Całkowite Zamglenie

1 2 3 4 5 6 7
Jesteś na stronie 1. Następna

Mgła wśliznęła się w ciepłe powietrze cicho i niepostrzeżenie, z początku lekka i ledwo widoczna, pełzła delikatnie nad rozgrzanymi dniem gościńcami powoli gęstniejąc, jakby chciała z samej siebie uczynić nieprzebyty biały mur. Mleczna zawiesina oblepiała skórę jakąś parną wilgocią, zakwitając na niej drobnymi kropelkami, przenikając do płuc, zasłaniając widok oczom, rozpełzając się po ciele, wreszcie trafiając do serca i oplatając je swymi lepkimi mackami, aż popadało w dziwny trans i zmuszało całe ciało do poruszania się na oślep gdzieś przed siebie, wiodąc na zatracenie w kłęby wiszącego nad światem dymu.

Zakurzone trakty znikały za gęstą białą zasłoną, zielone gałązki drzew wyłaniały się z niej jak zawieszone w powietrzu resztki wczorajszego dnia i wydawało się, że z nieba spadła na świat brzemienna nie mogącym spaść deszczem chmura. Jej mleczne wnętrze pochłonęło wszelkie okoliczne formy życia, od przemykających ulicami szczurów, poprzez leśną zwierzynę i szukające schronienia pośród plątaniny gałęzi drzew ptaki, aż po kryjących się przed wilgotnymi oparami w domach ludzi.

W kłębach dymu nie łatwo było zauważyć stojącą na środku drogi postać, choć miała na sobie czarny płaszcz i wydawałoby się, że w ten jeszcze niedawno słoneczny dzień musi zwracać na siebie podobnym strojem powszechną uwagę. Ale w słoneczny dzień nie pojawiłaby się na wiodącym do miasta gościńcu. Teraz, kiedy mglista zawiesina zatarła granice między snem a jawą nadając światu kształt jakiejś nierzeczywistej mary, niedaleko wciąż jeszcze otwartych bram miasta pojawiła się ta postać w czarnym płaszczu z kapturem, a pojawiła się dlatego, że nikt nie mógł jej tu dziś zobaczyć. Zatrzymała się na chwilę i obejrzała za siebie, choć za nią były już tylko gęstniejące z każdą chwilą mgliste opary, po czym ruszyła znów naprzód, a zawieszone w powietrzu krople zamiast nieść odgłos jej kroków daleko po okolicznych łąkach, drżały tylko niezmąconą, nienaturalną wręcz ciszą. I choć było samo południe, nad światem zapanował wilgotny, bezwietrzny chłód.

*

-Nie żyje- rzekł. Było to zupełnie niepotrzebne stwierdzenie oczywistego faktu, wypowiedziane tylko po to, aby przerwać niezręczną ciszę. To, że leżący na bruku człowiek jest martwy było widać na pierwszy rzut oka i może strażnicy z gwardii miejskiej zauważyliby to już wychodząc z Kwatery Głównej kapitana, gdyby nie owa tak bardzo utrudniająca widoczność mgła. Ulica była dziś bowiem niemal zupełnie pusta, jeśli nie liczyć paru zdezorientowanych bezpańskich psów i wałęsających się mimo złej pogody po mieście dzieciaków. Te ostatnie też zdążyły zauważyć leżące na bruku zwłoki i teraz stały obok strażników przypatrując się ciekawie.

-Zabierz stąd te szczeniaki- mruknął pierwszy strażnik do towarzysza, na co ten krzyknął w stronę dzieci, wykonując jednocześnie nieokreślone ruchy ręką, jakby chciał przegonić natrętną muchę:

-Słyszeliście? Zmiatajcie stąd zaraz! Rodziców nie macie, czy co? Do domu, to nie czas ani miejsce na zabawę!

Dzieci rozbiegły się we wszystkich kierunkach, ale ta pozornie bezładna ucieczka nie trwała długo, bo już po chwili pod oknami zamkniętej dziś karczmy zebrała się grupa obdartych chłopców, którzy poszeptawszy między sobą, zaczęli znów ostrożnie zbliżać się do pochylających się na zwłokami strażników, starając się zachowywać jak najciszej, aby nie zwrócić na siebie ich uwagi.
Tymczasem pochyleni nad ciałem mężczyźni zastanawiali się, co robić. Ulice były zupełnie wyludnione, trafienie do domu grabarza w taką pogodę było niemożliwością. Zostawić go?
-Nie można, przecież to nie uchodzi...- stwierdził pierwszy strażnik

-To zawiadommy kogoś- rzucił drugi.

-Kogo?

-No nie wiem... miejskich gwardzistów na przykład.

-My jesteśmy miejscy gwardziści.

-Wiem, ale może by takich wyższych rangą... no wiesz, przełożonych. Wszak śmierć w środku miasta...

-... jest rzeczą zupełnie normalną. A "przełożeni" kazaliby nam posprzątać.

-To co, zostawiamy go?

Pierwszy zastanowił się chwilę.
-Zostawmy go- zdecydował w końcu- nic mu nie będzie. Jak będzie trochę lepsza widoczność, to go znajdziemy znowu. A teraz go przecież nie widać, za duża mgła...

-Ja go widzę- przerwał drugi.

-Kretyn!- skwitował pierwszy- Nie widzisz, bo musiałeś się o niego potknąć, żeby go zauważyć.

-Fakt- zgodził się drugi.

-Więc idziemy i udajemy, że nic się nie stało.

-Ale...- zaczął niepewnie drugi- te dzieci. Co z nimi?

-Albo to moje?- wzruszył ramionami pierwszy- Mam tu stać i cudzych bachorów pilnować? Przegonisz je to i tak zaraz wrócą. Daj spokój, chodźmy już- wzruszył ramionami, po czym wyprostował się z zamiarem zatopienia się w mgłę. Drugi strażnik jeszcze przez chwilę patrzył pełnym niepokoju wzrokiem na leżącego na bruku mężczyznę, po czym również wstał. A wtedy...

-Czekaj!- krzyknął drugi za znikającym w białych oparach towarzyszem.

-Co znowu?- zniecierpliwił się tamten.

-On... on się rusza...

Rzeczywiście, mężczyzna, który jeszcze przed chwilą był w mniemaniu strażników zwłokami, poruszył się. Nieznacznie co prawda, ale jednak. Opięte mokrą koszulą ramię uniosło się lekko, jakby leżący chciał wstać, nie mając jednak sił. Jednocześnie wydał z siebie cichy jęk i zmierzwiona rudawa czupryna poruszyła się. Trwało to może kilka sekund, po czym nieznajomy ponownie zamarł w bezruchu i tylko żałosne westchnienia wydobywały się nadal z jego płuc.
-Pomóżmy mu wstać! - krzyknął klęczący przy nim strażnik i złapawszy leżącego za ramię delikatnie spróbował go odwrócić, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. Widocznie niedoszły zmarły ważył sporo, choć jego chuda sylwetka wcale na to nie wskazywała.

-Czekaj...- powstrzymał go pierwszy, ale za późno. Mężczyzna puszczony przez wystraszonego strażnika opadł ciężko na wznak, wydając z siebie cichy jęk bólu. Jego twarz była mokra od wiszącej w powietrzu białej wilgoci, lewy policzek niemal czarny od brudnego bruku ulicy, a dolna warga pokryta warstwą zaschniętej krwi. Widocznie padając uderzył nią o kamień. Nieznajomy oddychał ciężko przez otwarte usta. Oczy miał zamknięte.

-On może być na coś chory...

Drugi strażnik natychmiast odskoczył od leżącego.
-Myślisz?

-Zobacz, jak on wygląda,

-To co robimy?

-Jak to co? Nic. Idziemy stąd jak najszybciej.

-Chcesz go tu zostawić?

-A co- zdenerwował się pierwszy- Pomożesz mu? Będziesz go wlókł przez tę cholerną mgłę? Nie lepiej iść po jakiegoś medyka?

-Ale on...- zaczął niepewnie drugi.

-Nie martw się- rzekł pierwszy-nie ucieknie.

*

Było niemal zupełnie ciemno, tylko kilka świec paliło się na przykrytym czarnym obrusem stole, przez co na marmurowej podłodze drżały tajemnicze cienie, a większa część sali pogrążona była w całkowitej ciemności. Świece miały kolor bordowy, tak jak leżąca na obrusie serweta i spoczywały w ciężkich srebrnych kandelabrach. W powietrzu unosiło się wspomnienie tlącego się jeszcze przed chwilą kadzidła. Z sufitu coś kapało, ale ponieważ nawet na oświetlonym podeście panował półmrok nie sposób było określić, co to takiego. Na pewno nie woda, bo od kilku dni nie padało. Świece dopalały się już, w pomieszczeniu panowała cisza, nie pełna napięcia jak przed jakimś ważnym wydarzeniem, ale cisza zapadająca nad zalanym strugami wody miastem, kiedy kończy się burza. Gdzieś pod sufitem można było zauważyć cień wielkiego nietoperza.
Do pomieszczenia weszła zakapturzona postać. Sądząc z postury był to mężczyzna, ale nie widać było jego twarzy. Podszedł do przykrytego czarnym obrusem stołu i zdmuchnął wszystkie świece. Zapanował mrok.


Jesteś na stronie 1. Następna
1 2 3 4 5 6 7