Gorące Dysputy

Świątynia Mahadevy - muzyka - "Bezbłędne płyty"

Osada 'Pazur Behemota' > Gorące Dysputy > Świątynia Mahadevy - muzyka > Bezbłędne płyty
Wędrowiec: zaloguj, wyszukiwarka
Dziobobrody

Dziobobrody

14.11.2016
Post ID: 82758

Ostatnio zaczynam się orientować, że w kwestii muzyki mam jeszcze mnóstwo do nadrobienia, zwłaszcza jeżeli chodzi o słuchanie całych płyt, niemniej jednak wydaje mi się, że miałem przyjemność już zapoznać się z kilkoma albumami naprawdę bliskimi ideału. Pozwoliłem sobie, zgodnie z obyczajem, zapoczątkowanych przez Mości Imperatora, wybrać piątkę najlepszych według mnie i najbardziej imponujących z nich:

- Armia "Exodus" (1992)- genialny album koncertowy, stanowiący pewnego rodzaju podsumowanie wczesnej twórczości zespołu, a zarazem ( zwłaszcza na samym początku i pod koniec) zapowiadający charakter późniejszej muzyki grupy. Oprócz wielu autorskich utworów Armii w wersjach, lepszych, według mnie, nawet od studyjnych, płyta zawiera też tytułowy cover słynnej piosenki Boba Marleya.

- George Thorogood and The Destroyers "George Thorogood and the Destroyers" (1977)- bardzo imponująca, nie tylko jak na debiut płyta, na której Thorogood wraz ze swymi Kolegami umiejętnie łączy różne style i tradycje amerykańskiej muzyki rozrywkowej ( blues akustyczny, blues rock, folk, rock & roll, acid rock).Album zawiera tylko dwa autorskie utwory, ale covery na nim zawarte, zaaranżowane i wykonane są bardzo oryginalnie i z dużą dozą wirtuozerii.

- Rancid "Life won't wait" (1998)- równie różnorodny album i chyba produkcja, tworzona z największym rozmachem, spośród wszystkich płyt Rancida. Panowie do nagrania zaprosili sporo różnych, ciekawych muzyków i stworzyli dzieło z jak zwykle wspaniałymi i skłaniającymi do refleksji tekstami, pod względem muzyki łączące podstawowe dla Rancida brzmienia ( ska punk, skate punk, punk kalifornijski) z odmiennymi (reggae, rockabilly, jazz rock, folk rock)

- Johnny Cash & Willie Nelson "VH1 Storytellers" (1998)-kolejny album koncertowy. Dwóch legendarnych muzyków, zajmujących się głównie country ( choć zdecydowanie nie tylko) śpiewa swoje piosenki przy oszczędnym akompaniamencie własnych gitar akustycznych, w międzyczasie wspominając lata swej młodości i opowiadając różne, czasem poruszające, często zabawne anegdoty. Bardzo kameralne i jeszcze bardziej piękne.

I zgodnie ze starą, dobrą zasadą: "najlepsze na koniec" ;) :

-Led Zeppelin "Led Zeppelin IV" ( a.k.a "The Four Symbols") (1971) - niesamowita płyta. Osiem utworów, i wszystkie genialne. Bardzo różne od siebie i reprezentujące nierzadko nieco odmienne style, a jednak każdy charakterystyczny dla Zeppelinów. Mimo odmienności każdego kawałka, płyta prezentuje się bardzo spójnie. Jest też w pewnym sensie symetryczna, co widać zwłaszcza na wydaniu winylowym. Kolejne pierwsze cztery utwory ( Strona "A"), są nieco podobne do kolejno odpowiadających im utworów ze strony "B". Na płycie znalazły się dwa ciężkie, bardzo żwawe i mocne hardrockowe utwory, dwa niemal równie mocne, lecz bardziej taneczne pozycje, dwie folkowe ballady i dwie, długie i imponujące złożonością kompozycje. A każdy z tych ośmiu utworów to, moim zdaniem, oryginalne arcydzieło.

Tarnoob

Tarnoob

14.11.2016
Post ID: 82759

Perturbator, The Uncanny Valley.

Trafia idealnie w punkt, w samo sedno mojego gustu – z mikroskopową precyzją z astronomicznej odległości. Rezonuje. Jest wszystko, do czego mam słabość: retro, futuryzm i jeszcze mrok. Słucham od czerwca – choć obecnie poznaję głównie jego 3 wcześniejsze albumy: Terror 404, I am the night i Dangerous Days. Jestem pod wrażeniem erudycji tego chłopaka.

Może to przez braki w mojej erudycji muzycznej. Nawet jeśli ten entuzjazm jest przejściowy – to szczery.

Wiwernus

Wiwernus

15.11.2016
Post ID: 82760

Perturbatora też poznałem jakoś niedawno, gdy przechodziłem zauroczenie retrowave, waporwave, futuryzmem i wszystkim co może wywołać skojarzenie jazdy starym autem po różowym, futurystycznym Miami. Na pewno wyróżniał się pozytywnie na tle pozostałych twórców, bo to jednak bardzo wtórny gatunek jest. Dangerous Days moim zdaniem najlepsze, najwięcej się w nim dzieje i chyba najumiejętniej trafia w sedno. Całościowo te płyty jednak trochę zlewają się w jedno, no ale to już zmora typowa dla wszystkich rodzajów muzyki.

Dla odwrócenia konwencji polecam gatunek zwany "City Popem", w którym też zamykają się takie retro formy, ale wydźwięk dla kontrastu jest pozytywny, lżejszy i ogólnie ma to taką tropikalną nutę. To głównie japońska muzyka, ale dosyć różnorodna - instrumentalna i wokalna, są mocniejsze płyty z gatunku AOR, innym razem ociera się to o funkowy i taneczny top, czasami ma to cechy smooth jazzu. W każdym razie - podobnie jak Perturbatory i inne tego rodzaju twory - ma klimat, styl i wywołuje tęsknotę za czasami, w których nigdy się nie żyło.

***

Co do bezbłędnych płyt... Jest ich całkiem sporo, ale pozostawię sobie zapas czasu na dokładne przemyślenie tematu i jak już coś machnę, to z trochę szerszym komentarzem. Na ten moment zadowólcie się futurystycznym Miami i tropikalną Japonią, bo warto zasmakować.

Tarnoob

Tarnoob

9.12.2016
Post ID: 82787

Po przesłuchaniu bliżej faktycznie zgodzę się, że w Dangerous Days dzieje się dużo. Moim zdaniem jest ex aequo („egzekwo”) z The Uncanny Valley. Obydwa albumy mają coś wspólnego, czego nie mają dwa poprzednie.

Otóż DD i UV są mroczne nie tylko przez ponurość i tajemniczość, tak jak pierwsze albumy. Są mroczne przez czyste zło, eskapizm, ekstazę, poczucie władzy. Nie bez powodu obydwa mają pentagram na okładce, odważniej pokazane damskie ciało i sugestywne tytuły: Satanic Rites, Complete Domination, Disco Inferno, Diabolus ex Machina. Wcześniej tego raczej nie było.