozbrykanym Ogrem

Baśniowe Gawędy - "Przeciwko wszystkim banderom"

Osada 'Pazur Behemota' > Baśniowe Gawędy > Przeciwko wszystkim banderom
Wędrowiec: zaloguj, wyszukiwarka
Miron

Miron

20.11.2008
Post ID: 36973

Warta się dłużyła lecz nagle Jess zauważył sporych rozmiarów sokoła, szybującego po niebie.
Jeremiasz pochwycił łuk i strzelił do niego, jak się można domyślić nie trafił, a sokół poleciał w stronę plaży. Zdążył jednak zauważyć że sokół ma niebieską wstążkę i skórzany kaptur, wywnioskował że skoro ptak jest tak ubrany, i leci w stronę plaży, to musi należeć do kogoś kto tu przypłynął.
Sithi już przyszedł więc Jess popędził na plażę, gdzie dojrzał ognisko i obozującą drużynę elfów.
Już miał wracać, gdy nagle trzasnęła gałązka - Szlag - przeklął cicho Jess.. Jeden z elfów podszedł do niego. Jeremiasz wyglądał dość dziko. Miał już spory zarost i całkiem rozczochrane włosy, ubrany był tylko w prymitywne portki i płaszcz. Gofryt wyciągnął miecz i próbował zabić Jessa, lecz gdy tylko uniósł miecz, padł na ziemię z kolanem przebitym strzałą z łuku Jeremiasza. W tej właśnie chwili wrócił Erick...

Erick

Erick

15.12.2008
Post ID: 38090

Erick spojrzał na leżącego na ziemi Gofryta, a następnie na pirata. Ogarnęła go ogromna złość. Bez wahania chwycił za magiczną laskę, ale Jess już zdążył wycelować w niego z łuku. Strzała świsnęła koło ucha elfa. Erick strzelił lodowym pociskiem w Jessa, którego siła zaklęcia odrzuciła w bok. Nagle zbiegła się reszta załogi. Widząc Ericka walczącego z Jessem ruszyli mu na pomoc. Tylko Robin podbiegł do Gofryta, starając się go uleczyć. Jess mimo dużego refleksu, miał nikłe szanse na ucieczkę, został otoczony grupą elfów. Po chwili spadł na ziemię spętany magicznymi linami. Erick wyciągnął miecz i ruszył na nieznanego mężczyznę...

Fergard

Fergard

30.12.2008
Post ID: 38827

Tymczasem, na "Navisie"...

- Skąd oni się wzięli?! - Wrzasnął Wolvington ,odpalając jedną z armat. Kula poleciała w kierunku obszarpanej, porośniętej glonem fregaty. Uderzyła z pełną mocą, odłupując kawałek burty. Załoga przeklętego statku jednak zdawała się nie zważać na uszkodzenia. Dziwaczne istoty, przypominające groteskowe połączenia ryb i glonów tylko śmiały się opętańczo, z każdą chwilą zbliżając się do "Navisa". Nataniel wiedział, skąd oni się wzięli. Jednak wolał to zachować to dla siebie. Pazur bez słowa odpalił armatę. Kula zmiotła z pokładu "Latającego Holendra" jednego z marynarzy. Przeklętych ryboludzi wciąż przybywało.
- Doganiają nas! - Wydarł się Grand.
- Przecież widzę! - Odwrzasnął Pazur, odpalając jeszcze jedną armatę. Kula śmignęła koło głowy kapitana statku, Davego Jonesa. Pazur znał go doskonale - Z opowieści i plotek zasłyszanych w portach. Wiedział, że nie da się go zabić, nie przebijając jego serca - które było gdzieś ukryte. Wiedział też, że "Latający Holender" jest szybszy od "Navisa", więc ucieczka była niemożliwa. Kot rozejrzał się: Wolvington wciąż biegał od jednej armaty do drugiej, Aeshma w powietrzu bombardował pokład "Holendra", Katarzyna zrzucała śmiałków, którzy usiłowali przeskoczyć na pokład "Navisa". Wyglądało to tak groteskowo, że Pazur ryknąłby śmiechem, gdyby nie sytuacja.
- Nie uciekniemy im! - Wrzasnął Grand po raz kolejny. Burty "Holendra" i "Navisa" zetknęły się ze sobą. Ryboludzie przeszli do abordażu. Nataniel zastąpił pierwszym trzem drogę, ucinając im łapska szablą. Potwory ryknęły z bólu i chwilę później wypadły za burtę, wrzeszcząc. Za plecami Pazura pojawił się kolejny z wielkim oburęcznym mieczem. Chwilę później wzdrygnął się i osunął się na deski. Zaskoczony Nataniel ujrzał Wolvingtona z szablą. Wymienili spojrzenia i ruszyli do dalszej walki. Tymczasem Aeshma wylądował na ziemi, bacznie rozglądając się. Szybko złapał za leżący na pokładzie muszkiet i trzasnął nim w łeb ryboczłeka z łbem rekina młota, najwyraźniej przewodzącego atakiem. Potwór z warknięciem machnął toporem na oślep. Demon uchylił się przed atakiem, po czym ściął ryboczłeka kopnięciem. Prawdopodobnie by go zabił, ale nagle ktoś trafił go w skrzydło. Aeshmą zarzuciło do tyłu. Na pokładzie "Holendra" stał sam Davy Jones z uniesionym pistoletem.
- Dobrze, a więc... Żeby nie przedłużać, oddawajcie nam Bosforową! - Warknął Jones, wymachując pistoletem.
- Wypchaj się! - Odwarknęła Katarzyna, wyciągając sztylet z ryboczłeka. - Żywcem nas nie dostaniesz!
- Nie mówię o was, ignoranci! Tylko o Annie Bosfor! - Katarzynie momentalnie zaschło w gardle. "Musiało się wydać...", pomyślał gorączkowo Nataniel, szukając wzrokiem bezpiecznej kryjówki.
- O czym ty, do diabła mówisz?! - Warknęła cicho Katarzyna, unosząc sztylet.
- Czyżby Pazur ci nie powiedział? - Zapytał lekko rozbawiony Jones. Nataniel zaczął wymachiwać rękoma, wrzeszcząc bezgłośnie: "Na wszystkie świętości, Jones... Zamknij jadaczkę!"
- O czym? - Głośność głosu Katarzyny nie przekraczała teraz granicy szeptu.
- Że twoja siostra jest z rasy Aht'garass. Zabawne, prawda? Nocny Strzelec mi o tym powiedział... Tak samo, jak zresztą pozostałym "zawodnikom" w tej... grze. - Kasia odwróciła się w kierunku panikującego Nataniela. Aeshma i Wolvington mimowolnie uśmiechnęli się, widząc tą słuszną panikę.
- Dlaczego mi nie powiedziałeś? - Zapytała, obracając w dłoniach sztylet.
- Ja... Eee... Zapomniałem. - Wypalił. Wolvington i Jones ryknęli śmiechem. Aeshma ograniczył się do pogardliwego uśmiechu.
- Ty... Ty draniu! - Wrzasnęła mu prosto w twarz. - Wiedziałeś o wszystkim i zamiast mi o tym powiedzieć... Ty... Ty... Zapominasz! Wiedziałeś, że goni nas połowa świata i zamiast odstawić Annę w jakieś bezpieczne miejsce, to ty ganiasz po morzach i oceanach. Ciebie bawi ta... Ta gra? Ty... - Katarzyna nie skończyła, tylko wymierzyła silny(i prawdopodobnie także zasłużony) policzek. Nataniel zatoczył się po pokładzie jak pijany. Kotka odwróciła się do zaczerwienionego z wesołości Jonesa i bez ostrzeżenia wbiła mu nóż w rękę.
- A wy macie odpłynąć jak najdalej od "Navisa". Jeżeli zobaczę was raz jeszcze z imieniem mojej siostry na ustach, to obiecuję, że wypatroszę was jak dorsze i dam rekinom! - Szybkim ruchem wyrwała sztylet z ręki Daviego, któremu uśmiech już zniknął z twarzy.
- Kapitanie? - Zapytał niepewnie Atkins, wciąż trzymając za kołnierz Granda.
- Wycofujemy się. - Mruknął Jones cicho. - To nie kobieta, to demon. - Wolvington i Aeshma wymienili rozbawione spojrzenia. Ryboludzie wrócili na swój statek. "Latający Holender" zanurzył się.
- Od teraz... - Warknęła Katarzyna, wymachując sztyletami. - Od teraz ja jestem kapitanem "Navisa". Niech któryś spróbuje mi podskoczyć, a wypruję mu flaki! - Złapała za kapitański kapelusz wciąż zamroczonego Pazura. - A ciebie... - Zwróciła się do Nataniela. - Nie chcę już znać. - Nowy kapitan "Navisa" dumnym krokiem pomaszerował pod pokład. Uśmiech zniknął Wolvingtonowi z twarzy. Aeshma z kolei uśmiechał się cierpko, jakby właśnie kogoś zmieszał z błotem...

Tymczasem, na statkach Armady...

- Mam już dosyć wypadania za burtę. - Jęknął zziębnięty Le Rauxe. Majtek owinął go kocem. Gabriel przyglądał mu się z troską.
- Na pewno nic ci nie jest? - Zapytał.
- Nie, nie mam hipotermy. - Odmruknął kwaśno Le Rauxe, wypijając kolejny kubek herbaty. - Skąś ty wytrzasnął tego demona?
- Kiedy walczymy z naprawdę nienaturalnym zagrożeniem, trzeba być przygotowanym na wszelkie sposoby. - Mruknął Gabriel, patrząc gdzieś za horyzont. - Powiedzmy, że był to dar od Lorda Omara w ramach wieczystego sojuszu.
- Omar. - Powtórzył głucho Jaques. - Obiecał stawić się wraz ze swoją świtą dokładnie kilka dni temu. Nie wiem, dlaczego polegamy na tym leniwym tygrysie.
- Bo ten leniwy tygrys włada magią z równie wielką wprawą, co Pazur. - Uciął pers. - To powinno wystarczyć. - Zbesztany Le Rauxe umilkł.

Tymczasem, na "Czarnej Perle"...

- I co, pogodziłeś się już z faktami? - Zapytał Jack siedzącego cicho Drareala.
- A mam inne wyjście? - Zapytał głucho Aht'garass.
- Nie, nie masz. Ale cieszę się, że pytasz. - Chłopak westchnął z poczuciem beznadziejności. - Tylko nie popadaj w depresję. Podobno można od niej umrzeć.
- Trochę świętego spokoju by się przydało.
- Cóż, jesteś skazany na mnie i moją wrzaskliwą załogę... - Nie dokończył, bo nad głową przeleciało mu szklane oko. A raczej papuga trzymająca szklane oko.
- Wracaj tu, ty przerośnięty wróblu! - Wrzasnął jednooki marynarz, goniąc za ptakiem. Drareal mimowolnie się uśmiechnął...

Tymczasem, u Mrocznego Żniwiarza...

- MROCZNY, MASZ TU NATYCHMIAST WYJŚĆ! - Darł się wściekły Alastor z obstawą. - ŻYWCEM OBEDRĘ CIĘ ZE SKÓRY! KIM TY JESTEŚ, ŻE WYOBRAŻASZ SOBIE, ŻE MOŻESZ ZABIERAĆ MI WSZYSTKO, CO CHCESZ?! TY... - Tutaj posypał się szereg wszelakich przekleństw i klątw, przy czym większość jest tak plugawa, że nie należy ich przytaczać. Tak więc Alastor darł się ile sił w płucach, a M.Ż przeglądał papiery, nie mogąc wytrzymać tego hałasu.
- Szefie, Alastor wyważa bramę! - Do komnaty naczelnego demona wpadł Nocny z krzykiem na ustach. - Odeprzeć atak?
- Zadajesz głupie pytania. - Odparł spokojnie Żniwiarz. - Oczywiście. Zabierz Porcupina i Triple S. - Czaszka zasalutował, po czym odbiegł, odbezpieczając w biegu strzelbę...

Tymczasem, u Anubisa i Folensa...

- Może Żniwiarz już o mnie zapomniał? - Zastanawiał się głośno Folens, wdychając proszek szczęścia. "Paskudztwo...", pomyślał Edgar, siedzący tuż obok.
- A więc, panowie... - Zaczął Anubis. Jego głowa pokiwała się w nieznanym rytmie. - Róg Krakena mógłby przydać się nam w interesach. Nikt w końcu nie targuje się z kimś, kto może w jednej chwili zniszczyć cały jego dobytek, prawda?
- Uważam, że należy go zniszczyć. - Odezwał się Edgar. - To zbyt wielka pokusa.
- Popieram. - Dodał siedzący cicho Svart.
- A ja z kolei się zgodzę. - Zaoponował Kordan, czyszcząc swoją broń.
- Poza tym... Jeżeli ktoś o wrogich nam zamiarach dostanie Róg, to może nam zagrozić, prawda? - Pozostali skinęli głowami. - Dlatego też, Kordan, Svart, Edgar i ty, Folens... - Elfowi momentalnie zniknął uśmiech z twarzy. - Popłyniecie po Aht'garassa, zgarniecie go, zabierzecie Róg, Róg oddacie mi, a potem zostaniecie wynagrodzeni.
- No dobra, to ruszamy. - Mruknął Svart, podnosząc się.
- Ja też? - Zaskamlał Folens.
- Zobowiązałeś się być mi posłuszny, tak? Wydałem ci rozkaz. - Warknął Anubis, obnażając przed Folensem garnitur ostrych zębów.
- O...Oczywiście. - Jęknął elf. Anubis nakreślił kilka znaków. Drużyna została przeteleportowana...

Tymczasem, u Cienia i Asa...

- Długo będziemy tak pływać? - Zapytał znudzony As, gapiąc się na morze.
- Nie sądzę. - Odparł Cień. - Ale trzeba znaleźć jakiś stosunkowo odizolowany kawałek lądu, a potem... - Nie skończył, gdy dało się słyszeć trzepot skrzydeł. As zadarł wzrok i ujrzał niewielkiego smoka szybującego nad statkiem.
- Nie wygląda na chętnego do ataku. - Mruknął. Cień tylko zmierzył podejrzliwym wzrokiem lecącego gada...

Tymczasem, u Ericka i Jessa...

Elf i dziki człowiek wymieniali ciosy w zabójczym balecie śmierci. Wiedzieli, że nie mogą ustąpić, jeśli chcą przeżyć. Towarzysze Ericka tylko otoczyli ich kołem, gotowi na każdą okazję. Siłowali się jeszcze przez kilka minut, aż w końcu Erick płynnym ruchem wytrącił Jessowi broń z ręki.
- Poddaj się. - Syknął. Jess tylko warknął coś niezrozumiałego... I nagle obu walczących pochłonęła ciemność...

Tymczasem, u Finkregha...

Smoczy Tytan mocował się z "Mysterio" ogólnie bez większych sukcesów. W końcu odskoczył i zionął błękitnym ogniem. Potwór zasłonił się swoimi obdartymi łapami, ale mroczna energia przepaliła je do białej kości. Stwór ryknął i rzucił się w kierunku przeciwnika. Finkregh płynnym ruchem przeciął upiorną fregatę najpierw pionowo, potem poziomo. Resztki "Mysterio" opadły na dno.
- Teraz już na pewno się nie ruszy. - Mruknął Smoczy Tytan zadowolony. Uśmiech zniknął mu z twarzy, gdy zlustrował doki. Stała tam samotna postać. Finkregh znał ją doskonale: Król Żelaznej Pięści, Raijin. Oczy Smoczego Tytana zwęziły się...

Tymczasem, u innych Przodków...

Jak rozkazał Herazou, Worgołak śledził "Navisa", Thant pilnował Cienia i Asa, Raijin wyszedł naprzeciw Finkreghowi, Megalodon był dwa kroki za drużyną Svarta, Mordenkain dbał, by Jess nie był zbyt obity, Sandro faworyzował z ukrycia Vokiala...

Tymczasem, gdzieś w nieznanym wymiarze...

"Istny chaos...", pomyślał pogrążony w zamyśleniu lisz pozbawiony lewej dłoni i lewego oka. Obserwował teraz przez kryształową kulę cały Archipelag i jego okolice. Rozmyślania przerwał mu cichy klekot i świst kosy. Lisz obrócił się i zobaczył szkielet w czarnej szacie wymachujący złowieszczą kosą i siekający na kawałki wyimaginowanego przeciwnika. Było przy okazji widać, że jest wzburzony.
- Nerullu, mógłbyś przestać? Działasz mi na nerwy. - Mruknął lisz, próbując się skupić. Szkielet nazwany Nerullem warknął tylko:
- Wiesz dobrze, że dopóki nie ukręcę łba Wee Jas, to się nie uspokoję.
- Co ja ci poradzę, że woleli takiego boga śmierci, który jest... mniej zły?
- Ten kawałek nieoszlifowanego rubinu wtrąca się w nie swoje sprawy! - Warknął szkielet, odkładając kosę. - Po co ten cały panteon, skoro szybko mogą cię z niego wyrzucić? Wystarczy być złym!
- Też jestem zły. Tak samo Erythnul, Hextor i Gruumsh. - Lisz podniósł się znad kuli.
- Ale każdy z was reprezentuje niezajęty aspekt bądź rasę. - Nerull chwilowo się uspokoił. - Muszę przesłać list do Boccoba. Może pozwoli mi wrócić do panteonu.
- Myślę, że ci nie odmówi. - Mruknął lisz. - Jeden bóg więcej zawsze się przyda. I taka mała rada: Nie bierz się za łby z każdym, kto nie jest zły. Właśnie przez takie postępowanie wyrzucili cię z panteonu.
- Może masz rację... - Nerull złapał za kosę i skierował się ku wyjściu, jednak wcześniej zatrzymał się i zwrócił do lisza:
- Pamiętasz, że Moradin i Laduger pytali o najlepszy sposób kowalstwa?
- Pamiętam. W końcu jestem bogiem wiedzy, sekretów i skrytości.
- Cóż, więc dobrego dnia, Vecno. - Nerull opuścił komnatę lisza. "Istny chaos...", pomyślał, wracając myślami do Archipelagu...

Vokial

Vokial

31.12.2008
Post ID: 38846

Na "Eksperymencie"...

Wampir spacerował po statku obserwując prace załogi. Lisze zaglądały wszędzie i jeśli zobaczyły coś co nie było takie jakie być powinno, naprawiały zniszczenie. Nesdro siedział na schodkach i czyścił swój ekwipunek, a Ymra nie wiadomo gdzie zniknęła. Statek był już w prawie doskonałej formie, Załoga była pełna i nie brakowało niczego, co było potrzebne. Gdy lisze przeszukały każdy kąt statku, Vokial rozkazał podnieść kotwice i płynąć za w kierunku Ismay. Wampir stał na statku i przyglądał się drakoliczom, gdy wpadł na pomysł.
- Przygotujcie dwudziestkę naszych smoczków do długiej drogi, i niech osiemnastka najpotężniejszych liszy przygotuje się do lotu na drakoliczach. - rozkazał Vokial i odwrócił się do Nesdra. - Ty także lecisz... A i przekaż posiłkom które do nas zmierzają żeby się gdzieś ukryły i czekał na nowe rozkazy. Zrobimy niespodziankę kotom... - ostatnie zdanie wampir mruknął pod nosem i zszedł pod pokład.

Fergard

Fergard

31.12.2008
Post ID: 38898

Tymczasem, w mieście Sigil, znanym także jako stolica Harmonijnej Dzielnicy Zewnętrza...

- A więc, otwieram zebranie! - Oznajmił jednooki mężczyzna w purpurowej szacie. Rozejrzał się bacznym wzrokiem po zebranych. W lożach siedziała najrozmaitsza zbieranina istot. Elfia kobieta o nieskazitelnej urodzie. Tuż obok wyniosły elf przystrojony we wspaniałe szaty. Muskularny krasnolud tarczowy w zbroi półpłytowej. Duergar, wspierający się na wielkim młocie kowalskim. Wysoki i szczupły troglodyta, mierzący wszystkich protekcjonalnym wzrokiem. Jednooki ork mamroczący coś pod nosem. Sześcioramienna czarna zbroja. Wygolony idealnie w tonsurę mężczyzna o surowym spojrzeniu. Kolejna zbroja, tyle że biała niczym śnieg i tylko dwuręka. Muskularny człowiek o wesołym spojrzeniu. Tuż obok drobny i wiecznie uśmiechnięty mężczyzna. Ogropodobna istota ze złota. Szkielet w płaszczu i z kosą. Lisz pozbawiony lewej ręki i lewego oka. Szkarada o rubinowym połysku skóry. Niziołek płci żeńskiej o pogodnym, choć surowym spojrzeniu. Gnom z wesołym błyskiem w oku. Pogodny człowiek w żółtej szacie. Humanoid jakby zrobiony z liści. Zakurzony i obity człowiek podpierający się drągiem. Pozostałe loże były puste.
- A więc, otwieram zebranie! - Powtórzył donośnie jednooki w purpurze. - Tematem dzisiejszej dyskusji jest pytanie: Czy powinniśmy, jako istoty rangi bóstwa zaingerować w sprawy dziejące się na Archipelagu. - Wybuchł niemały chaos. W końcu istota w purpurze stuknęła swoim drągiem o ziemię. - Proszę o spokój. Dzisiaj pierwszy będzie przemawiać Pelor.
- Dziękuję, Boccobie. - Odparł nazwany Pelorem człowiek w żółtej szacie. - Otóż nie uważam, by nasza ingerencja miała być konieczna. Po pierwsze, jest tam już jeden bóg i jego sługi - Herazou i Przodkowie. Istoty o niewyobrażalnej potędze, ale związane trybami machiny losu. Sama sprawa jest zaiste niebezpieczna. Kraken w nieodpowiednich rękach może dopuścić się prawdziwej grabieży i rzezi. - Na dźwięk ostatniego słowa ożywił się ogr ze złota. - Nie mniej jednak: Przodkowie albo i sam Herazou mogą nas łatwo zniszczyć. Dlatego też, mimo powagi sytuacji, jestem przeciwny. - Człowiek usiadł spokojnie na swoim miejscu.
- Cóż, dziękujemy za opinię. - Boccob przejrzał papiery. - Teraz kolej Erythnula. - Ogr ze złota podniósł się i omiótł zebranych spojrzeniem.
- Nie będę oryginalny, jeżeli powiem, że jestem za. Ponieważ jestem bogiem rzezi, istota wywołania jak największego chaosu jest dla mnie niczym używka. Ja po prostu nie mogę siedzieć w miejscu. A może nawet znajdę wyznawców...
- Akurat... - Mruknął elf. Boccob spiorunował go wzrokiem.
- Corellonie, nie udzieliłem ci głosu. - Odezwał się Arcymag Bóstw, cedząc każdą zgłoskę.
- Cóż, to moje zdanie i kropka. - Erythnul usiadł, ale w oczach wciąż było widać dziecinną radość na myśl o zabijaniu.
- Ech... Teraz przyszła kolej na Laogzeda, jako tutejszego reprezentanta bóstw pomniejszych.
- Dziękuję, Panie Wszechmagii. - Zasyczał troglodyta, podnosząc się z miejsca. Jego zielona łuska skojarzyła się Boccobowi ze szlamem. - Jako pan i twórca troglodytów oraz ich gorliwy obrońca zauważam z żalem, że nie ma tam nikogo, komu mógłbym się przysłużyć. Archipelag zdominowany jest przez istoty, których nigdy nie widziałem na oczy. Myśląc o interesach swojej rasy, jestem przeciw ingerencji. - Troglodyta z cichym syknięciem usiadł na swoim miejscu.
- A właściwie dlaczego nie dostaliśmy jeszcze obrazu Archipelagu? - Odezwał się mężczyzna wygolony w tonsurę. - Jak możemy zaingerować w coś, czego żywcem nie widzieliśmy na oczy?
- Odezwał się bez pytania! - Wrzasnęli jednocześnie Corellon i gnom.
- To... Akurat było słuszne pytanie. - Mruknął Boccob, nie zważając na oburzone miny dopiero co mówiących. - Kto jest za to odpowiedzialny?
- Wygląda na to, że ja, o Niedbający. - Odezwał się cicho lisz.
- A więc... Prosimy, zademonstruj nam Archipelag. - Arcymag Bóstw poprawił purpurową szatę. Vecna - Bo on był tym liszem - wystąpił na środek i mruknął kilka niezrozumiałych słów. Po chwili ukazała się mapa całego Archipelagu z najważniejszymi punktami.
- Proszę, by wszyscy tu podeszli. - Mruknął Vecna. Bóstwa zebrały się, tłocząc nad mapą. - Sytuacja wygląda następująco: Mroczny Żniwiarz wpadł na pomysł, by zorganizować grę o Róg. W tej chwili w tej "grze" znajduje się kilku zawodników, z których ważne by było wymienić przynajmniej paru.
- Jakich konkretnie? - Zapytał szary krasnolud.
- Cóż... Chociażby nekromantę Vokiala i jego "Eksperyment". Wee Jas, Nerullu, to chyba wasza dziedzina? - Zapytał cicho lisz, mierząc wzrokiem rubinową szkaradę i szkielet z kosą.
- Tak, tak. Oczywiście. - Wymamrotał Nerull. Wymienił z Wee Jas wściekłe spojrzenie i podszedł do mapy.
- Vokial posiada naprawdę duży zasób mocy magicznej. Jeden z większych, z jakimi dane mi było się spotkać. - Odezwał się szkielet. - Do tego dochodzi jego wielgaśny "Eksperyment". Cały nasączony wszelakimi czarami z zakresu nekromancji. Upiorna załoga, zbroja śmierci... Niemalże wszystko. Na pokładzie kręci się ponad setka liszy, wśród nich ten cały...
- ... Nesdro. - Wee Jas podjęła wątek. - To najwyraźniej przyboczny Vokiala. W tej chwili razem z drakoliszami i kilkoma kolegami udaje się na statek o nazwie "Navis"... Dalej wątek powinien podjąć jakiś bóg piratów czy coś...
- To chyba po części moja dziedzina... - Odezwał się wiecznie uśmiechnięty mężczyzna.
- A więc, Olidammaro... Prosimy. - Mruknął Boccob, drzemiąc.
- Nie będę się rozwodził. Na pokładzie "Navisa" znajduje się legendarny już pirat, Nataniel Pazur. Wygląda na to, że ten cały Vokial ma z nim na pieńku. Sytuacja o tyle się komplikuje, że na pokładzie znajduje się jeszcze demon Aeshma...
- I dalej kontynuować będę ja. - Huknął sześcioramienny posąg, dwie ręce splatając, dwoma rękoma wymachując, a ostatnią parą rąk - kreśląc napisy. - Jako że znam się najbardziej na demonologii z naszego zgromadzenia, powiem bez ogródek: Aeshma jest po części sprawcą całego zamieszania: To on zbombardował pokład Vokiala, to on nawiązał kontakt z Herazou i to on ma otrzymywać od niego wskazówki odnośnie Rogu. Tyle że z Rogiem jest mały problem...
- Każdy, kto go dotknie, przemienia się w pył na wieki. - Szary krasnolud wsparł się na swoim młocie kowalskim. - Istnieją dwa wyjątki i chyba one są najważniejsze: Aht'garass. Ta starożytna rasa może - jako jedyna - bez szwanku zdjąć Róg. Nie muszę mówić, że przez resztę "zawodników" pozyskanie Aht'garass jest priorytetem.
- Obaj Aht'garass znajdują się na pokładach odpowiednio "Czarnej Perły" i "Navisa". - Olidammara znów podjął wątek. - Wszyscy wiemy, że kapitan "Perły" jest dość... ekscentryczny. Z kolei drugi Aht'garass przebywa na "Navisie"... i nieoczekiwanie okazał się być siostrą jednego z członków załogi.
- Istnieje także trzeci Aht'garass... - Mruknął Vecna. Wszyscy zwrócili się w jego kierunku. - Z tego, co mi wiadomo, to kobieta, ale nic więcej nie wiem.
- Trzymałeś to do tego momentu, prawda? - Spytał błyszczący na biało posąg.
- Nie na darmo noszę przydomek Pana Wszystkiego, Co Tajemne I Ukryte. - Odparł Vecna spokojnie.
- To może być decydujący argument w tej grze... - Mruknął Boccob. - Jakieś inne wątki?
- Owszem. Alastor i jego demoniczne hordy. - Mruknął sześcioręki.
- Nie przejmowałbym się nimi zbytnio. - Warknął jednooki ork.
- A co powiesz o Finkreghu i Gandanie? - Zapytał Boccob. Ork umilkł. - Właśnie, kto ma ten wątek?
- Ja, Wysoki Sądzie... Znaczy, Arcymagu Bóstw. - Odezwał się gnom z przewrotnym błyskiem w oku.
- A więc... - Brew Boccoba uniosła się lekko.
- Gandan to nienasycony demon pragnący tylko jeść. Jeżeli wszystko idzie zgodnie z przewidywaniami, to zażera się teraz jakąś wyspą. Z kolei Finkregh to inna para kaloszy. Jednakże zajmuje się nim jeden z Przodków.
- Właśnie... Przodkowie i Herazou. - Mruknął Boccob.
- Herazou przewyższa nas mocą kilkukrotnie. NAS wszystkich. - Vecna uniósł swoją prawą dłoń. - Pytanie: Czy zgodzi się, byśmy zaingerowali w jego sprawki? Jakby tego było mało, Przodkowie to istoty o niemalże boskiej mocy. Trzeba też uważać na tych, których zwą Jeźdcami Apokalipsy.
- A więc... - Boccob podjął ostatni wątek dyskusji. - Głosowanie: Kto jest za, a kto jest przeciw? - Po kilku chwilach Arcymag Bóstw oznajmił:
- A więc postanowione. Jeżeli Herazou wyrazi zgodę, zaingerujemy w sprawy Archipelagu. Fharlanghnie... - Utytłany i sterany człowiek rzucił okiem na Boccoba. - Jesteś bogiem traktów, więc najlepiej nadasz się do podróży. Idź więc, Mieszkańcu Horyzontu. - Fharlanghn skinął głową, po czym wymaszerował z sali. Zapadła cisza...

Tymczasem, na "Navisie"...

- Kapitanie... - Zaczął Grand.
- Nie nazywaj mnie kapitanem. - Wymamrotał Nataniel, polerując szablę.
- Em... To dość ważne. Pani kapitan chce cię widzieć. - Pazur uniósł wzrok znad szabli, po czym podniósł się.
- A w jakiej sprawie JA jestem jej potrzebny, co? - Zapytał kwaśno.
- Powiedziała, że sama chce ci to powiedzieć. - Nataniel wymamrotał coś niezrozumiałego, po czym skierował się do kajuty kapitana, niedawno będącej JEGO kajutą. Na drzwiach przybita była złota tabliczka z napisem "Katarzyna Bosfor". Zniechęcony niedawnymi wydarzeniami, Pazur pchnął drzwi. Katarzyna siedziała przy biurku, ze spleconymi palcami.
- Usiądź. - Wskazała mu wzrokiem krzesło. - Cóż... Chyba postąpiłam nieroztropnie, mianując siebie kapitanem. Widzisz, to kwestia przypływu emocji.
- Tak, coś w tym jest. - Mruknął cicho były kapitan "Navisa".
- Jednakże mogłeś od razu powiedzieć mi, że Anna jest z rasy Aht'garass. - Katarzyna przerzuciła wzrok z biurka na twarz Nataniela.
- Wybacz. Nie sądziłem, że... - Zaczął Pazur, ale kotka przerwała mu ruchem dłoni.
- W porządku. Wciąż boli po policzku? - Zapytała, uśmiechając się lekko.
- Tak, piecze jak diabli. Ale zasłużyłem.
- Nie mogę cię znowu mianować kapitanem. Przynajmniej nie tak szybko. Ale myślałam, że może... zamienisz się ze mną rolami.
- To znaczy?
- Ja zostaję kapitanem, a ty moim pierwszym oficerem.
- Ja... Nie zasłużyłem.
- Nie ma sprawy, ja też nie zasłużyłam na swoje stanowisko. Wolvington byłby lepszym kandydatem. - Katarzyna uśmiechnęła się lekko. - W każdym razie, wymażmy z pamięci mój napad złości. Teraz, moje pierwsze polecenie dla nowego pierwszego oficera: Nakaż sternikowi płynąć na zachód. Kilkanaście mil stąd jest świątynia Pelora, zwanego także Jaśniejącym. Anna powinna być tam bezpieczna.
- Tak jest, kapitanie! - Pazur zasalutował, po czym opuścił kajutę nowego kapitana "Navisa" - Katarzyny Bosfor. Nie zdążył jednak oznajmić o swoim awansie, gdy dało się słyszeć wrzask marynarza:
- Nieumarli! Drakolisze nadlatują z północy. Jest z nimi Nesdro! - Obok Nataniela pojawił się Aeshma.
- Ja poinformuję... kapitana, a ty zbieraj ludzi. Może już nie kierujesz "Navisem", ale wciąż masz swój autorytet. - Pazur skinął głową. Demon nie zdążył jednak dobiec do kajuty, gdy zderzył się w drzwiach z Katarzyną.
- Atakują nas... - Wydusił z siebie demon.
- Wiem... - Odparła Kasia, łapiąc powietrze. - Szybko, na pokład! - Demon i kotka popędzili co sił. Ich oczom ukazał się przerażający widok: 20 drakoliszy krążyło nad "Navisem", zawodząc upiornie. Lisze były już na pokładzie. Aeshma usłyszał rozkaz Nesdro:
- Pamiętajcie: Vokial chce Aeshmy, Pazura i Anny żywych. Z resztą zróbcie, co chcecie. - Lisze rozbiegły się. Demon wpadł prosto na Nesdra, gruchocząc mu szczękę.
- Zachciało wam się napadać na nasz statek, co? - Zapytał ostro, łapiąc Nesdra za kołnierz. Nie zdążył go jednak wyrzucić w powietrze, bo ktoś pchnął go szablą w plecy. Aeshma wzdrygnął się, po czym osunął się na ziemię. Jeden z liszy trzymał w kościstych łapskach zakrwawiony oręż.
- Dobra robota. - Mruknął Nesdro, poprawiając kołnierz. Rzucił okiem na pole bitwy: Drakolisze robiły, co chciały, ale nie atakowały. Fruwały nad statkiem, zawodząc i strasząc wszystkich, ale żaden nie zaatakował. "Wystarczy im sam strach... Szkoda, że ja tak nie potrafię...", pomyślał lisz w zadumie. Nie namyślił się jednak za bardzo, bo poczuł, że ktoś łapie go wpół. Zdumiony odwrócił wzrok i ujrzał Wolvingtona wyrzucającego go za burtę. Lisz kurczowo złapał się barierki. Kątem oka ujrzał jeszcze Wolvingtona szarpiącego się z innym liszem. Zwinnym susem przesadził barierkę, stając znów na pokład. Jednocześnie odpadł mu kawałek żuchwy. "Szlag by to trafił!", pomyślał wściekły, że nie jest zrobiony z mocniejszych kości. Szybko jednak zapomniał o tym i wmieszał się w tłum, rozdając razy. Tymczasem Katarzyna niczym lwica broniąca młodych zawzięcie broniła wstępu pod pokład, gdzie znajdowała się jej siostra. Jednak ona sama walczyła przeciwko czwórce bezwzględnych liszy. Zablokowała sztych jednego i wyprowadziła kontrę, powalając go na deski. Drugi zarobił soczystego kopniaka w czaszkę, trzeci osunął się na ziemię ze sztyletem w oczodole, ale czwarty bronił się zawzięcie. Katarzyna i lisz wymieniali ciosy, sztylet krzyżował się z rapierem. Tymczasem Pazur do spółki z Wolvingtonem i kilkoma marynarzami spychali pod "ścianę" czwórkę innych liszy. Jeden szybko wylądował na ziemi z pogruchotaną szczęką, ale drugi zamachnął się na odlew bułatem i odciął komuś rękę. Trzeci i czwarty nie pozostawali w tyle i w szale bojowym wymachiwali szablami. Pech chciał, że trafili na Wolvingtona. Żelazna rękawica wybornie blokowała wszelkie ciosy. Drugi oficer wyprowadził kontrę, jednego lisza odrzucając pod maszt bez rąk, a drugiego prosto w objęcia Pazura, który nie ośmielił się tego nie wykorzystać. Tymczasem Aeshma odzyskał przytomność i rozejrzał się wściekłym wzrokiem dookoła. Mignęło mu kilka pojedynków: Nesdro wymieniał ciosy z Grandem, a Katarzyna wciąż zawzięcie broniła wejścia pod pokład. Podliczył liszy: Trzech pokonanych przez Katarzynę, dwóch przez Wolvingtona, czterech z rąk Pazura. Zostało jeszcze... Ósemka liszy plus Nesdro. Demon już zdążył zignorować drakolisze, którym najwyraźniej nie chciało się walczyć. Niemal niesłyszalnie podniósł się z desek, po czym bez zbędnych ceregieli przywołał Heartless. Ośmiu Nietykalnych zajęło się liszami, a tymczasem Nesdro odepchnął Granda, po czym rzucił się na Katarzynę. Kotka zablokowała cios, skontrowała, ale lisz uchylił się, tnąc ją w nogę. Katarzyna krzyknęła z bólu, po czym osunęła się na kolano. Rana nie była zbyt głęboka, ale uniemożliwiała przybranie pozycji obronnej. Nesdro zamachnął się mieczem, by zakończyć pojedynek, ale nagle wpadł na niego rozpędzony Wolvington. Mocarnym chwytem zgruchotał liszowi resztki żuchwy, po czym warknął:
- Łapy precz od niej! - I mocarnym ciosem powalił Nesdra na deski. Złapał za szablę, by pchnąć adwersarza, ale Nesdro odturlał się w bok, szukając jakiejś broni, którą mógłby się zasłonić(Miecz wypadł mu z ręki, a tarczy nie wziął, stawiając na zręczność i szybkość). Złapał za ułamaną rękę jakiegoś lisza, po czym zamachnął się na oślep, wytrącając Wolvingtonowi broń z ręki.
- Tak się zabawiasz, co?! - Warknął wilk, łapiąc go żelazną rękawicą za czerep. Nesdro kopnął na oślep, trafiając w splot słoneczny. Wolvington puścił go, by złapać oddech. Tymczasem Nesdro rozejrzał się niepewnym wzrokiem: Niedobitki liszy walczyli z przyzwanymi przez Aeshmę Heartless, a wszyscy, co mogli - udzielali się w miarę możliwości. Lekko sfrustrowany Nesdro zauważył, że Wolvington złapał za jego miecz. Wzrokiem rozejrzał się, dostrzegając niewielki, zardzewiały sztylet. Z kwaśną miną złapał go, po czym szybko się obrócił. Wolvington szarżował w jego kierunku z uniesionym mieczem. "Zrobimy to tak...", pomyślał Nesdro, szybko analizując swój plan ostatniej szansy. Ruszył z pełną prędkością w kierunku adwersarza z ukrytym sztyletem.
- Już nic cię nie uratuje! - Wrzasnął Wolvington, przechylając miecz w bok. Kiedy byli już na odległość łokcia od siebie, drugi oficer zamachnął się na odlew. Nesdro uchylił się, po czym szczupakiem rzucił się w kierunku Wolvingtona, wbijając mu ostrze w pierś. Wilk zachłysnął się. Lisz szybkim kopnięciem powalił rannego Wolvingtona na ziemię, po czym zręcznym ruchem złapał za swój miecz i pchnął prosto w serce. Wolvington poczuł odpływające z niego ciepło. Zrobiło mu się ciemno przed oczami, a do jego słuchu dochodziły już tylko odgłos coraz wolniej bijącego serca. Tymczasem było po liszach. Pazur omiótł wzrokiem pokład, po czym widząc ocalałego Nesdro i śmiertelnie ranionego Wolvingtona przeraził się nie na żarty. Rzucił się w kierunku lisza razem z zaalarmowanymi Aeshmą i Grandem. Tymczasem Katarzyna przyglądała się temu ze łzami w oczach. To za nią Wolvington się poświęcił. Nie mogła nic zrobić. Rana nogi uniemożliwiała jej chodzenie. Zaczęła więc w przypływie desperacji czołgać się jak najszybciej.
- Vokial będzie z pewnością zadowolony. - Mruknął Nesdro, patrząc na zakrwawionego Wolvingtona. Ten nagle złapał go za gardło lewą ręką, po czym wycharczał:
- A to na pożegnanie. - Po czym potężnym ciosem rękawicy wprawił czaszkę Nesdro w ruch po paraboli. Cielsko lisza osunęło się na deski. Bezradna czaszka warknęła głośno, po czym ktoś przeteleportował ją w nieznane, zapominając o tułowiu. Ten leżał bezwładnie. Pazur i Grand dobiegli tymczasem do Wolvingtona, a Aeshma przeniósł Katarzynę z zatroskaną miną.
- Cholera, Elias! Trzymaj się, nie damy ci utonąć w kałuży krwi! - Warknął Nataniel ze łzami w oczach. Wolvington smutno się uśmiechnął:
- Doceniam troskę, ale... To nic nie da. - Charknął wilk, opluwając się krwią. - Ja już spełniłem swoje zadanie. Wy musicie zrobić wasze.
- Oczywiście, że da! Jutro będziesz zdrów jak ryba! - Warknął Pazur, nie przestając ronić łez żalu.
- Proszę cię tylko o dwie rzeczy. - Szepnął Wolvington. - Raz, zamknij się, bo głowa mi pęka. Dwa, chce porozmawiać z Katarzyną. Nic więcej. - Pazur na moment smutno się uśmiechnął. Aeshma w tym czasie dostarczył na miejsce kotkę, lekko się krzywiąc.
- Musiałem uważać na ranę. - Mruknął, patrząc na Wolvingtona. - Niestety, szybciej się nie dało.
- Aż tak mi się nie śpieszy. - Brew Wolvingtona uniosła się lekko. Kasia nachyliła się nad umierającym.
- Elias... - Szepnęła.
- Jak twoja noga? - Zapytał zatroskanym głosem wilk.
- To nasze najmniejsze zmartwienie. - Szepnęła Katarzyna. - Zobaczysz, jeszcze wyzdrowiejesz. Tak samo było ze mną.
- Nie w tym wypadku. Ty musisz przeżyć, ja niestety już mam żywot za sobą.
- Nie umrzesz! Nie możesz umrzeć! - Katarzyna wybuchnęła płaczem. - Ja bez ciebie nie dam sobie rady. Jestem... Sama.
- Masz siostrę i wspaniałych przyjaciół. - Charknął Wolvington. Siniał coraz bardziej. - Oni ci pomogą. Ja już swoje zrobiłem. Cieszę się, że mogłem cię poznać, Katarzyno Bosfor. - Wilk uśmiechnął się, po czym po raz kolejny kaszlnął krwią. - Tak miało być. Nic na to nie poradzisz.
- Nie... Nie pozwolę ci umrzeć. Choćbym miała walczyć z samą śmiercią, choćbym miała oddać się za ciebie... Ja nie pozwolę ci umrzeć. - Szepnęła po raz ostatni Katarzyna. Wolvington objął jej twarz.
- Nie płacz, nie do twarzy ci z tym. - Wtedy też pocałował ją po raz ostatni. Głowa wilka osunęła się ciężko na deski, po czym przechyliła się w bok. Katarzyna przytuliła go ze łzami w oczach. Prawda była okrutna. On... odszedł. Jeden z dwóch filarów, dzięki którym nie upadła, złamał się wpół. Teraz został tylko jeden: Anna.
- On... Nie żyje. - Wymamrotał Nataniel, nie mogąc uwierzyć w to, co widzi. Jego najlepszy przyjaciel odszedł w nicość. Aeshma schylił głowę w smutku. Nie okazywał uczuć tak otwarcie jak inni, ale też jakieś ich zaczątki posiadał. W jego umyśle przewinęło się kilkanaście ostatnich zdarzeń. Nagle jego myśli powędrowały do tego zagubionego korpusu, którymi własnymi rękoma zabił Eliasa Wolvingtona. Nagle ogarnął go cichy gniew. Wyminął zbiorowisko, po czym złapał korpus Nesdra. Postawił go pod masztem, po czym z głośnym warknięciem uderzył w niego ręką. Czarny pancerz pękł na kawałki, a wraz z nim wszystko, co niegdyś należało do Nesdro. Miecz wciąż znajdujący się w piersi Wolvingtona pokrył się pajęczyną pęknięć i chwilę później rozpadł się na kilkaset kawałków, sypiących się po pokładzie. Los Zbroi i Miecza podzieliły pistolety lisza, kończąc w podobnie widowiskowy sposób. Pokrywając się siatką pęknięć. Sam Nesdro jednak, mimo iż pozbawiony ekwipunku i torsu, wciąż posiadał czaszkę, więc także i świadomość. Mógł podczepić się pod inny korpus, ale z pewnością został osłabiony, a z nim także Vokial. "Ale za jaką cenę?", pomyślał smutno Aeshma. Drakolisze odleciały wraz z porażką swojego dowódcy, zawodząc głośno, jak to miały w zwyczaju.
- Żegnaj, Eliasie Wolvingtonie... - Szepnął Nataniel, schylając głowę. - Nigdy cię nie zapomnimy. Odchodzisz nie jako członek załogi, ale jako mąż, syn i prawdziwy przyjaciel. Oddajmy mu hołd! - Ostatnie zdanie zakrzyknął, kierując wyraźny rozkaz do kanonierów. W ruch poszły armaty. Jedna salwa, druga... Aeshma ich nie liczył. Zwrócił myśli w stronę Vokiala, po czym odezwał się telepatycznie do wampira: "Gdziekolwiek jesteś, cokolwiek masz ze sobą, jak bardzo jesteś potężny... To bez znaczenia. Szykuj się na drugą śmierć!" Tymczasem Katarzyna wciąż pochylona w niewysłowionym smutku poczuła nagłe ukłucie w okolicy serca. Kotka zamrugała, po czym osunęła się na martwego Wolvingtona, pozbawiona przytomności.
- Pani kapitan! - Wrzasnął Grand. Nataniel odwrócił wzrok, tak samo Aeshma. "Trucizna w mieczu Nesdra...", pomyślał demon z uczuciem zasychającego gardła.
- Nie, nie mogę stracić również ciebie! - Krzyknął Pazur sfrustrowany. - Straciłem już Wolvingtona i nie pozwolę, by tobie stała się krzywda.
- Obawiam się, że to nie będzie takie łatwe. - Mruknął Aeshma, skupiając się, by rzucić zaklęcie neutralizacji. - To ekstrakt z czarnego lotosu.
- Szósta najpotężniejsza trucizna we wszechświecie... - Wymamrotał Nataniel przerażony. - Możesz to zniszczyć? Zneutralizować? Zrobić cokolwiek?!
- Tak, ale mam tylko jedną szansę. Jeżeli mi się nie uda... - Demon nie dokończył, tylko warknął:
- Musi się udać. Kropka. - Aeshma skupił się. Otoczyła go złota poświata. Chwilę później poświata przeszła na nieprzytomną Katarzynę. Szczęśliwie, udało się. Katarzyna odzyskała przytomność, mrugając.
- Wciąż jednak pozostaje rana nogi. Tego już nie naprawię. - Mruknął Aeshma.
- Ram! - Warknął Nataniel. Do Pazura podbiegł szary kot z czerwoną chustą na głowie.
- Tak, kapitanie?
- Nie nazywaj mnie kapitanem... Pani kapitan potrzebuje pomocy. Noga do zaszycia. Migusiem! To rozkaz pierwszego oficera. - Ram zasalutował, po czym razem z Grandem zanieśli wciąż lekko zamroczoną Katarzynę do kajuty. W międzyczasie kilku marynarzy przykryło całunem ciało Wolvingtona.
- Za dwa dni ceremonia pogrzebu... - Pazur zamyślił się w ponurym oczekiwaniu.
- Obawiam się, że nie będzie mnie wtedy na pokładzie. - Mruknął Aeshma. - Mam do załatwienia sprawę z Vokialem. - Wymienili spojrzenia. Demon rozprostował skrzydła i wyskoczył w górę, szybując w kierunku "Eksperymentu"...

Vokial

Vokial

1.01.2009
Post ID: 38923

- I zawsze tak samo... Jak sam czegoś nie zrobisz to reszta spartaczy, chociaż przynajmniej jednego mniej... - mruknął wampir pod nosem trzymając czaszkę Nesdra w ręce. - Mam dla ciebie postać zastępczą, zanim stworzę ci nowe ciało... - odwrócił się do jednego lisza i rzucił mu czaszkę Nesdra. - Połączcie świadomość Nesdra z moim wytworem... A i powiedz mu gdy będzie już w nowym ciele, by tutaj przybył razem z całym wojskiem. - lisz zasalutował i teleportował się razem z czaszką.
- Dostało przed chwilą informacje od naszego demonka, że przybędzie tutaj i zabije mnie, cóż... raczej się mu to nie uda... A teraz naładować wszystkie działa, muszkiety i inne bronie palne. Naostrzyć miecze, kordelasy, szpady, sztylety... Przygotujcie ten statek tak by był fortecą! - krzyknął Vokial i skierował się w swojej kajuty. Gdy się w niej znalazł podszedł do ściany i zerwał z niej mapę.
- To jest właściwy czas - mruknął i zrobił krok do przodu. Noga bez żadnej trudności przeszła przez deski. Wampir wiedząc że to jest to miejsce ruszył do przodu. Znalazł się w okrągłym pomieszczenie. Pod ścianami ustawione było wysokich aż do samego sufitu sześć posągów. Vokial stanął na środku i powiedział:
- Wrogowie zagrażają gildii i jej przywódcy, to czas byście wrócili i wspomogli nas w walce. Wróćcie do tego świata!
Po chwili usłyszał śmiech i głosy.
- Wspomożemy cię w walce, i zniszczymy wrogów w imię potęgi gildii. Ale gdy pokonamy wrogów wrócimy do swojego świata. Czas na walkę! - głosy dochodziły z posągów, w których po chwili zaczęły się chwiać i pękać. Po chwili wszystkie posągi pękły i z gruzów wyszło sześć dość dziwnych liszy. Byli bardziej wysocy i mieli grubsze kości. Mieli na sobie ciężką zbroje o czarnej barwie i każdy miał w prawej ręce miecz, a w lewej tarcze. Na głowie hełm, a na plechach łuk razem z strzałami. Od każdego emanowała wielka moc.
- A teraz pokaż nam gdzie jest ten wróg który tak bardzo zagraża naszej potędze. - powiedzieli wszyscy razem.
- Tędy. - mruknął Vokial i przeszedł przez iluzje ściany. Gdy przechodzili przez drzwi od kajuty lisze musiały się pochylić, gdyż były za wysokie. Gdy znaleźli się na pokładzie całą załoga byłą już przygotowana, a na horyzoncie widać było Aeshme...

Miron

Miron

1.01.2009
Post ID: 38937

Tymczasem w Akrios...

- Nie możemy pozwolić aby jakiś ponadprzeciętny nekromanta drażnił się z Zakonem! - wyryczał elf w srebrnym pancerzu, wygrażając pięścią w kierunku gdzie odbyła się bitwa morska. W tej chwili do Sali Rady wszedł starzec w purpurowej szacie. Reszta błyskawicznie zasalutowała mu i uderzając pięścią w pancerz mruknęli:
- Siła i honor!
Starzec rozparł się w fotelu, po czym rzekł do elfa:
- Drogi Frendo, masz rację, ale wedle prawa gdy Nieśmiertelny zaginie, ja przejmuję na ten czas władzę. Więc dopóki ja mam zarządzać Zakonem, ty nic nie zrobisz bez mej zgody.
- Aczkolwiek nie możemy być pewni że Mavir wróci Adrusie - wysyczał człowiek w skórzanym kaftanie, wspierając się na ebonowym mieczu.
- Ale możemy być pewni że ty, Sivorze, ciągle coś będziesz knuł! - warknęła do niego kobieta w falbaniastej koszuli i szkarłatnych nagolennikach. Starzec podniósł rękę na znak aby towarzystwo się uciszyło. Milcząc wysunął planszę na której widniały okręty Gildii.
- Wojna jest nieunikniona. Diuk dał Zakonowi zgodę na pełne działanie, więc możemy zaczynać.
- Które z ludów Ardini staną do walki o Róg? - spytał patrząc na zgromadzonych
- My pójdziemy! - zawołał elf - Wyznawcy Alkestis są gotowi!
- Synowie Bejii także z chęcią pomordują nieumarłych. - powiedział Sivor, oblizując nerwowo wargi.
- Skoro ten szczur z Fergoth także walczy, to nic nie zaszkodzi aby wojownicy Raijina skopali kościste zadki wroga. - zawyła kobieta, wyciągając z pochwy szablę i wymachując nią zaciekle.
- Spokojnie Deena, chęć walki wyładujesz na sługusach Gildii. - pisnął starzec, schylając się przed ciosem szabli, po czym dodał - Jest jeszcze jedna rzecz do omówienia, a mianowicie...
Muraneo. Sądzę że powinniśmy wzbogacić naszą flotę o tę tajną broń.
- Zgoda! - krzyknęła chóralnie reszta. Frendo, Deena i Sivor pomaszerowali do wyjścia.
Jeszcze parę minut potem Adrus ujrzał jak potężne jaszczury wyłaniają się z morskiej otchłani...

Fergard

Fergard

1.01.2009
Post ID: 38950

Tymczasem, w Zewnętrzu...

- Fharlanghn wrócił! - Zagrzmiał Hextor. Był on bogiem tyranii i bezwzględnego porządku. Jego sześć rąk zaczęło wymachiwać wbrew woli ciała. Czarnego jak noc posągu zbroi. - Bóg traktów powrócił z informacjami! - Istotnie, sterany człowiek, dysząc ciężko wspierał się na drągu.
- Przynoszę informację od Stwórcy Wszechrzeczy, Herazou. - Oznajmił, siadając ze zmęczenia. W międzyczasie reszta bóstw zbiegła się.
- I jakie przynosisz poselstwo? - Zapytał Boccob.
- Mamy pozwolenie na ingerencję. Nie było łatwo o spotkanie, ale udało się.
- Czyli jednak będzie rzeź? - Zapytał z dziecinną radością Erythnul. Corellon i kilku innych popatrzyło na niego ze zgorszeniem.
- Więc niech każdy znajdzie swój aspekt, którym zarządza i się za niego weźmie. - Oznajmił Arcymag Bóstw, poprawiając szatę.
- Niech na pierwszy ogień pójdzie konfrontacja Vokiala z Aeshmą. - Mruknął Vecna. Hextor zmierzył protekcjonalnym wzrokiem Nerulla.
- Powodzenia, Rozpruwaczu. - Huknął, strzelając palcami.
- I tobie również, Bitewna Plago. - Odparł szkielet, sprawdzając ostrość kosy. Dwójka rywali przeteleportowała się na Archipelag. Reszta zaczęła zajmować się obecnymi sprawami...

Tymczasem, na "Eksperymencie"...

Aeshma miękko wylądował na deskach "Eksperymentu". Rozejrzał się: Ponad stu liszy z wymierzoną w niego bronią wszelkiej maści(Nigdzie nie zauważył Nesdra), Vokial oraz dokładnie sześciu ponadprzeciętnych liszy. Demon miał wrażenie, że jeden z nich mógłby spokojnie pokonać Vokiala.
- Jak miło, że do nas zawitałeś. - Mruknął wampir, uśmiechając się krzywo.
- Tak, również się cieszę... Mam sprawę do twojego przybocznego. - Brew Aeshmy uniosła się lekko.
- Nesdro w tej chwili jest zajęty. Ale z przyjemnością zapoznam cię z nimi. - Wskazał brodą szóstkę superliszy. Każdy szczerzył się paskudnie.
- Nie, dziękuję. Jeżeli nie ma Nesdra, porozmawiam z tobą. - Demon mlasnął leniwie.
- Och, chyba mam straszną chrypę i nie mogę rozmawiać. - Vokial uśmiechnął się paskudnie.
- Dobra, mam dość tych uprzejmości. - Mruknął Aeshma, patrząc w niebo. Chwilę później przeniósł wzrok z bezkresnego błękitu na Vokiala, potem na liszy i superliszy... Po czym pstryknął pazurami.
Lisze poszły w drzazgi, co do jednego. Superlisze były nietknięte, ale wyraźnie lekko skonsternowane. Vokial warknął:
- Na co czekacie?! Bierzcie go! - Superlisze nie zdążyli się jednak ruszyć, gdyż wampir poczuł szarpnięcie w okolicy piersi i nagle wylądował krok przed Aeshmą. Demon raz jeszcze pstryknął palcami. Otoczyła ich krwistoczerwona kopuła.
- Teraz szanse się wyrównały. - Warknął Aeshma, powalając Vokiala na deski. Wampir złapał za sztylet, ale demon szybkim kopnięciem wytrącił mu go z rąk. Vokial złapał za laskę i prasnął nią demona w łeb. Aeshma zobaczył gwiazdy, po czym dostał kilkoma magicznymi pociskami i zwalił się na ziemię. Za barierą lisze usiłowały rozwalić kopułę, ale nie wychodziło im to w najmniejszym stopniu.
- Nie marnujcie sił. - Mruknął Vokial. - Myślałem, że będzie trudniej.
- I dobrze myślałeś. - Warknął Aeshma, podnosząc się z ziemi. Dostał nagle przypływu energii. Nie wiedział, że Hextor ingeruje w tą walkę. Nerull nie pozostał dłużny, wlewając swoją moc w Vokiala. Zderzyli się ze sobą, po czym znów odskoczyli. Przypływy mocy były jednak krótkotrwałe i jednorazowe. Nagle Aeshma zaczął się śmiać. Śmiał się ochryple i psychodelicznie.
- Co cię tak bawi?! - Warknął Vokial, unosząc laskę.
- Bawi mnie to, że cały czas mogłem to przeciwko tobie użyć, ale tego nie zrobiłem. - Demon nie przestawał się śmiać.
Jakie TO?! - Warknął Vokial. Aeshma przestał się śmiać.
- Mort... Szepnął. Deski pokładu zafalowały, po czym pojawił się w nich portal, pachnący śmiercią i rozkładem.
- Chcesz mnie pokonać nieumarłymi? - Zapytał pogardliwie Vokial.
- Lepiej... Pokonają cię ci, których zabiłeś. - Aeshma uniósł rękę. Z portalu zaczęły wychodzić najróżniejsze istoty, które miały tylko jedną wspólną cechę: Zabił je Vokial. Wampir znał je doskonale: Thorin Dębowa Tarcza spod Wieży, takoż kilka elfów. Piraci, prorocy Farrona... Zebrało się blisko trzydzieści osób wszelakich.
- Kilku zabiłeś bez trudu. Jak poradzisz sobie z kilkunastoma? - Aeshma zaśmiał się po raz ostatni, po czym rozłożył skrzydła i uleciał wysoko do góry. Kopuła wciąż tkwiła na swoim miejscu. Vokial był sam przeciwko trzydziestce wściekłych półtrupów...

Tymczasem, nieco wyżej...

- Cholera, tego nie przewidziałem. - Wymamrotał Nerull, gapiąc się zdziwionymi oczodołami.
- A ja wiedziałem, że to umie. - Hextor uśmiechnął się. - Podburzyłem jego umysł, by to wykorzystał. - Szkielet popatrzył na niego niewyraźnie. Wszelakie rozmyślania zostały przerwane przez tupot stóp Fharlanghna.
- Zaczęło się. Corellon, Obad - Hai, Erythnul, Kord i Gruumsh rozbiegli się do kilku bóstw zza Wielkiego Koła. - Mruknął zabiegany bóg traktów. - Corellon i Obad - Hai będą wspierać niejaką Alkestis, Erythnul wspiera Beiję, a Kord z Gruumshem pomagają Raijinowi. Wszystko za ich przyzwoleniem.
- Chyba udam się do tej Beiji... - Mruknął Hextor, łapiąc się za brodę.
- Cała kampania jest przeciwko nieumarłym. - Dodał Fharlanghn.
- Więc będę aktywnie wspierał Vokiala. - Mruknął Nerull.
- Zgłoś się do Przodka Sandro. - Mruknął Mieszkaniec Horyzontu. - Wee Jas już tam jest. - Hextor mógłby obstawić swój korbacz, że czaszka szkieletu zrobiła się ciemniejsza.
- Oczywiście... - Wymamrotał Nerull, łapiąc za kosę. Fharlanghn zniknął w błysku...

Vokial

Vokial

2.01.2009
Post ID: 38979

- Musisz się jeszcze wiele nauczyć Aeshma... - powiedział Vokial. - Afccio conscientiae - mruknął i wszystkie postacie zamarły w miejscu.
- Nigdy nie postawiaj przed nekromantą umarłych, a przed magiem umysłu i Nekromantą pół-umarłych. Zapamiętaj to sobie... A teraz jeśli można... Ignis. - mruknął i teleportował się, a w tym czasie na obszarze kopuły zaczął swawolnie panować ogień. Po chwili wampir pojawił się na pokładzie poza kopułą. - Nie uwzględniłeś podłogi... Przez ten błąd teraz ty jesteś w pułapce którą sam sobie stworzyłeś, a żebyś jeszcze się nie wydostał i mi ogień statku nie spalił... Parietis robur. - powiedział i w tej samej chwili kopułę i podłogę statku pokryła ciecz o czarnej barwie. - Życzę powodzenia w wydostaniu się stamtąd... - odwrócił się do superliszy i powiedział - Wy tu zostańcie i przypilnujcie by był martwy, ja ruszam przypilnować pewnego lisza... - i teleportował się. Szóstka liszy ustawiła się dookoła kopuły i czekała na ruch demona.

Miron

Miron

2.01.2009
Post ID: 38989

- Nie myśl sobie że uszło to naszej uwadze " wampirku ". - usłyszawszy kobiecy głos za sobą i obelgę odwrócił się jak fryga, ale nikogo nie zauważył. Po kolejnym obrocie ujrzał troje ludzi... nekromantę zatkało.
- Co wy tu do jasnej cholery robicie! - wydusił z siebie, wciąż się przypatrując
- Potrafimy różne rzeczy... - wymruczała druga kobieta, rozciągając się niczym kot
Teraz dopiero Vokiala olśniło, przypomniał sobie błyskawicznie religie " panoszące " się po Archipelagu. - Cztery Ardińskie bóstwa... - pomyślał.
- Brawo, a teraz przejdźmy do rzeczy - warknął mężczyzna w zakrwawionej zbroi po czym dodał
- Raijin jest zajęty, ale wystarczy. Nie myśl sobie że jesteś nieśmiertelnym bóstwem!
- Spokojnie Farronie, spokojnie - ponownie wymruczała kobieta w czarnym płaszczu z kapturem
- Wiedz że teraz nawet my ingerujemy się w tę sprawę. Dobrze malutki? - spytała matczynym tonem, jakby wampir był jej synem... Spora część załogi zachichotała... Po czym trzy postacie znikły.. Wraz z Aeshmą... Vokial popuścił pianę z ust...

Tymczasem w Akrios...

Armie złożone z ludzi, mieszańców, elfów i orków zebrały się pod miastem, gotowe do załadunku na okręty. Muraneo wróciły z meldunkiem o zatopieniu pięciu okrętów wroga. Adrus oglądał wszystko z pałacowej wieży.
- Po raz pierwszy, wyznawcy wszystkich bóstw na Ardini staną w jednym szeregu.

Fergard

Fergard

2.01.2009
Post ID: 39029

- Kim jesteście? - Mruknął Aeshma, patrząc na swoich "wybawicieli". Znajdowali się na jakiejś opuszczonej wyspie.
- To chyba my powinniśmy zadać to pytanie. - Odparła kobieta w ciemnej jak noc szacie.
- Wiecie, że Vokial to mój wróg. Kropka. Nie powiem wam więcej, niż to ma być konieczne. - Mruknął demon. - Dziękuję za pomoc i takie tam, ale nie mam czasu. Muszę jeszcze coś załatwić... - Aeshma rozłożył skrzydła i wystartował, niknąc w oddali.
- Nie zatrzymamy go? - Warknął mężczyzna w zakrwawionej zbroi.
- Nie ma takiej potrzeby. Na jego skrzydle rozłożyła się pijawka wiedzy. Będzie nam przekazywać wszystkie informacje. - Kobieta uśmiechnęła się, a był to bardzo wymuszony uśmiech...

Tymczasem, w zrujnowanym już Ismay...

Finkregh, rycząc wściekle, natarł na Raijina. Ten uchylił się, po czym wskoczył na ramię Smoczego Tytana i wymierzył potężny cios. Finkregh zachwiał się. Muskularny mężczyzna dzierżący w dłoniach dwuręczny miecz wymierzył cios rączką miecza w tył głowy adwersarza. Do tego znajdujący się obok Raijina jednooki ork rzucił swoją włócznią, wbijając ją w pierś Finkregha. Wyglądało to może komicznie, ale broń była zaklętym i magicznym orężem. Smoczy Tytan osunął się na ziemię.
- Dobra robota! - Zakrzyknął atleta, zeskakując z głowy adwersarza.
- Tak, nawet nieźle. - Mruknął ork. Włócznia pojawiła się w jego dłoni.
- Wspaniale... A teraz kim jesteście? - Zapytał Raijin. Był najwyraźniej niepocieszony.
- Kord. Albo Zabijaka, zwij mnie jak chcesz. - Muskularny mężczyzna uśmiechnął się promiennie.
- Gruumsh. - Mruknął ork cicho.
- Cóż, miło z waszej strony, ale lepiej uważać na takie pomioty jak Finkregh. Mają siłę na zniszczenie boga.
- Ale z nami nie mogą się równać. - Kord ryknął tubalnym śmiechem. - Nie na darmo zwą mnie Zabijaką.
- Taak... - Zaczął Gruumsh. Nie skończył jednak, bowiem niespodziewanie Finkregh podniósł się z ziemi i zaryczał wściekle.
- Przygotujcie się... - Mruknął Raijin. Wściekły Smoczy Tytan zaszarżował w ich kierunku...

Tymczasem, w siedzibie Sandro...

- Macie przyzwolenie Herazou? - Zapytał lisz, mierząc wzrokiem Nerulla i Wee Jas.
- Owszem. - Odparł Rozpruwacz, wspierając się na kosie. - Nieumarli zwyciężą prędzej czy później.
- Pamiętacie podstawową zasadę? - Zapytał Sandro.
- Nie ingerować bezpośrednio w życie i wydarzenia dziejące się na Archipelagu. - Wyrecytowała Wee Jas. Była smukłą, surową kobietą chowającą twarz za szkaradną rubinową maską. Nerull rzucił na nią okiem z obrzydzeniem.
- Dobrze. - Kościane palce lisza splotły się.
- Więc jakie jest nasze zadanie? - Zapytał Nerull.
- Póki co żadne. Mamy obserwować i wspierać - ale tylko w nieznacznym stopniu - swoich "podopiecznych". Nie wolno nam zaingerować bezpośrednio.
- Jak maluje się sytuacja? - Zapytała Wee Jas.
- "Eksperyment" Vokiala niedługo zostanie otoczony. Floty Ardińczyków płyną w jego kierunku. Do tego dochodzą te całe Muraneo. Wiemy, że Vokial ma na pieńku z Aeshmą, a od niedawna także z Jonatanem Jessem, Zakonem Sokoła, Natanielem Pazurem i Katarzyną Bosfor... Lista ciągnie się przez kilka minut. - Nerull krzywo się uśmiechnął, choć w jego wykonaniu wyglądało to dziwacznie. - A należy uwzględnić także załogę "Eksperymentu": Oprócz zwykłych liszy istnieje także szóstka superliszy i Nesdro. Z tego, co wiem od Worgołaka, to on posłał na wieczny spoczynek jednego z załogantów "Navisa"...
- Worgołaka? - Zapytała beznamiętnie Wee Jas.
- Jeden z Przodków. Jego zadaniem jest pilnować "Navisa". Aeshma nieco zna Worgołaka, więc nawiązanie kontaktu nie wchodzi w grę.
- Coś się tam dzieje... - Mruknął Nerull, przyglądając się kryształowej kuli Sandro. Istotnie: Pod "Eksperyment" podpłynęło kilka statków. Miały one insygnia Jego Królewskiej Mości.
- Armada. - Rzucił Sandro znad papierów. - Vokial na pokładzie ma Ymrę, siostrzenicę Jessa. Stąd ich konflikt. Zahipnotyzował ją, by oddać Armadzie. Ona bowiem niedawno uciekła od brata Jessa, Thomasa du Fontaina. Pod wpływem uroku bez wahania do niego wróci...

Tymczasem, u Vokiala...

- Mam nadzieję, że przybywam w samą porę. - Brew Gabriela uniosła się lekko, widząc szóstkę superliszy, czarną kopułę i pieniącego się Vokiala.
- Tak, z pewnością. - Wampir odzyskał już panowanie nad sobą. - Ymra czeka w swojej kajucie. Powiecie jej, że przybyliście z inicjatywy Thomasa du Fontaina, a radośnie pójdzie za wami.
- Jest w dobrym stanie? - Zapytał podejrzliwie Le Rauxe.
- Och, naturalnie. - Vokial lekko się uśmiechnął.
- Dobrze. Jaques, weźmiesz Ymrę ze sobą i popłyniecie do du Fontaina. Ja z resztą floty będę baczyć na Aht'garass. - Gabriel przygładził brodę.
- Tak, sir. - Le Rauxe zasalutował, odchodząc w głąb statku z kilkoma przybocznymi i Vokialem. Pierwszy oficer floty wrócił na statek...

Tymczasem, u Jessa i Ericka...

Obaj obudzili się w nieznanym pomieszczeniu. Wyglądało na skarbiec, jako że wszędzie walały się monety. Elf obudził się pierwszy... I z przerażeniem stwierdził, że jest skuty z Jessem łańcuchem dusz. Co gorsza, zauważył błękitny i obszarpany proporzec. Widniał na nim wizerunek młota ciskającego gromy. Erick zbladł niczym kreda - Znajdowali się w Czyśccu, w skarbcu Thora, drugiego Generała...

Tymczasem, przy Zamku Żniwiarza...

- Jiiiha! - Wrzasnął radośnie Porcupine, wyrywając kręgosłup najbliższemu templariuszowi. Tuż obok Nocny i SSS do spółki dekapitowali kolejnego kata. Alastor wysyłał ku nim coraz to nowe demony, jednak dzielna trójka radziła sobie świetnie. Aż nadszedł ten moment...
- Dobra, dłużej czekać nie będę! - Warknął Alastor wyważając całą bramę Zamku Żniwiarza - A był to nie lada wyczyn, bo brama była cztery razy wyższa niż sam Żniwiarz. Naczelny demon poodtrącał przybocznych Mrocznego, po czym ryknął:
- TY PARSZYWY TCHÓRZU! WYJDŹ I WALCZ! - Alastor wrzeszczałby pewnie dłużej, ale nagle usłyszał wzgardliwe parsknięcie. Tuż przed nim stał Mroczny Żniwiarz, wspierając się na toporze.
- Chciałeś coś dodać? - Zapytał, robiąc zamach bronią. Alastor ryknął wściekle i zaszarżował na Mrocznego Żniwiarza...

Tymczasem, u drużyny Folensa...

- Długo będziemy tak żeglować? Zaraz zwymiotuję. - Jęknął elf, leżąc na deskach fregaty. Statek nosił miano "Pośmiertnego Szoku" i był ulubioną fregatą Anubisa. Sterujący Kordan musiał bardzo uważać, by nie rozbić się na sztormowych falach. Żeglowali od kilku dni. Svart wpatrywał się w horyzont, a Edgar wywijał młynki katanami, nie zważając na chybotliwe podłoże. Nagle Svart skrzywił się.
- Jest niedaleko... Na "Czarnej Perle"... To ten statek! - Wrzasnął, wskazując na płynącą w ich kierunku fregatę. "Pośmiertny Szok" i "Czarna Perła" zbliżały się ku sobie z zawrotną prędkością...

Tymczasem, na "Navisie"...

Zapadła noc. Ta była bezchmurna i pełna gwiazd. Aeshma wylądował miękko na deskach. Demon rozejrzał się. Oprócz wpatrującej się w horyzont Katarzyny, nie dostrzegł nikogo innego. "Nie dziwię się, że nie może spać...", pomyślał ponuro demon, siadając na mostku. Zaraz przyjdzie czas na... Trzecią wskazówkę. Aeshma wsparł się na barierce. Nagle poczuł silne pulsowanie w głowie. "Nadszedł czas...", pomyślał demon. Usłyszał mocny głos, dudniący w jego głowie: "Im bliżej Jaśniejącej łuny, tym bliżej do Rogu". "Jaśniejąca łuna?", pomyślał lekko skonsternowany. "Cholera, to się staje coraz trudniejsze...", pomyślał znudzony. Uderzyły go różnorodne wspomnienia, ale to o Wolvingtonie tłukło się najgłośniej. "Vokial prędzej czy później za wszystko zapłaci...", pomyślał demon. Postanowił dołączyć do rozmyślającej Katarzyny. Cichym krokiem oparł się o barierkę tuż obok kapitana. Kotka, nie odrywając wzroku od morza, zapytała:
- Co ci tak długo zajęło?
- Vokial okazał się sprytniejszy niż myśleliśmy. Do tego doszła ingerencja bóstw Ardińczyków... Świat staje na głowie.
- Prawdopodobnie.
- Nowa wskazówka odnośnie Rogu została ujawniona. Brzmi ona tak: "Im bliżej Jaśniejącej łuny, tym bliże do Rogu"...
- Jaśniejącej łuny? - Katarzyna oderwała wzrok od morza.
- Dziwne, prawda? Zagadki nie są moją mocną stroną. - Aeshma mimowolnie się uśmiechnął. Uśmiech szybko jednak znikł mu z twarzy. - Myślisz o Wolvingtonie, prawda? - Katarzyna w milczeniu pokiwała głową. - To wielka strata. Ale niestety, wszystko na swój koniec... Nawet Bogowie.
- Prawdopodobnie.
- Kochałaś go? - Zapytał niespodziewanie Aeshma. Kasia spuściła głowę na pierś.
- Ja... Tak, kochałam go. Był moim oparciem, jednym z niewielu zresztą. A teraz odszedł. - Katarzyna uroniła łezkę. - Nie pozwolę, by moja siostra podzieliła jego los. Na szczęście, Świątynia Pelora jest już niedaleko. Tam Anna będzie bezpieczna.
- Tak, Jaśniejący pomaga każdemu, kto nie zawinił. - Demon zapatrzył się na morze. Nagle jednak oczy mu rozbłysły dziwnym blaskiem. - Jaśniejący...
- Coś się stało?
- Jaśniejący... - Powtórzył Aeshma. Był w transie. Stale powtarzał tylko "Jaśniejący". Katarzyna obróciła się, zaniepokojona. Nagle Aeshma wrzasnął "Mam!" i z radości aż oderwał barierkę.
- Już wiem! - Wrzasnął nie mniej entuzjastycznie demon. - Jaśniejąca łuna. Przydomek Pelora to Jaśniejący. Wszystko jasne! Może chodzi o jakiś związek z Pelorem? Jaśniejąca łuna... - Oczy demona znowu rozbłysły. - A może chodzi właśnie o Świątynię? - Kotka popatrzyła na niego jak na idiotę. - Zamieńmy słowa "Jaśniejący" z "Pelorem". Łuna... Światło oświetlające drogę. Światło... Nadzieja. Nadzieja... Oparcie. Oparcie... Świątynia! To jest genialne!
- Ciszej, bo wszystkich pobudzisz. - Syknęła Katarzyna, jednak oczy jej rozbłysły.
- O... Oczywiście, pani kapitan. - Aeshma ucichł. - Im bliżej Jaśniejącej łuny, tym bliżej Rogu... Być może Róg jest w podziemiach Świątyni?
- Być może...
- Ale to miejsce traci status bezpiecznego...
- Nie zapominaj o punkcie X. Pamiętasz? Róg jest kilka kilometrów od punktu X. Może punkt X to Świątynia?
- Być może... Ale nawet jeżeli, to szczerze wątpię, by wielka Świątynia była jednym punktem. To gdzieś w jej trzewiach...
- Trzeba czekać na więcej wskazówek. Ale teraz przynajmniej mamy punkt zaczepienia.
- Tak więc... Przepraszam, że niepokoiłem panią kapitan. Dobrej nocy. - Aeshma ukłonił się i wycofał pod pokład. Zatrzymał go jednak głos Katarzyny:
- Mów mi po imieniu.
- Oczywiście, pani Katarzyno. - Aeshma raz jeszcze ukłonił się i wycofał. Nowy kapitan "Navisa" zapatrzył się w horyzont...

Hellscream

Hellscream

16.01.2009
Post ID: 39737

Walka między dwoma bogami i jednym Przodkiem a Smoczym Tytanem była zaciekła. O ile broń Grummusha i Korda byłą zaklęta, a za ciosami Raijina szła nienazwana wręcz siła, Smoczy Tytan nie dał sobie w kaszę dmuchać. Machał swym potężnym mieczem niczym kosą, niszcząc kolejne budynki i rozwalając doki. Walczyli tak, aż w końcu Tytan nabił Korda na miecz. Bóg zwany Zabijaką zachłysnął się.
- Nie...jestem, do cholery, bogiem! - wrzasnął, miotany straszliwym bólem. Smoczy Tytan podniósł go do poziomu swoich wykrzywionych wstrętem i nienawiścią oczu.
- A ja jestem Smoczym Tytanem, Zgubą i Zarazą Nieśmiertelnych - wysyczał. Następnie wciągnął powietrze w płuca i wypuścił je ze świstem przez nozdrza. Zamiast pary, ognia czy powietrza, wytrysnęła z nich siwa chmura. Opar zdawał się wyć, tak jak wiją zabijani przez zarazę. Kord poczuł, że coś w nim pękło, cosik się urwało...Po raz pierwszy w życiu wrzasnął, targany strachem i bólem. A później dosięgła go straszliwa chmura.

Połączony jęk potępionych i cichnący ryk Korda wstrząsnął nawet Grummushem. Nie, nie jest to wróg na ich siły...Spojrzał za siebie. Raijin, Król Żelaznej Pięści, Wojownik o Osmolonej Twarzy...stał tak, nieruchomo, wdychając smród palących się doków, smród gnijących ciał. Stał tam, o aparycji niemalże osiemdziesięcioletniego dziada, ubrany zaledwie w koszulinę i spodnie z czarnej bawełny...Jego oblicze nie wyrażało czegoś takiego jak strach czy obrzydzenie. Biła od niego jedynie duma...duma i zniechęcenie. Grummash patrzył na niego tak przez chwilę, a później odwrócił wzrok i ujrzał to, co zostało z Korda - kawałek klatki piersiowej okolonej może dwom ścięgnami. Takie to ścierwo spadło z miecz Finkregha...

W tym samym czasie, w hallu zamku Żniwiarza trwała walka. Poplecznicy Mrocznego Żniwiarza stali przy wejściu do gabinetu swego przełożonego, słudzy Alastora skupili się w grupce za swoim panem. Alastor zaś toczył pojedynek z Mrocznym Żniwiarzem. I po chwili przekonał się, że popełnił najgorszy - jeśli nie ostatni - błąd w swoim życiu. Zaatakował Mrocznego Żniwiarza, władcę cyrografów, rzeźnika dusz, siłę sprawczą zła na świecie...Poznał jego styl walki - czy to mógł być ON?!

Alastor w tym pojedynku postawił na szybkość. Po tym, jak wpakował w oponenta kulę ognia i poczuł na sobie żar, odpuścił sobie magię - zwyczajnie odbijała się ona od wielkiego demona. Zwijał się więc jak fryga, wywijał mieczem i zdradziecko atakował. Z każdym atakiem albo krzesał iskry o pancerz swego wroga, albo trafiał w ogromny topór.
Żniwiarz nie przejmował się atakami Alastora. Machał na ślepo toporem, nucąc sobie coś pod nosem. Ani razu nie trafił adwersarza, za to kilka razy wgiął jego miecz. W pewnym momencie złapał za hełm i zdarł go z twarzy. Od razu okoliło mu ją morze zielonkawego ognia. Żniwiarz zionął płomieniami chaosu - Alastor zapłonął jak pochodnia i rzucił się na ziemię. W tym oto momencie przelała się czara - stracił on wszelkie nadzieje na pokonanie wielkiego demona, Kto wie, czy nie była to przyczyna dość ciekawych właściwości ognia. Nie dane nam było się dowiedzieć, Żniwiarz bowiem założył hełm z powrotem i złapał leżącego Alastora w okolice wyrwanych skrzydeł. Po chwili przebił jego twardą skórę i złapał go za kręgosłup. Demon wrzasnął wniebogłosy.
- I właśnie dlatego to JA jestem władcą zła, a nie ty - mruknął Żniwiarz i wyrwał Alastorowi kręgosłup. Demon zawył wniebogłosy. Żniwiarz w ogóle się nie przejął i wyciągnął przed siebie zakrwawioną dłoń, wskazując na sługusów Alastora. Wszystkich momentalnie rozerwało na sztuki.
- Porcupine, Samuel - wynieście go. Niech mi nie zagraca widoku - rzekł do swoich pomocników - Ja tymczasem przygotuję się na przybycie Mannorotha... - tym oto enigmatycznym zdaniem zakończył swój wywód, pozostawiając w konsternacji swoich popleczników.

Fergard

Fergard

9.02.2009
Post ID: 40756

Alastor wił się bezwładnie po posadzce, usiłując wykręcić wzrok w poszukiwaniu Mrocznego. Naczelny demon wyszedł już jednak, pozostawiając jego, Porcupina i Samuela w jednym pomieszczeniu.
- Dobra, wynosimy go. - Mruknął Porcupine. Alastor nagle się roześmiał.
- Żałosne. - Mruknął, po czym... Podniósł się. - Kogoś takiego jak ja nie można zabić czy nawet unieszkodliwić. A przynajmniej nie tutaj. - Wielgachny demon pstryknął palcem. Jego kręgosłup w jednej chwili wrócił na miejsce.
- Większości potężniejszych demonów nie można zabić, nie będąc w ich rodzimej warstwie. - Mruknął Samuel. - Nie odkryłeś niczego nowego, Alastorze.
- Grzeczniej, podrzędny demonie. - Warknął władca Czyścca. - Powiedzcie Żniwiarzowi, że ma oddać mi Annę w przeciągu najbliższych 48 godzin. W przeciwnym wypadku zgotuję mu jesień średniowiecza... I nie pomoże fakt, że jest niezniszczalny. - Błysnęło i wielgachnego demona nie było.
- I co robimy? - Mruknął Porcupine.
- Jeżeli Alastor jest tak głupi, żeby wypowiadać otwartą wojnę Mrocznemu Żniwiarzowi, to wystarczy, że to przekażemy szefowi. Najpierw się pośmieje, potem zniszczy cały Czyściec i będzie po sprawie.
- Nie byłbym taki pewny. - Odezwał się z cienia Nocny Strzelec. - Znam Alastora na tyle dobrze, by stwierdzić, że ma już w zanadrzu jakiś sprytny plan. Byle tylko wywinąć się od brudzenia sobie rąk. Obstawiam, że znajdzie równie potężną istotę, co Żniwiarz, poszczuje ich na siebie, po czym wykorzysta całą sytuację. - Zapadła cisza: Nocny mógł mieć rację...

Tymczasem, u Ericka i Jessa...

- To iluzja. - Mruknął elf, rozglądając się wokół. Faktycznie: Ściany wirowały i błyszczały bez przerwy, zmieniając się w to kolczaste ściany, to w gobeliny. Nagle wszystko zniknęło. Zapanowała ciemność, którą przeszył snop światła. Erick zasłonił oczy, a Jess ocknął się. Dało się słyszeć jakieś przekleństwo, po czym ktoś wpadł na elfa i pirata. Tym kimś okazał się być... Le Rauxe. Jessowi wróciła przeszłość do głowy.
- Ty parszywy zdrajco! Osobiście dopilnuję, by skrócili cię o głowę! - Darł się Jaques.
- Ani ty, ani Armada nie jesteście mi w stanie nic zrobić. - Jess i Erick usłyszeli znajomy głos. - Nasz sojusz wygasł. - Jessowi wróciły wszelakie wspomnienia z piractwa. Okres u Ludzi Lasu zniknął niczym wytarty gąbką. Jess wrzasnął:
- Vokial! - Rzeczywiście, był to głos Vokiala. Wampir usłyszawszy jednego ze swoich najzacieklejszych wrogów wszedł do luku z latarnią i parszywym uśmiechem.
- A więc obudziłeś się... Jaka szkoda, że nie będziesz mógł zobaczyć ślubu swojego brata z Ymrą.
- Krewlodzka flota jest naszym sprzymierzeńcem. - Warknął Le Rauxe. - Możesz spodziewać się gorącego powitania.
- Czyżby? Widać, że jesteś niepoinformowany. Dostałem gońca dwa dni temu, że Krewlod po sporze z Armadą zerwał sojusz. Nie jesteście mi potrzebni. - Na czoło Jaquesa wystąpiły kropelki potu. - Oczywiście... Armada nie jest mi potrzebna. Za ciebie dostanę okup, Jessa zatrzymam, by mógł popłakać nad swoją kazirodczą miłością, a do Ericka mam plany znacznie większej... Wagi. - Vokial roześmiał się cicho, po czym wyszedł, zostawiając trójkę zakładników w luku.
- Powiem krótko: Jesteśmy w d... - Wymamrotał Le Rauxe.

Tymczasem, "Navis" przybił do wyspy, na której znajdowała się Świątynia Pelora...

- Bogowie... - Szepnął Grand, widząc, co zostało z monumentalnej budowli, jaką była Świątynia. Była... Bo teraz w miejscu Świątyni Pelora walały się szczątki. Fontanna ognia wciąż unosiła się z centrum ruin. Gdzieniegdzie walały się zwłoki, najczęściej karykaturalnie zniekształcone i zwęglone. Drzewa wokół zwiędły, pozostawiając tu martwą pustynię.
- Co za moc. - Stwierdził beznamiętnie Aeshma, zeskakując z pokładu. - Albo to atak naprawdę potężnej istoty pokroju Finkregha czy Jeźdca Apokalipsy... Albo choroba.
- Choroba? Żartujesz sobie? - Zdziwił się Pazur, zeskakując za nim.
- Owszem, choroba. Choroba boga. Lub gorzej... Znacznie gorzej.
- Twierdzisz, że bóg po prostu zachorował, więc jego świątynie idą z dymem ot tak?
- Stwierdziłem, że może być gorzej... - Demon rzucił okiem na zwłoki kapłana. Święty symbol wyglądał, jakby został poddany działaniu naprawdę wysokiej temperatury. Mówiąc krótko: Był stopiony. - I jest gorzej. Święte i przeklęte symbole nie mogą ot tak stopnieć, nawet jeżeli zostanie użyta potężna magia. Wychodzi na to, że... Ktoś nam zamordował Pelora. - Aeshma powiedział to takim tonem, jakby gawędził o pogodzie. Nikt się nie odzywał. Demon postanowił więc drążyć temat dalej:
- Obstawiam, że to sprawka naprawdę potężnych sił. Obstawiam także, że Pelor nie był jedyny.
- Do czego zmierzasz? - Zapytała ostrożnie Katarzyna już czując, że będzie tego żałować.
- Herazou musi mieć jakiegoś rozbuchanego Przodka, który urządził sobie zabawę. - Ktoś z załogi jęknął żałośnie. - Chociaż mimo zniszczenia, to miejsce jest bezpieczne. Pod warunkiem, że mówimy o Sanktuarium.
- No tak... - Mruknął Pazur. - Sanktuarium jest miejscem, którego nie da się rozproszyć czy zniszczyć. Każda świątynia takowe posiada.
- Nie jestem przekonana... - Odparła Katarzyna, wyraźnie wahając się.
- Twoja wola, pani kapitan. - Rzekł Aeshma. - Trzeba poszukać śladów po tym czymś, co urządziło te pogrom... - Reszta zgodziła się, po czym ruszyli w głąb świątyni...

Miron

Miron

11.02.2009
Post ID: 40897

Jess wydał z siebie zwierzęcy wręcz ryk.
- Stary Aarons miał rację, to nieumarłe ścierwo narobiło mi nie lada kłopotów... - pomyślał wściekle. Spojrzał to na Jacquesa, to na Ericka:
- Obydwoje mieliście wiele razy zamiar mnie zgładzić. Normalnie i formalnie po prostu bym was zostawił tutaj na pastwę liszy. Niestety, sam nie wydostanę się z tej zawszonej galery. - Kapitan wygłosił krótką przemowę, po czym potężnym szarpnięciem wyrwał łańcuch wraz z poluzowaną deską. Do środka zaczęła wlewać się woda. Gnoll i elf uczynili to samo, deski były już stare i nie stawiały najmniejszego oporu.
- A teraz, huzia na pokład! - zaryczał kapitan...

Tymczasem trzy mile morskie od Akrios, flota Ardini i Zakonu Sokoła:

Z Diamentowego Miasta wypłynęło już około czterdziestu potężnych okrętów, którym towarzyszyła eskadra dwunastu muraneo. Każda z łodzi miała spiżowe działa, zaklęte magią zwiększającą zasięg i siłę uderzenia. Już wkrótce miały dotrzeć w pobliże floty Vokiala...

Erick

Erick

15.02.2009
Post ID: 41084

- Dobra teraz musimy się stąd wydosta... - zaczął Erick, ale nagle coś szarpnęło do za rękę...
Erick był spięty łańcuchem do jakiegoś żelaznego pala. Inni także byli uwięzieni. W dodatku po chwili otoczyła ich szklana kopuła.
- Pięknie... sztuczka Vokiala, tamte łańcuch były iluzją - rzekł elf. - A ta kopuła zatrzymuje wodę. Jeżeli szybko się nie uwolnimy - utoniemy.
Wszyscy rozpaczliwie starali się wyrwać łańcuchy, a następnie wydostać z kopuły. W końcu Erick rzucił kilka zaklęć, ale one uwolniły ich tylko z łańcuchów, okazało się, że kopułę można zniszczyć tylko od zewnątrz.
Wody coraz więcej napływało. Po pewnym czasie więźniowie byli po kark zatopieni... Nagle trzasnęło. Otoczyli ich : Ardon, Robin oraz Elten. Bez zapowiedzi jednocześnie rzucili kulę ognia na kopułę, która rozpadła się na setki kawałków. Woda rozpłynęła się po całym okręcie, a reszta się teleportowała .

Po chwili szli lasem w stronę kryjówki, rozmawiając :
- Jak udało się wam nas znaleźć ? - spytał Erick.
- Użyłem magicznego kryształu i kręgu przywołań. Kiedy udało nam się was zlokalizować postanowiliśmy was uwolnić... ale czy on nie jest naszym wrogiem ? - spytał Ardon, wskazując ma pirata.
- Nie, to kapitan Jess... okazało się, że mamy tego samego wroga. Jesteśmy w sojuszu - odparł Erick, patrząc na Jessa. Obaj wiedzieli, że rozmowa o sojuszu nie miała miejsca. Ale sam Jeremiasz był za zdobyciem nowego sojusznika.

Fergard

Fergard

9.05.2009
Post ID: 43846

Tymczasem, gdzieś na morzu...

- Kapitanie, co robimy? - Zapytał niepewnie mężczyzna z bokobrodami w średnim wieku. Jack beznamiętnie bawił się talarem.
- Praktykujemy najstarszą i najbardziej chwalebną z pirackich tradycji, panie Gibbs. - Odparł Sparrow. - Każ sternikowi zawrócić.
- Aye, kapitanie! - Zakrzyknął Gibbs, kierując się na mostek. Jack zlustrował wzrokiem swojego adwersarza: Nadpływająca fregata z krwistoczerwonymi żaglami napawała go obawą, prawdopodobnie słuszną. Jednakże wraży statek nie miał szans dogonić "Czarnej Perły", najszybszego statku na tym Archipelagu.
- Co się dzieje? - Zapytał Drareal wychodzący spod pokładu.
- Chyba ktoś z twojej jakże licznej rodzinki przypłynął, by odbić cię z rąk "straszliwego Jacka Sparrowa".
- Bardzo zabawne. - Odgryzł się Aht'garass, patrząc na fregatę. - Nie podejmujesz walki?
- Po co? "Perła" jest dużo szybsza niż ich fregata. Po prostu ich zgubimy.
- Ty... Boisz się walki.
- Nie tyle się boję, co jest mi ona nie w smak. - Drareal zauważył, że warga Sparrowa podskakuje w nerwowym tiku.
- Tchórz. - Stwierdził Drareal, uśmiechając się wrednie.
- Wcale że nie! - Obruszył się Jack.
- Wcale że tak!
- Nie!
- Tak!
- Nie!
- Ta... - Drareal nie skończył bowiem, poczuł, że coś łapie go wpół. Tym czymś(a raczej kimś) okazał się być Edgar. Gnollowi udało się przeskoczyć dość spory dystans między statkami. Teraz Jack wpatrywał się w niego niczym w obrazek. Jakiś marynarz rzucił się w kierunku Rosenrota, wymachując szablą i drąc się straszliwie. Edgar zablokował cios, nie odwracając się, po czym przeszył przeciwnika kataną. Szybko wyszarpnął ją z trupa, po czym zgrabnym machnięciem odbił pocisk z pistoletu. Rzucił się przez burtę do wody. Jack zaś obserwował to... W zadziwieniu.
- Kapitanie, co robimy? - Zapytał po raz kolejny Gibbs z uniesionym pistoletem.
- Nic.
- Jak to nic?!
- Zapamiętaj, przyjacielu, że mam ze sobą to. - Sparrow wyciągnął z kieszeni kompas w dębowym pudełeczku. - Nie musimy ich nawet śledzić.
- W sumie... Racja.
- Nie zapominajmy, że jest wciąż ten drugi Aht'garass. - Kapitan "Czarnej Perły" podrzucił kompas do góry. - A to... Pomoże w jego odnalezieniu. A tymczasem... - Sparrow przemaszerował przez pokład w swoim stylu, czyli przesadnie machając rękoma. - Kwarta rumu dla każdego! - Załoga błyskawicznie zapomniała o niepowodzeniu...

Tymczasem, gdzieś w trzewiach świątyni Pelora...

- Mogę stwierdzić, że Pelor zasługuje teraz na miano "Ciemniejącego". - Grand po raz kolejny popisał się swoim wątpliwym poczuciem humoru. Schodzili do coraz bardziej zapomnianych czeluści Katakumb, jednakże nie dawało się zauważyć tego uczucia bezpieczeństwa, tak bardzo charakteryzującego okolice Sanktuarium. Jednak im głębiej schodzili, tym większe wątpliwości ogarniały Aeshmę. Wszyscy nieszczęśnicy, którzy tutaj zginęli wydawali się być zabitymi... W taki normalny sposób. Przecięty na pół, dekapitowany, spalony. Żadnych znaków świadczących o interwencji potężnej, niemalże boskiej istoty. To wydawało się demonowi... Nienaturalne. Jego potwierdzenia okazały się być słuszne. W pewnym momencie dotarli do rozdroża. Na środku korytarza stała fontanna wciąż wypluwająca wodę. Co ciekawe, na jednej z jej ścianek dało się zauważyć szkic sejmitara. Nataniel przyjrzał się bliżej oznaczeniu. Nie znał żadnego pirata, który by tak się określał. Skinął na Aeshmę. Demon przyjrzał się znaczkowi raz... Potem drugi raz, trzeci, czwarty... I warknął przeciągle.
- Mam rozumieć, że znasz tego dowcipnisia, który wyciął wszystkim wyznawcom Pelora taki numer? - Mruknął Pazur cicho.
- Tak... Ale nie mam żadnego potwierdzenia, że to może być on. - Odparł Aeshma.
- Czy to wystarczy? - Dało się słyszeć głos Katarzyny. Kotka wskazywała na napis napisany koślawymi literami w elfickim. Aeshma przyjrzał się napisowi, po czym przeczytał go cicho:
- I swear that I beat' em all Gods in Great Circle. I want to make sure I'm the strongest, the most threatful and the greatest warrior in all times! And one more thing: Those who get in my way... Will Die! - Saber the Magic Warrior
- Więc? - Zapytał niepewnie Grand nieznający elfickiego.
- Więc musimy uważać na dwumetrowego kafara w ciężkiej zbroi płytowej, z mieczem katowskim na ramieniu i uroczymi demonicznymi cechami takimi jak czerwone oczy, różki czy niebieska skóra. - Wyrecytował Aeshma na jednym oddechu. - Innymi słowy: Do gry włączył się Szabla.
- Szabla? - Zapytała Katarzyna.
- Przesiąknięty złem i wciąż pragnący udowodnić swoją wartość w boju Magiczny Wojownik. Lubuje się w okrucieństwie i nie zna wyższych uczuć.
- Czyli źle, prawda? - Westchnął Nataniel.
- Nie do końca. Dopóki nie wejdziemy mu w drogę lub dopóki Bóstwa z Wielkiego Koła nie zainteresują się Rogiem do tego stopnia, by pozyskać go na własność... Nie musimy się go obawiać. - Aeshma uśmiechnął się ponuro. - Szabla to wielki, potężny bydlak, ale nie jest głupi. Obstawiam także, że jeżeli Róg ma go do czegoś zainteresować... To tylko do tego, by wezwać Krakena, zabić go i cieszyć się z "udowodnienia swojej wartości". Ech... Świat staje na głowie. Ale nie musimy się go obawiać. Jednakże... To miejsce straciło swoje bezpieczeństwo.
- A Sanktuarium? - Zapytał ktoś.
- Szabla potrafi znieść każdą, najpotężniejszą nawet magię dobra czy ochrony. Innymi słowy... Anna nie może tu zostać.
- Warto też pamiętać o tym, że Świątynia jest punktem X. - Wtrąciła Katarzyna. - Gdzieś w jej pobliżu leży Róg. - Nikt nie zdążył jednak namyślić się nad tym głębiej, gdyż dało się słyszeć wystrzał armatni.
- "Navis"! - Wrzasnął Pazur.
- Anna! - Dołączyła się do niego Katarzyna. Bez słowa pobiegli z powrotem...

Tymczasem, gdzieś w Zewnętrzu...

Boccob nerwowo oblizał wargi. Jego oddech był nienaturalnie szybki i płytki. Usłyszał głos - Pełen kpiny i nienawiści:
- Jeden mały bożek ukrywał się w mieście, Szabla miasto zniszczył i... Cholera, rymowanie nie jest moją dobrą stroną. - Głos ten należał do potężnie zbudowanego mężczyzny w czarnej zbroi płytowej, uzupełnionej o dodatkowe szpikulce. Na ramieniu opierał miecz katowski, jednakże nie taki jak należący do zwykłego kata. Ten był uzupełniony o sztych i jakby większy. Za pasem ukryty był niewielki nadziak, po którym latały błyskawice. Jednak najbardziej przerażający był sam mężczyzna: Ze złośliwością wypisaną na twarzy, zaś sama twarz uzupełniona była o nietypowe dodatki pokroju niewielkich różków, czerwonych jak krew oczu i niebieskiej skóry. Szabla zachichotał nienaturalnie.
- Widzę cię, mój mały bożku. - Mruknął zadowolony. Boccob nie na darmo nazywany był Arcymagiem Bóstw, więc mógł spokojnie stwierdzić, że jego adwersarz kłamie. Był to zwykły wybieg taktyczny, mający na celu sprowokowanie go do wybiegnięcia. - Nie ukrywaj się. Zapewniam, że nie będziesz cierpieć.
- Dlaczego to robisz?! - Zapytał piskliwie Boccob.
- Chcę coś udowodnić. Pokazać, że jestem najpotężniejszym wojownikiem, jakiego ziemia nosiła. Pokazać tym ignorantom z Albionu, że byli zwykłą bandą głupców. - Szabla momentalnie się wściekł. Przeciął mieczem powietrze. - Zabiłem już Pelora, Laogzeda, Ladugera, Ollidamarę... Do tego Garla, Yondallę, Obad - Haia, Moradina... Ale najwięcej uciechy miałem z Ehlonną. Nie uwierzysz, jaką miałem radochę, gdy powoli zagoniłem ją w ślepy zaułek. Prosiła o litość, błagała... Mówiła, że bez niej umrze natura... Zmiażdżyłem jej głowę, zaciskając na niej rękawicę. Ten krótki pisk dał mi tyle satysfakcji, że...
- TY GNOJU!!! - Ryknął ktoś. Szabla oderwał się od monologu i rzucił okiem na kolejnego adwersarza. Corellon z obnażonym mieczem w dłoni stał na dachu jednej z chat. - Będziesz smażył się w piekle za to, co zrobiłeś mojej ukochanej!
- Życzę szczęścia, długouchy. - Szabla zarechotał głośno, jednak w jednej chwili uśmiech zniknął mu z twarzy. - Jest jeszcze jeden powód, dla którego was unicestwiam: Jest to to, że bogowie nie interesują się tym światem. Ludzie błagają was czasami, byście dali im kroplę słonej wody, a wy nie robicie nic poza siedzeniem w wygodnych fotelach i graniem w karty! - Mężczyzna warknął niczym ranny zwierz. - Nie jesteście potrzebni temu światu, więc nikt nawet nie zauważy, że przestaliście istnieć. Ja za to - Jako ateista - Będę miał wspaniałą rozrywkę! - Szabla miotnął kulą ognia w kierunku Corellona. Elf rzucił się do przodu, unikając pocisku. Machnął mieczem na odlew, ale klinga odbiła się od zbroi Szabli.
- Niemożliwe... - Wymamrotał z ukrycia Boccob. Tymczasem Corellon również chyba nie mógł uwierzyć w to, co widzi.
- Prawda, że twarda? - Na twarzy Szabli pojawił się wymuszony uśmiech. Mężczyzna szybkim ruchem uderzył opancerzoną pięścią o twarz Corellona. Elf zatoczył się niczym pijany. Mimo to nie utracił trzeźwości umysłu. Widząc nadchodzące ostrze miecza, odskoczył w bok, rzucając jakieś niezidentyfikowane zaklęcie. Korzenie oplotły nogi Szabli, uniemożliwiając mu poruszanie się. On jednak nic sobie z tego nie zrobił, tylko machnął ręką. Korzenie w jednej chwili spłonęły niczym pochodnie. Machnął ręką ponownie, tym razem wymierzając ją w Corellona. Elf zapalił się w jednej chwili i zaczął maniakalnie wrzeszczeć. Szabla opuścił miecz i jednym ciosem nabił boga elfów na ostrze, filetując go niczym rybę. Corellon zgasł w jednej chwili, zapluwając się krwią.
- Ehlonno... Ja... Zawiodłem... - Wymamrotał, drgając w spazmatycznej agonii.
- Och, zamknij się i nie psuj chwili! - Warknął Szabla, rzucając kolejny ognisty pocisk w twarz Corellona. Tym razem Corellon Larethian ucichł na dobre. Boccob wycofał się w cień przerażony. Kolejne bóstwo umarło. "Nie zamierzam podzielić ich losu...", pomyślał, tworząc teleport. W jednej chwili znalazł się na Archipelagu...

Tymczasem, gdzieś w eterze...

- Wygląda na to, że zasady nieco się zmieniły... - Mruknął Hextor po usłyszeniu wieści od Fharlanghna. Bóg tyranii nie był zadowolony, słysząc o tajemniczym mordercy. Co gorsza, według boga traktów, nie zamierzał on odpuścić, dopóki nie pomorduje wszystkich bogów z Wielkiego Koła. "Mam szczęście, będąc tak daleko...", pomyślał zadowolony. Nagle usłyszał świst świadczący o tym, że ktoś przeteleportował się za jego plecy. Hextor odwrócił się i ujrzał białą jak śnieg zbroję z mieczem przy pasie.
- Heironeus? - Czarna zbroja zdziwiła się niepomiernie, widząc swojego przyrodniego brata.
- Musimy odłożyć na bok animozje. - Wypalił bóg męstwa w jednej chwili. - Ten cały Szabla zamordował już chyba z 10 bóstw. - Hextor prawdopodobnie by się spocił, gdyby nie fakt, że był czarną zbroją. - Są ze mną Cuthbert, Vecna i Erythnul. Wszyscy jednogłośnie stwierdzili, że mamy wspólnego wroga i nawet Róg trzeba będzie odłożyć na później.
- A Grummsh, Nerull i Wee Jas? - Zapytał Fharlnaghn.
- Grummsh wciąż wspiera Raijina w walce z Finkreghiem. Bydlę zabiło Korda.
- Czyli 10:1 dla Szabli. - Rzucił kwaśno Hextor.
- Ha ha. - Odciął się Heironeus.
- Tymczasem Wee Jas i Nerull - O ile mnie pamięć nie myli - wciąż są u Sandro...

Tymczasem, u Nerulla i Wee Jas...

- W panteonie jest miejsce tylko dla jednego boga śmierci. - Syknął Rozpruwacz, zdejmując z kosy przebite ciało kobiety. Na jej twarzy zastygło niepomierne zdziwienie. - Ech, życie. - Stwierdził filozoficznie, choć w jego wykonaniu zabrzmiało to conajmniej dziwnie: W końcu był bogiem ŚMIERCI...

W tak zwanym międzyczasie, u Gabriela i Vokiala...

Pierwszy oficer Armady Jego Królewskiej Mości leżał w kałuży krwi, usiłując odwrócić wzrok. Nie spodziewał się zdradzieckiego ataku ze strony Vokiala. Nie spodziewał się, że zostanie śmiertelnie raniony przez kogoś, kogo uważał za sojusznika. "Le Rauxe pewnie zginął przede mną...", pomyślał ostatkiem sił. Jak na ironię, ten, który poszedł prosto w paszczę lwa wyszedł z niej bez szwanku, podczas gdy widz został ugryziony. Popatrzył na pokład. Z tego, co widział, statek szedł na dno, zaś załoga rozpaczliwie usiłowała opuścić pokład przy minimalnych stratach. Gdzieniegdzie przemknął też jakiś lisz. Mgła zasnuła jego oczy. Wydał z siebie ostatnie tchnienie, zwieszając głowę. Nad nim zaś stał Vokial z ponurym uśmiechem.
- Mimo iż Armada jest już dla mnie bezwartościowa, ty wciąż możesz mi się przydać. - Skinął na liszy. - Zabierzcie go na pokład. - Nieumarli przerzucili trap, po czym przenieśli ciało Gabriela. W międzyczasie do Vokiala podbiegł kolejny z liszy.
- Kapitanie, Erickowi, Jessowi i Le Rauxowi udało się uciec. - Uśmiech zniknął z twarzy Vokiala, by powrócić niemalże natychmiast.
- Nie martwcie się o nich. Jeszcze wpadną w moje ręce, gdyż mam na pokładzie pewną osobę, która jest motorem tych wydarzeń... - Nie dokończył jednak, gdyż podbiegł do niego kolejny lisz.
- Kapitanie, Ymra zniknęła ze swojej kajuty.
- CO?! - Na twarzy Vokiala pojawił się grymas wściekłości. Wampir ryknął niczym ranny zwierz...

Tymczasem, u Alastora...

- Nie, imbecylu, to NIE JEST Anna! - Warknął nie mniej wściekły władca Czyścca na widok Ymry. Chaos po raz kolejny się zbłaźnił.
- Ja... Mogę się wytłumaczyć... - Zaczął zmieszany Anioł Piekieł, nie dane mu jednak było dokończyć, gdyż Alastor rzucił nim o ścianę. Resztę można sobie dopowiedzieć. Ogólnie rzecz biorąc, demon był niepocieszony. Najpierw nieudany rajd na Bramę Żniwiarza, a teraz to. Alastor otarł twarz z potu.
- I co ja mam z tobą zrobić, co? - Mruknął. Ymra już otwierała usta, gdy demon szybko dodał:
- Nie odeślę cię do Kapitana Vokiala. - "Mam lepszy pomysł...", pomyślał, uśmiechając się lekko. - Powiedz, kogo nienawidzisz najbardziej?
- Jeremiasza "Jessa" Dunghama. - Wyrecytowała dziewczyna jednym tchem.
- I wszystko jasne. - Stwierdził Alastor, przeteleportowując ją właśnie do niego. "Ten cały Jeremiasz będzie miał z nią urwanie głowy...", pomyślał złośliwie. O święta naiwności...

Tymczasem, u Ericka, Jessa i Le Rauxa...

- Naturalnie, że zapewnię ci nietykalność. - Mruknął Jaques do Jessa. - Dopóki ta szopka z Vokialem w roli głównej się nie zakończy, jesteśmy sojusznikami.
- Dobrze to słyszeć. - Odparł pirat. Wymienili uściski dłoni. - Musimy dotrzeć do cywilizacji.
- Po co docierać? - Stwierdził Erick. - Możemy się przeteleportować prosto do Ismay.
- Obawiam się, że nie będzie tam już nic godnego uwagi. - Westchnął Le Rauxe. - Finkregh napadł na miasto i prawdopodobnie zrównał je z ziemią.
- Więc co robimy? - Spytał niepewnie Jeremiasz.
- Wiem. - Erick klasnął w dłonie. - Panie Le Rauxe, czy w Puerto Lobos stacjonują jakieś statki Armady?
- Owszem. - Przytaknął Jaques. - Namiestnik miasta jest moim przyjacielem. Z pewnością użyczy nam wsparcia.
- A więc... Puerto Lobos. - Stwierdził Jess uradowany.
- Eee... Jedna rzecz. - Wtrącił się Erick. - Może lepiej, żebyś zmienił swój ubiór... - Elf machnął ręką i po chwili Jeremiasz miał na sobie swój stary, piracki strój. Jess wciągnął powietrze.
- Ach... Czuję się jak nowo narodzony. - Stwierdził.
- No to przyszedł czas na... - Zaczął Erick, ale nie skończył, bowiem tuż przed nimi pojawiła się znikąd aż nazbyt znajoma Jessowi i Le Rauxowi postać.
- Ymra! - Wykrzyknęli jednocześnie.
- Kto? - Zdziwił się Erick. Dziewczyna przeniosła na nich wzrok. Widząc Le Rauxa, jej spojrzenie zmieniło się z obojętnego na radosne.
- Czy mnie oczy mylą czy rzeczywiście udało wam się złapać Dunghama? - Zapytała Jaquesa. Pies wpadł w zakłopotanie.
- Nie do końca... - Zaczął. - Ze względów czysto technicznych musieliśmy... Zawrzeć sojusz. - Uśmiech zniknął z twarzy Ymry.
- To taki niesmaczny żart, prawda? - Warknęła cicho. Nikt się nie odzywał. - Wszystko jasne... Nie wystarczało ci życie godziwego oficera. Spodobała ci się sztuka piratów. Jesteś śmieciem, Jaquesie Le Rauxe. - Każde jej słowo przepełnione było taką dozą nienawiści, że Erick aż zbladł.
- Za kogo ty się uważasz?! - Warknął Le Rauxe. - To my mieliśmy dostarczyć cię do twojego przyszłego męża. - Jess niedostrzegalnie obruszył się. - Gdyby nie wspaniałomyślna Armada, dalej gniłabyś u tego parszywego nekromanty!
- Wbrew temu, co myśli twój ograniczony umysł, miałam tam bardzo dogodne warunki. - Ta obelga uderzyła Le Rauxa niczym młot kowalski. Pies już dobywał szabli, ale Erick powstrzymał go zdecydowanym ruchem. - Idźcie do diabła! - Warknęła na odchodnym, odwracając się na pięcie. Nagle poczuła, że robi się senna. W jednej chwili upadła, tracąc przytomność. Erick stał nad nią z wyciągniętą laską.
- To zaklęcie uśpi ją na kilkanaście godzin. - Mruknął. - Jak widzę, nie jesteście z nią w dobrych stosunkach...
- To moja siostrzenica i przyszła żo... - Wypalił Jess, ale umilkł w jednej chwili, widząc przerażone spojrzenie elfa. - To efekt zaklęcia Vokiala. Muszę rozbić to lusterko... - Pirat wyciągnął Vokialowe lusterko. - ...By odczynić zły urok.
- Odłóżmy na bok wasze sprawy rodzinne i zajmijmy się Vokialem, co? - Wtrącił się Le Rauxe. Erick skinął głową. W jednej chwili przeteleportowali się...

Tymczasem, w siedzibie Mrocznego...

- CO chce zrobić Alastor?! - Zawołał Mroczny z niedowierzaniem.
- Chce tutaj urządzić "jesień średniowiecza", jak to ujął. - Powtórzył Samuel. Wedle jego przewidywań Mroczny ryknął gromkim śmiechem. Porcupine przewrócił się.
- Ach, ten demon ma całkiem niezłe poczucie humoru... Nie mogę go niestety zabić, nie idąc do Czyścca. Tam Alastor ma przewagę, i to znaczną. I nie mówię tu o demonicznych hordach, tylko o Energii Czyścca... I o Czyśccowych Wojownikach. - Wszyscy wzdrygnęli się z obrzydzeniem. Czyśccowi Wojownicy - Cluster i Daniel Garner - Co prawda nie należeli do Alastora, ale jako najjaśniej świecące świeczki antydemonizmu mogli spokojnie wysłać na wieczny spoczynek każdego z nich, z wyjątkiem Żniwiarza. Jego jednak poddaliby tak straszliwemu bólowi, że nie opuściłby Bramy Żniwiarza przez kilka miesięcy. Z drugiej strony, eliminowali też podwładnych Alastora. Władca Czyścca skutecznie ich unikał. - Taak... A tymczasem rzućmy okiem na mapę... - Naczelny demon przewertował wzrokiem mapy. Na jego twarzy pojawił się dziwaczny uśmiech o niezidentyfikowanym podłożu.
- Organizacja zniszczona co do członka, Gabriel nie żyje, Bogowie z Wielkiego Koła zdziesiątkowani, Drareal przejęty przez Anubisa i najważniejsze... - Mroczny Żniwiarz wstrzymał monolog dla lepszego efektu i odwrócił się do swoich podwładnych. - Jest jeszcze jeden Aht' Garass.
- Jeszcze jeden? - Powtórzył niewyraźnie Nocny.
- Tak. Opłaca się utrzymywać dobre kontakty z Vecną. - Naczelny Sprawca Zła i Wszelkich Nieszczęść zarechotał. Jednakże w jednej chwili spoważniał. - Wasze nowe zadanie: Zlokalizować trzeciego Aht'Garassa. Przyprowadzić go do mnie, po czym zdecydować trzeba będzie komu ją podesłać. - Podwładni Mrocznego zasalutowali, po czym oddalili się korytarzem. Mroczny pogrążył się w rozmyślaniach.

Tymczasem, w Ismay...

Raijin i Gruumsh skutecznie powstrzymywali Finkregha, ale walka była wyrównana. Smoczy Tytan był naprawdę potężnym przeciwnikiem i bez trudu pewnieby zmasakrował orczego boga, gdyby nie pomoc Króla Żelaznej Pięści. W pewnym momencie Gruumsh warknął jakieś słowo w orkowym. Fala ognia wielkości trzykondygnacyjnego budynku poszybowała w kierunku Finkregha. Smoczy Tytan zasłonił oczy. Płomienie rozbiły się na ramionach bestii, nie robiąc jej krzywdy. Odwróciły za to jej uwagę. Raijin wyskoczył bowiem wysoko w powietrze i zadał cios. Siła ciosu była imponująca: Finkregh wylądował w wodzie, czyli przeleciał w powietrzu jakieś kilkanaście metrów. Wymamrotał jakieś niezidentyfikowane słowo, po czym stracił przytomność. Niestety, woda była zbyt płytka, by przykryć go całego. Król Żelaznej Pięści opadł na bruk.
- I problem z głowy. - Mruknął zadowolony. Gruumsh skwapliwie przytaknął. Rzucił raz jeszcze okiem na okrojony kadłubek, którym był kiedyś Kord Zabijaka...

Tymczasem, u Cienia, Asa i Thanta...

- Widzę jakąś wyspę. - Stwierdził Jeździec Apokalipsy. - Tam możemy zacumować.
- Wreszcie. - Wymamrotał As, któremu podróż zaczynała już przeszkadzać. Tymczasem Thant utrzymywał stosowną odległość od statku. W końcu dobili do brzegu. As od razu zauważył, że to miejsce nie zalicza się do przyjemnych: Wszędzie walały się zwłoki, drzewa przypominały kikuty, zaś centralnym punktem tej niewielkiej wysepki był krater po meteorycie.
- Zaraz... Pamiętam to miejsce. - Szepnął Cień. - Czy to możliwe... Żebyśmy trafili właśnie do Hepeth Adoreth? - Istotnie, znajdowali się w miejscu narodzin Trzeciego Jeźdca Apokalipsy...

Tymczasem powróćmy do Navisa...

- O holender! - Wrzasnął zaskoczony i jednocześnie przerażony Grand.
- Oczywiście, że "Holender", pacanie! - Warknął Pazur, wyciągając w biegu szablę. Upiorny statek stał kawałek za "Navisem". Dało się zauważyć ryboludzi krzątających się przy obu statkach. Aeshma w locie rzucił ognistym pociskiem w stłoczoną grupkę morskiego ludu. Wszyscy zginęli w jednej chwili. Ktoś odpowiedział wystrzałem z muszkietu, trafiając demona w skrzydło. Aeshma przeorał piach plaży, jednocześnie wpadając pod Granda i Nataniela. Obaj piraci upadli jak kłody, zaś Katarzyna gładko przeskoczyła demona i rzuciła sztyletem. Ostrze dosięgło Atkinsa, który upadł, wrzeszcząc z bólu. W międzyczasie reszta zdążyła już się pozbierać i ruszyć za kotką.
- To ta baba! - Krzyknął ktoś. Ryboludzie rozpierzchli się w popłochu. Pazur z rozbawieniem stwierdził, że on nigdy nie wzbudzał takiego przerażenia. Tymczasem Atkins wyszarpnął sztylet z ramienia i wściekle rycząc, natarł na Katarzynę z toporem w ręku. Dziewczyna zręcznie uchyliła się, po czym wbiła mu sztylet w drugą rękę. Ryboczłek upuścił swoją broń i spróbował jeszcze zamachnąć się na swoją przeciwniczkę, ale kotka zwaliła go z nóg celnym kopnięciem.
- Ja się nim zajmę. - Stwierdził Aeshma, który pojawił się tuż przy niej. - Bierz ze sobą Pazura i Granda, spróbujcie odbić Annę. - Katarzyna przytaknęła, po czym puściła się biegiem do drabinki na "Navisie". Ledwo dostała się na pokład, musiała unikać ciosów ryboludzi. Jeden dość szybko osunął się na ziemię przeszyty sztyletem, drugi stracił przytomność po soczystym kopniaku, a trzeci, widząc, z KIM ma do czynienia, uciekł pośpiesznie. Katarzyna nie traciła czasu na świętowanie, tylko pobiegła pod pokład, by sprawdzić, czy Anna jest cała. Przy wejściu powitał ją trup Rama, ziejący raną postrzałową. Kasia błyskawicznie dotarła do kajuty Anny... I zastała tam dwie osoby, których prawdopodobnie nie spodziewała się zobaczyć: Pierwszą był Davy Jones, zaś tej drugiej nie potrafiła zidentyfikować. Drugi pirat miał na sobie ozdobny napierśnik i wymachiwał energicznie dwoma krótkimi mieczami, z czego rękojeść jednego z nich do złudzenia przypominała pistolet skałkowy. Jego najciekawszą cechą jednak była jednak chorobliwie purpurowa skóra.
- Byłem tutaj pierwszy, truposzu. - Warknął Jones w stronę nieznanego pirata.
- Out of my sight, rybomordy. - Odciął się dziwny pirat.
- Ostrzegam cię, Cervantes... Nie masz ze mną żadnych szans.
- Bardzo ciekawe. A kto tutaj jest Upiornym Piratem oraz tym, który budzi grozę? - Spytał nazwany Cervantesem.
- Ty może i jesteś upiorny, ale żaden z ciebie pirat! - Warknął kapitan "Latającego Holendra".
- Gdyby nie fakt, że skrzywdzenie tej panny jest mi nie na rękę, leżałbyś już w kawałkach na podłodze!
- Chciałbym to zobaczyć!
- Tak?
- Tak!
- Ostrzegam cię... Cofnij się albo...
- Albo co?
- No...
- Aha! Czyli jednak boisz się mnie uderzyć!
- Przestań być taki pewny siebie! Mogę cię posiekać, kiedy tylko przyjdzie mi na to ochota.
- Chciałbym to zobaczyć! - Cervantes jednak nie zdążył się odciąć, bowiem nienazwana siła odrzuciła go niczym kręgiel, to samo robiąc z Jonesem. Katarzyna ujrzała, jak w ścianie pojawia się sześcioramienny czarny posąg, łapie Annę wpół i zabiera ze sobą, znikając. Katarzyna zdążyła tylko krzyknąć "Nie!". W jednej chwili jej siostra została uprowadzona. Nie zdążyła się jednak namyślić, bowiem kolejny wybuch energii szarpnął nią niczym szmacianą lalką. To Cervantes przeteleportował się w nieznane. Davy zaś otrzepał się z kurzu, po czym stwierdził:
- I tak mnie to nie interesowało. - Po tych słowach wyminął zamroczoną Katarzynę. Do kotki przestały docierać wszelakie odgłosy otoczenia. Upadła. Jej oczy zamknęły się. Straciła przytomność.

Miron

Miron

20.05.2009
Post ID: 44149

Tymczasem flota zbliżała się ku okrętowi Vokiala.
- Admirale, nakaż aby nasi ostrzelali tego nekromantę DOPIERO po negocjacjach. - zakomenderował mężczyzna w szarym mundurze. Admirał, wysoki elf o długiej, splecionej w warkocze brodzie, pobiegł na sterburtę. Turkusowa flara wzleciała na niebie, dając znak, aby flotylla nie rozpoczęła walki. Mąż w szarym ubiorze, wspierając się na kosturze, ruszył do burty.
Nie wiedzieli, że raczej tego nie przeżyją...

Tymczasowo w Puerto Lobos... Albo raczej gdzieś w pobliżu...
Cała trójka znalazła się... W morzu...
- Erick. - zwrócił się do elfa Jess, zachłystując się słoną wodą.
- Tak?
- Przypomnij mi... Khe... Abym nigdy nie teleportował się z tobą...
Rozgorzała dyskusja, przerywana jedynie połykaniem i wypluwaniem wody.
- Och, zamnknijcie się już! - warknął pies, wskazując łapą pokryty mgłą ląd na zachodzie.
Trochę potrwało, zanim dostali się na wybrzeże wyspy.
Jeden motylkiem, drugi żabką, trzeci pieskiem...
Pirat z radością pocałował piasek. Mag także to uczynił.
La Rouxe zaś padł na glebę, kompletnie wyczerpany. Nawet piasek wydawał się wtedy wygodnym łożem. Erick zdążył doczłapać się do sandała...
Zaraz, zaraz... SANDAŁA?!
Elf z prędkością światła odskoczył, lądując na nogach.
W piasku, na wpół zagrzebany leżał wiekowy, skórzany sandał.
- Coś mi mówi, że nie jesteśmy tu pierwsi... - wykrztusił...

Erick

Erick

20.06.2009
Post ID: 45164

Tymczasem w Siedzibie Elfich Bogów

- Ten cały Szabla zabił Corellona, Ehlone, jednych z potężniejszych naszych Bogów - powiedział Eldernat do towarzyszących mu Tinoi i Heksaliosa.
Znajdowali się w jednej z prostokątnych sal Siedziby. Pomieszczenie to było wykonane z marmuru, świecącego blaskiem wschodzącego słońca, którego promienie wpadały przez niewielkie białe okienko.
- Trzeba coś tym zrobić. Nie możemy pozwolić, aby ktoś siał strach wśród bogów, taka sytuacja może wywołać zamieszanie i panikę - odrzekła bogini Tinoa.
- Tak, tylko jego magia i broń wyrządza rany i szkody bogom, mimo iż są nieśmiertelni. Czegoś takiego jeszcze się nie zdarzyło odkąd pamiętam...
Nagle rozległ się szmer teleportacji. Przed bogami zmaterializował się sam Szabla. Tinoa i Heksalios błyskawicznie wyciągnęli broń, jednak Szabla uderzeniem prawej ręki przebił ich przez ścianę. Następnie ruszył na Eldernata, który gwałtownie odskoczył w tył. Szabla wymruczał kilka słów i elfi bóg był unieruchomiony. Przeguby dłoni Eldernata były przykute żelaznymi dybami do ściany. Bezbronny patrzył na zbliżającą się postać Szabli.
- I co teraz ? Role się zmieniły. Pamiętasz przecież jak zabiłeś Biosa ? Był świetnym nekromantom, który miał zapewnić mi jeszcze większą siłę, przelewając siłę Krakena na mnie. Ale oczywiście ty musiałeś się wtrącić. Zabiłeś go, a potem ukryłeś róg. Ale ja zyskałem coś więcej niż potęgę Krakena. Nie zależy mi już na nim. Mam teraz to - Szabla wyjął niewielki amulet w kształcie czaszki, zawieszony na piersi. Pulsował on niezwykłą energią.
- Zabijając bogów mogę się zemścić, ale także przejąć ich moce. Ale dla ciebie przygotowałem coś specjalnego.
- Możesz się łudzić, ale ja się ciebie nie boję. Jeśli chcesz zabij mnie od razu.
- O nie ! Mówiłem, że przygotowałem coś specjalnego. Zabiją cie dopiero wtedy, kiedy będziesz o to błagał.
- Czemu miałbym cię błagać o śmierć ?
- Bo śmierć może być lekarstwem na ból - rzekł Szabla, po czym machnął ręka.
Język ognia przywarł do ręki elfa, powodując rozległe poparzenie. Eldernat zacisnął zęby z bólu.
- Tylko na tyle cię stać ?! Jestem rozczarowany !
Uśmiech zmył się z twarzy Szabli, ponownie machnął i w miejscu poparzenia zmaterializował się kwas, który zaczął zżerać skórę elfa. Tym razem bóg zawył z bólu. Nagle jakaś siła odrzuciła Szablę w bok. Tuż za nim stali Tinoa i Heksalios. Eldernat szepnął zaklęcie. Dyby wiążące mu dłoń rozwarły się, był wolny. Szabla wstał i popatrzył na swoich przeciwników.

Fergard

Fergard

31.07.2009
Post ID: 46549

Zabójca Bogów nagle zaczął się przeraźliwie śmiać. Śmiał się długo, upiornie i bez jakiejkolwiek przyczyny. Elficcy bogowie opuścili broń, zdezorientowani. I wtedy... Jedna ze ścian z głośnym hukiem poszła w drzazgi. Wśród gruzu stał... Szabla. Jego czerwone oczy błyszczały wesoło.
- Niesamowite, co potrafi stworzyć mój klon, naprawdę. - Rzucił, ocierając łezkę radości. - "Jestem zły, bo żeś zabił jakiego pacana, co umiał szkielety ożywiać. Teraz się zemszczę, pozabijam was i przejmę wasze moce, by zająć wasze miejsce". - Zahuczał, wymachując rękoma. - Dobre, bardzo dobre.
- Uczyłem się od mistrza. - Stwierdził klon Szabli.
- A dziękuję. To miłe. - Odparł prawdziwy Szabla, przypatrując się skołowanym bóstwom. Eldernat pierwszy odzyskał trzeźwość umysłu i podniósł miecz.
- Nie damy się nabrać na twoją grę! - Warknął bóg, szarżując. Znudzony Zabójca Bógów wystawił rękę. W kierunku Eldernata pomknęła błyskawica. Bóg zadrżał w spazmatycznych wstrząsach. Klon Szabli w mgnieniu oka z pomocą magii znalazł się za plecami Eldernata i płynnym cięciem przepołowił go na pół. Tinoa i Heksalios otrząsnęli się w jednej chwili z szoku.
- Kto następny? - Zapytał Szabla, chichocząc cicho. Heksalios spróbował dobyć swojego miecza, ale na próbie się skończyło. Klon Szabli błyskawicznie dotarł do adwersarza i złapał go za kark. Tinoa ruszyła mu na pomoc, ale powstrzymał ją oryginalny Zabójca Bogów:
- Ani kroku dalej albo skręci mu kark. - Mruknął, podchodząc miarowym krokiem do unieruchomionego elfiego boga. Pokazał mu miedziaka.
- Awers, przeżyjesz. Rewers, umrzesz. - Syknął, podrzucając monetę w górę. Złapał ją zręcznie. Miedziak pokazywał awers.
- Masz szczęście... - Stwierdził, podrzucając monetę ponownie. Tym razem wypadł rewers. - Ale ona ma go trochę mniej. - Tinoa poczuła, że ktoś łapie ją za włosy i przykłada ostrze do gardła. Chwilę później nie czuła już nic. Bogini osunęła się na kolana z poderżniętym gardłem. Tuż za nią stał kolejny Szabla.
- Ty... Ty potworze... - Szepnął Heksalios.
- Ja nie jestem potworem. - Odparł Zabójca Bogów. - Widzisz, pewnego dnia zobaczyłem, jak grupka wieśniaków usycha z pragnienia na placu i prosi o deszcz. Mogę przedostawać się do wymiarów, które zamieszkują bogowie, więc chciałem dociec, dlaczego nic się nie dzieje. Z początku myślałem, że ów bóg nie istnieje i stąd problemy plebsu. Ale nie... On był zajęty czym innym. Robił maślane oczy do jakiejś bogini i kompletnie zapomniał o swoich obowiązkach. Tymczasem susza ogarnęła kontynent, dzieci umierały z odwodnienia i tak dalej... Rozumiesz już? - Zapytał obezwładnionego boga. Po chwili milczenia kontynuował przemowę. - Udałem się do niego z poselstwem, by skończyć na niebiańskim bruku. Już dawałem sobie spokój... Ale wtedy ujrzałem dziewczynkę leżącą przy studni. Była odwodniona i ledwo mogła się ruszać. Okazało się, że jej ostatni wysiłek był daremny, bowiem studnia była sucha jak pieprz. Na moich oczach skonała niewinna istota. Skonała tylko dlatego, że bogowie mieli śmiertelnych gdzieś. I wtedy postanowiłem, że bogowie zapłacą za swoje grzechy. - Szabla na chwilę przerwał. - Zabiłem zarówno tego niedorobionego wodnika, jak i jego pannicę. Przejąłem część ich mocy, prawda - Ale to była jedyna boska moc, którą pozyskałem. Resztę uzyskałem dzięki doskonaleniu Sztuki i walki swoim mieczem...
- Nie wszyscy bogowie są tacy. - Wyrzęził Heksalios.
- Daj mi dowód. - Warknął Szabla. Elficki bóg żadnego nie posiadał. - Tak, to było do przewidzenia. - Cóż... - Na twarz Zabójcy Bogów wrócił kpiący uśmieszek. - Miło było poznać! - Skinął ręką na klona, który błyskawicznie skręcił kark bożkowi. - Dobra, przerwa skończona. - Stwierdził beztrosko Szabla, machając ręką. Klony rozpłynęły się w jednej chwili. - Czas wrócić do pracy. Utłukę Wielkokołowców, a potem może chwila odpoczynku... - Szabli nie dane było jednak skończyć rozmyślań, bowiem znikąd w sali pojawił się sześcioramienny czarny posąg.
- Patrz no... - Warknął Szabla. - Nawet nie muszę do was iść, sami przychodzicie.
- Nie przyszedłem, by walczyć. - Mruknął Hextor(Bo to on właśnie był). - Chciałbym złożyć ci... Propozycję.
- Propozycję?
- Owszem. Widzisz... Mordujesz bóstwa w celu "wyzwolenia ludu", jak to ładnie ująłeś oraz by udowodnić swoją wartość. - Hextor odchrząknął. - My, Bóstwa Wielkiego Koła, możemy ofiarować ci coś, co łączy obie te cechy.
- Czyli?
- Krakena. - Szabla zastrzygł uszami. Kraken co prawda nie był bogiem jako takim, ale zaliczał się do wyjątkowo potężnych istot i mógł być niezłym sprawdzianem jego umiejętności.
- Czego chcesz w zamian? - Zapytał Szabla, opuszczając broń.
- To proste. Dasz spokój Bóstwom Wielkiego Koła na zawsze i zwrócisz się w stronę innych panteonów.
- 100 lat.
- 1000.
- 300.
- 800.
- 500.
- 750.
- Stoi. - Szabla skinął głową. - A jak właściwie zamierzasz ofiarować mi Krakena?
- To proste. By go wezwać, musisz posiadać Róg Krakena i istotę rasy Aht'garass, która go ściągnie z ołtarza. Tak się składa, że akurat posiadamy to drugie.
- A lokalizacja Rogu?
- Tego nie wiemy. Będziesz musiał sam sobie poradzić. - Szabla spojrzał na Hextora spode łba.
- Jeżeli okaże się to być podstępem, to módl się, byś znalazł miksturę rdzewienia! - Warknął Zabójca Bógów wściekle. Wyciągnął rękę. - A teraz dawaj tego Aht'garass. - Hextor bez słowa skinął na Vecnę, który akurat znajdował się po drugiej stronie portalu. Lisz wrzucił do środka nieprzytomną Annę.
- To? - Zdziwił się Szabla. Hextor przytaknął mu bez słowa.
- Powodzenia w poszukiwaniach. - Bóg tyranii "uśmiechnął się", po czym przeszedł przez portal, zostawiając Szablę wraz z nowym "nabytkiem"...

Tymczasem, u Jessa, Ericka i Le Rauxa...

- A gdzie jest Ymra?! - Przeraził się Jess. Nim ktokolwiek zdążył cokolwiek powiedzieć, pirat rzucił się z powrotem w morze celem odnalezienia swojej siostrzenicy.
- Mnie za to intryguje, czyj to sandał. - Mruknął Erick sam do siebie.
- Prawdopodobnie ktoś zakończył tutaj swój żywot. - Stwierdził Le Rauxe, podnosząc się z ziemi.
- Nie sądzę... - Odparł elf. W międzyczasie Jess wyciągnął nieprzytomną Ymrę z wody.
- Nie oddycha... - Wymamrotał przerażony, usiłując coś zrobić.
- Usta - usta, mój drogi. - Parsknął Jaques. Jessowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Po paru wdechach zaczął uciskać serce z nadzieją rozruszania tego ostatniego. W międzyczasie do pirata podszedł Erick. - Nie stój tak, do cholery! Rzuć jakieś zaklęcie, cokolwiek! - Wrzasnął w desperacji Jess. Nie trzeba było jednak niczego rzucać, bowiem po którymśtam ucisku Ymra gwałtownie otworzyła oczy.
- Gdzie... Gdzie ja jestem? - Zapytała szeptem, rozglądając się. - Wuju...? To ty? - Jessowi zabrakło słów. Czar prysł i Ymra znów była sobą. Przytulił ją mocno do siebie.
- Widać słona woda zanegowała zarówno czar mój, jak i Vokiala. - Wywnioskował Erick. Tymczasem Le Rauxe postanowił rzucić okiem na wyspę. Nie była duża i porastało ją raptem kilka drzewek. Gdzieś na jej środku stała sporawa skała przypominająca kształtem rytualny sztylet. W tak zwanym międzyczasie Jess i Ymra wyznawali sobie uczucie.
- Ja... Dziękuję za uratowanie, wuju.
- Nie masz za co, moje kochanie.
- Ja... Ja cię kocham.
- Wiem. - Usta Ymry i Jessa zetknęły się ze sobą we wspaniałym pocałunku dwóch kochanków, którzy(mimo faktu, że byli dla siebie rodziną) nie potrafili się oderwać od swojej drugiej połówki. Erick przypatrywał się temu z lekkim zakłopotaniem, Le Rauxe zaś stale badał wyspę. Chwila Jessowo-Ymrowej namiętności została przerwana przez dziki ryk radości Jaquesa. Wszyscy odwrócili się w kierunku admirała Armady.
- Tam znajduje się przejście. - Wypalił od razu Le Rauxe. - Po tamtej grobli możemy dostać się do Puerto Lobos.
- Wspaniale! - Ucieszył się Erick, ruszając za psem.

Tymczasem, na "Navisie"...

- Co z nią?
- Jest nieprzytomna i lekko obita, ale poza tym nic jej nie jest.
- Może jej być ciężko przeżyć kolejną stratę. Najpierw Wolvington, teraz Anna. - Na dźwięk imienia swojej przyrodniej siostry Katarzyna błyskawicznie otworzyła oczy, niemalże przyprawiając Granda o zawał.
- Jak się czujesz? - Zapytał Nataniel z troską.
- Źle. - Odparła, przymykając oczy. - Straciłam siostrę po raz kolejny. - Po jej policzkach popłynęły łzy. - Dlaczego los nie chce zostawić jej w spokoju? - W międzyczasie Aeshma skinął na Pazura. Obaj bez słowa wyszli na korytarz.
- O co chodzi? - Zapytał prosto z mostu pirat.
- Porywacz Anny przez przypadek zostawił swój znak. - Demon pokazał Pazurowi dysk, na którym przedstawiona była opancerzona w czarny pancerz ręka ściskająca strzały.
- Hextor...? - Szepnął Nataniel.
- Tak. Spełnił się najczarniejszy scenariusz - Bogowie z Wielkiego Koła postanowili odciągnąć od siebie Szablę przy pomocy Anny.
- Niedobrze...
- Nawet bardzo. Jeżeli chcemy ją odzyskać, musimy znaleźć innego Aht'garass i podrzucić go Szabli. - Stwierdził Aeshma, beznamiętnie przyglądając się Grandowi, który bezskutecznie próbował pocieszyć Katarzynę. - To niehumanitarne... Ale skuteczne.
- Hmm... Mnie bardziej interesuje fakt, kto teraz będzie kapitanem... - Zadumał się Pazur. - Kasia jest w depresji i z pewnością nie będzie zdolna do komenderowania załogą.
- Przejmiesz jej stanowisko jako pierwszy oficer. Proste. - Odparł Aeshma, nucąc jakąś melodię. Wyszli na pokład. Akurat zachodziło słońce.
- Niepokoi mnie ten cały Szabla. - Wypalił ni z tego ni z owego Nataniel. - Amulet Dziewięciu Istnień zawiera w sobie boską moc. Jeżeli bogowie umrą, możliwe, że skończy się także działanie Amuletu.
- Chcesz powiedzieć, że...
- Być może wyruszam w ostatni rejs? - Dokończył Pazur, zapatrując się w niebo. Aeshma przytaknął skwapliwie, choć z pewnym lękiem. - Kto wie? Nie wiadomo, jacy bogowie byli zamieszani w tworzenie Amuletu... - Nataniel chwilowo umilkł. Przed oczyma przewinął mu się obraz tego, jak przebywał kilometry, walcząc. Unikał niebezpieczeństw, pokonywał adwersarzy. Przypomniał sobie też, jak musiał walczyć o klejnoty do amuletu z kolejnymi przeciwnikami. Pierwszy był Le Rauxe, na blankach jego fortecy. "Kiedy to było...", pomyślał z roztargnieniem Pazur, rozmyślając dalej. Pamiętał, że w jego głowie walczyła pokusa, by rozpłatać znienawidzonego psa na pół, jednakże powstrzymał się. Miał honor. Zamiast tego "tylko" powiesił go na blankach za frak i sam wyskoczył przez okno. Następnie musiał zmierzyć się z Katarzyną. Wtedy nie byli ze sobą w najcieplejszych stosunkach. Pazur wyrzucił ją wtedy ze swojej załogi za... Sadyzm i bezmyślność. "Ech, stare czasy...", pomyślał. Wtedy po ciężkiej walce darował jej życie. Rzucili sobie ostatnie spojrzenie i rozeszli się w dwie różne strony. Kilka lat po tym zdarzeniu spotkali się ponownie, ale tym razem Kasia nie była tamtą wredną babą, tylko twardą dziewczyną z krwi i kości. I znowu pływała pod jego banderą. Następny był Wolvington, wtedy jeszcze zarządca Puerto Lobos. Pamiętał, że zostawił go wtedy na lodzie ciężko rannego, tak samo jak później Gabriela. Obaj przeżyli, ale Wolvington przypłacił to utratą stanowiska i doczesnego życia. Przez te kilka lat błąkał się po portach i tawernach - I wtedy znowu spotkał Pazura. Jak na ironię, wstąpił do jego załogi. Mimo dawnych krzywd obaj zaprzyjaźnili się. Po Gabrielu kilka dni później znajdował się niejaki Joseph Marrow. On niestety zginął, spadając z półki skalnej prosto na kolcopodobne głazy. Parę dni później dołączył do niego Aquatis, olbrzymia ośmiornica posiadająca jeden z klejnotów. Kilkanaście stalaktytów spadło na niego, szatkując go w kosteczkę. Później - Na legendarnej Wyspie Tygrysów - Przyszło mu się zmierzyć ze swoim znienawidzonym przez siebie Rudowłosym. Jego chętnie by zabił, ale drań salwował się ucieczką. I w końcu musiał zmierzyć się z Lordem Omarem, kapitanem straży Księżnej Adory(Tej, która ofiarowała mu Amulet). To z pewnością nie była łatwa walka. Ale podołał. I zyskał kolejnego przyjaciela. Omar miał za zadanie być jego osobistym strażnikiem, jednak po paru latach Pazur zwolnił go z obowiązku. Omar wrócił na Wyspę Tygrysów i tam pozostał.
- Ekhem... - Z rozmyślania wyrwał go głos Aeshmy. Nataniel otrząsnął się.
- Będzie dobrze. - Stwierdził po chwili. - Uratujemy Annę i przy okazji świat, prawda? - Przechodzący w pobliżu Grand akurat parsknął śmiechem.
- A co ty tu robisz? - Zdziwił się Aeshma.
- Wyszedłem po szklaneczkę rumu. - Odparł pirat lekko zaskoczony.
- To kto pilnuje Kasi? - Cała trójka popatrzyła po sobie. Jak jeden mąż rzucili się do kajuty pani kapitan. Ujrzeli tam przerażający widok: Kotka leżała w kałuży własnej krwi, kurczowo ściskając zakrwawiony sztylet.
- Nie, nie, cholera, NIE! - Wrzasnął przerażony Pazur. Grand zsiniał do białości. Gdyby tu był, nic takiego by się nie wydarzyło. - Ram! - Wydarł się pierwszy oficer.
- Zastrzelony parę godzin temu. - Odparł Aeshma.
- Kto... Ktokolwiek! - Wrzasnął rozpaczliwie Pazur. Sprawdził jej puls - Jakimś cudem żyła, ale nie zostało jej wiele czasu. Do kajuty wpadło kilku marynarzy.
- P... Pani kapitan! - Wydusił z siebie sternik.
- Nie stójcie jak słupy! - Warknął Nataniel. - Pomóżcie mi! - Marynarze rzucili się do pomocy. Wśród nich na szczęście znajdował się jeszcze jeden pokładowy medyk, Christoph. Był jednym z niewielu na pokładzie, którzy nie zaliczali się do jakiegoś gatunku kota. Konkretniej rzecz ujmując był lisem - Dość wyliniałym i niskim, ale doskonale znającym się na swoim fachu. Tymczasem Aeshma z pewną obawą obserwował tą scenę. Wymienił spojrzenia z Grandem...

Tymczasem, w Zespole Inferno...

- Czego konkretnie szukamy? - Charknął Porcupine, ocierając krwawiące usta.
- Aht'garassa. - Odparł lakonicznie Samuel.
- Tyle to i ja... Wiem. - Warknął stwór cicho. - Ale to jak... Szukanie igły w stogu... Argh... - Nocny i Samuel cierpliwie popatrzyli po sobie. Porcupine miał problemy z mówieniem, ale czasami brało go na straszny, spazmatyczny kaszel. Każdy rozsądny wtedy odsuwał się od niego, bowiem nie chciał zostać ocharkany lekko kwaskową krwią demona. W końcu Porcupine przestał kaszleć i zaczął z powrotem mówić. - Siana.
- A żeś się namówił. - Parsknął Nocny. Znajdowali się w ruinach Ismay. Finkregha, Raijina i Gruumsha już nie było, ale ślady obecności Smoczego Tytana nie dawały się zatrzeć: Ismay było wypalonym pustkowiem. Gdzieniegdzie stały szczątki budynków, wszędzie leżały zwłoki i akurat padał deszcz.
- Narrator mógłby oszczędzić nam tych efektów specjalnych. - Zauważył Nocny. Porcupine parsknął śmiechem - Na szczęście nikogo przed nimi nie było. Nagle jednak czujne ucho Samuela wychwyciło jakiś odgłos. Coś jakby płacz...
- Słyszycie to? - Zapytał towarzyszy. Porcupine pokręcił głową z dezaprobatą, natomiast Nocny zatrzymał się.
- O czym mó... - Zaczął, ale dość szybko i on usłyszał płacz. - Yhm. - Przytaknął, dobywając strzelby. Podążyli w kierunku płaczu, by po chwili dostrzec małą dziewczynkę pośród trupów. Potrząsała jednym z nich - Prawdopodobnie jej rodzicem - I ze wszystkich sił usiłowała sprawić, by ten się obudził. Daremnie. Po jej policzkach skapywały łezki żalu, strachu i smutku.
- Urocze. - Parsknął Porcupine, wyciągając pistolety. Powstrzymał go jednak Nocny.
- Nie strzelaj. - Mruknął, zbliżając się miarowym krokiem do dziewczynki. Na oko mogła mieć z 8 lat. Nocny zbliżył się powoli. Teraz mógł zauważyć, że nie był to człowiek. Po jeszcze bliższym podejściu zauważył, że dziewczynka jest... Khajitką, czyli ogólnie rzecz biorąc humanoidalną kicią. Jej futro było białe niczym śnieg. Jednak estetyczne wrażenie psuła blizna przebiegająca przez lewe oko. Nocny zauważył, że dziewczynka jest krótko ostrzyżona, niczym chłopak. Zauważyła go. Cofnęła się pod ścianę, wystraszona.
- Tracisz czas! - Z oddali dobiegł go głos Porcupine'a. Czaszkogłowy zignorował go, po czym zmierzył dziewczynkę spojrzeniem.
- Nie mam zamiaru cię skrzywdzić. - Szepnął dobrodusznie(Mówiłem, że zdarzało mu się okazywać ludzkie uczucia?). Kicia nie wyglądała na przekonaną. Była wręcz bardziej przerażona niż wcześniej.
- Kłamiesz. - Wykrztusiła z siebie. - Kłamiesz tak jak tamten.
- Tamten...?
- Tak. Przyszedł tu z jedną niewidomą elfką. Nasz dom przetrwał atak potwora. - Pewnie chodziło o Finkregha. - Ale wtedy on przyszedł i zapytał, czy wiemy, gdzie można dostać Róg Krakena. - Nocny jeszcze bardziej zainteresował się jej historią. Jeżeli ktoś interesuje się Rogiem, to Nocny interesuje się interesantem. - Mój tata powiedział, że nie. Ale on stwierdził, że mój tata kłamie, bo jego głos się trząsł - A to dlatego, że tata bał się o nas. On chciał zabić mojego tatę, ale wtedy moja mama osłoniła go przed atakiem. Ale jego miecz przebił ich oboje. On wzruszył ramionami, po czym odszedł. Ja schowałam się wtedy w szafie. To było straszne, gdy ich zobaczyłam. Wtedy się rozpłakałam... - Dziewczynka przerwała opowiadanie. Nocny czuł, że jakaś jej część jej współczuje... Ale ta większa część była pochłonięta wzmianką o Rogu i niewidomej elfce. "Ni chybi chodzi o Annę...", pomyślał lekko usatysfakcjonowany.
- Posłuchaj. Wiem, gdzie będziesz bezpieczna. - Stwierdził ciepło. Na twarzy kici nie pokazywało się dowierzanie. - Wiem, wyglądam strasznie. Ale możesz mi zaufać. Nie chcę zrobić ci krzywdy. Zaufaj mi. - Nocny podał jej rękę. Dziewczynka z wahaniem, ale przyjęła pomoc. W międzyczasie Porcupine zaczynał się już niecierpliwić.
- Co on tam... Robi?! - Warknął, kręcąc młynki pistoletami.
- Pohamuj emocje. - Odparł zdawkowo Samuel, wpatrując się w punkt, gdzie znajdował się Nocny. W końcu czaszkogłowy wyłonił się razem z dziewczynką.
- Mała wie, gdzie udała się Anna. - Stwierdził zadowolony Nocny. - Musimy zapewnić jej schronienie.
- Nic nie... - Zaczął Porcupine, ale Samuel przerwał mu zdecydowanym ruchem ręki.
- Umieścimy ją u Żniwiarza. Będzie u niego bezpieczna, tak? - Wyrecytował Nocny na jednym tchu.
- A jeżeli jakiś demon się o nią upomni? - Zapytał Samuel z wahaniem.
- Jaki demon potrzebuje ośmioletniej khajitki, geniuszu? - Parsknął Nocny. Zbesztany Triple S umilkł. Cała czwórka przeteleportowała się.

Tymczasem, u Folensa i reszty...

- Dlaczego miałbym wam pomóc? - Zapytał Drareal.
- Bo inaczej twoja główka wyląduje w koszu! - Warknął Folens wściekle, patrząc na niego przekrwionymi oczyma. Brak proszku szczęścia zaczynał mu doskwierać.
- Nie możemy go zabić. - Przypomniał po raz e-nty Kordan. - Jest potrzebny. Edgar przytaknął skwapliwie.
- Mam to gdzieś! To nie jest warte tej ceny! - Folens ryknął niczym ranne zwierzę. - Ja chcę swój proszek szczęścia!
- Mówisz o tym? - Edgar wyciągnął z kieszeni woreczek. Folens w jednej chwili rozpromienił się.
- Ale ze mnie niemota... Musiałem go zgubić. Mogę prosić...? - Zaczął, ale Edgar odsunął woreczek.
- Przyrzeknij, że nie tkniesz Drareala. - Mruknął gnoll. Elf wymamrotał z siebie jakieś "przyrzeknięcie" i już po chwili raczył się swoim proszkiem szczęścia. Drareal i Edgar darzyli się całkiem dużą sympatią. Samuraj nie traktował go(W przeciwieństwie do Folensa i Kordana) jak towaru. Svart pozostawał obojętny. Nagle demigod zakrzyknął:
- Wrogi statek na dziewiątej! - Wszyscy zbiegli się, by zobaczyć adwersarza. Na burcie krwią wymalowany był napis "Adrian", zaś na pokładzie znajdował się pirat o dziwnej, fioletowej skórze. Cervantes De Leon.
- Cholera. - Wymamrotał Kordan.

Tymczasem, u Vokiala...

Wampir beznamiętnie patrzył, jak statki Diamentowego Miasta szły na dno, a z wody wyławiane są niedobitki. "Przyda się każda para rąk", pomyślał Vokial. Skinął na jednego z ponadprzeciętnych liszy.
- Tak?
- Sprowadź tu Nesdro. Czas, by przypuścić drugi atak. - Wampir uśmiechnął się lekko. Lisz zasalutował i oddalił się pod pokład. Vokial wrzasnął do sternika:
- Kurs na Diamentowe Miasto! Zmieciemy tych pewnych siebie głupców z powierzchni ziemi! - "Eksperyment" zatoczył półokrąg.
- Ach, jak dobrze mieć nowe ciało. - Stwierdził głos należący do Nesdro. Vokial odwrócił się - Jego podwładny odziany był w zbroję podobną do tej, która straciła żywot na "Navisie". W kościstej dłoni dzierżył miecz o ząbkowanej rękojeści, ewidentnie dwuręczny. Za pas zatknął pistolet skałkowy. - A więc kiedy zmieciemy koty z powierzchni morza? - Zagaił lisz.
- Cierpliwości, przyjacielu. Wpierw obrócimy na pył Diamentowe Miasto. Później zaś zniszczymy "Navisa", a w końcu... Zakończymy żywot Jeremiasza Dunghama. - Wampir zaśmiał się cicho. - Zaś dla Ericka i Aeshmy przygotowałem coś... Specjalnego...