Całkowite Zamglenie

1 2 3 4 5 6 7
Poprzednia Jesteś na stronie 4. Następna

-Powiedz mi, drogi Lindalu, co o tym wszystkim sądzisz- rzekł Gladior nalewając sobie wina. "Za dużo pije"- pomyślał jego asystent, pulchny młodzieniec o miłej, nieco zbyt piegowatej twarzy.

-Myślę, że sprawa jest jasna. Ten Fendrato... Findrato... ten rudzielec kłamie. To on zabił i teraz wszystkiego się wypiera.

-Hm... a dlaczego miałby zabić?

-To proste. Peonowie to najbogatsza rodzina w mieście, prowadzą handel na wielką skalę. Wcześniejsze zabójstwo też popełniono na członku bogatego i wpływowego rodu kupieckiego. To płatny zabójca, a stoi za nim ten, komu na rękę jest pozbyć się najważniejszych ludzi w tutejszym cechu, którzy dyktują ceny i doprowadzają do bankructwa każdego, kto do cechu nie należy...

-Ciekawe. Ale powiedz mi w taki razie, dlaczego nie zabito najstarszego z Alcarinów, który przewodniczy cechowi? Albo ojca zabitego dziś Peona? Ci młodzieńcy nie mieli żadnej władzy.

-Ale ich śmierć mogła być podstawą do szantażu. Jeśli nie zrobicie tego czy tamtego, to członkowie waszych rodzin zginą. W ten sposób zabójca nie tyle niszczy władzę cechu, bo to by mu niewiele dało, ile sprawia, że cech staje się dla niego użyteczny.

-Dobrze. Ale w jaki sposób ten młodzieniec zabijał? Nie wiemy nic na temat przyczyny śmierci, choć rozmawiałem z jedną osobą w miasteczku, która coś niecoś mi wyjaśniła... ale na takie teorie jeszcze za wcześnie. W każdym razie nie znaleźliśmy przy nim ani broni, ani niczego innego, czym mógłby się posłużyć. Ofiary nie miały żadnych śladów duszenia, ran, w ogóle nie znaleźliśmy nic świadczącego o tym, że stoczono tam jakąś walkę. Jak mi to wyjaśnisz?

-No...- Lindal zawahał się chwilę. Ale na krótko, bo nie mógł przecież pozwolić, aby jego genialna teoria, którą właśnie błyszczał przed swoim nauczycielem załamała się z tak błahego powodu- zapewne zdążył ukryć narzędzie zbrodni. Użył czegoś, co nie zostawia śladów, na przykład najpierw obezwładnił ofiarę chusteczką nasączoną jakiś płynem, można je kupić wszędzie, choć są nielegalne, a potem wlał jej do ust truciznę. Kiedy nadbiegali gwardziści, nie mając czasu uciekać i nie znając miasta ukrył gdzieś szybko chustkę i flakon z trucizną, a następnie udał, że znalazł ofiarę martwą...

-Bardzo ciekawe. A co robiła z nim kobieta i mała dziewczynka?

-Narzeczona pana Arcamnel?- Lindal zarumienił się lekko

-Tak, właśnie ona. I jej młodsza siostra.

-Znalazły się tam przypadkowo. Morderca był bardzo sprytny- udał chorego, może nawet zażył coś, aby takim być (mała zeznała, że został otruty), otrzymał opiekę a następnie zwabił je na miejsce zbrodni. Tak, zabił wcześniej, a potem zabrał je tam. Wiedział, kim jest panna Ireth i chciał w ten sposób uwiarygodnić swoje zeznania...

-Bardzo dobrze, Lindalu, bardzo dobrze. Świetna teoria...

-Dziękuję, mistrzu

-...tylko że kompletnie błędna.

-Jak to?- Lindal pobladł nieco. Poczuł się, jakby ktoś kto potknął się tuż przed dosięgnięciem szczytu i spadł na sam dół. "Znowu- pomyślał- On mnie nie docenia".

-Po pierwsze, szantażysta nie miałby szans długo prowadzić swojej gry, rody kupieckie są w tym mieście bardzo wpływowe, wystarczyłoby zawiadomić odpowiednie służby i człowiek, który chciałby czerpać korzyści z handlu bez udziału cechu wisiałby na szafocie. Po drugie, nie odróżniasz jak zwykle spraw zawodowych od osobistych. Wiedząc, że panna Ireth jest narzeczoną Saerosa Arcamnela i to niewątpliwie ładną narzeczoną, uniewinniasz ją od razu. Po trzecie nie wyjaśniłeś, w jaki sposób zabójca wywabił ofiary z domu. Po czwarte plan morderstwa był naprawdę niezły, ale zapomniałeś o jednym szczególe: ten młodzieniec nie miałby czasu wyjść z domu, zabić i wrócić nie pozostając nie zauważonym, przecież opiekowały się nim trzy kobiety. Po piąte był chory, jak już wspomniałeś. Mam wymieniać dalej?

-Nie, mistrzu- odparł Lindal spuszczając głowę. "Ciekawe, jaką on ma teorię. Ale teraz i tak mi jej nie wyjaśni, już ja go znam".

*

-A nie mówiłam!- ucieszyła się Elle. Findiratto został wypuszczony dzięki jej wstawiennictwu, to znaczy dzięki jej ciągłemu i niezmiennemu męczeniu przyszłego narzeczonego siostry, nie zwracaniu uwagi na piorunujący wzrok i rozpaczliwe znaki Ireth oraz dobremu humorowi Saerosa, który cieszył się na myśl o dzisiejszym balu. Fin został wypuszczony z celi, ale nie wolno było mu opuszczać pałacu burmistrza, gdzie znalazł się również dzięki wstawiennictwu mieszkającej tam razem z siostrą Elle. Nikomu nie wolno było wychodzić na ulicę z powodu złej pogody i tajemniczych śmierci. Fin został w pałacu, dostał tam nawet całkiem przytulną komnatkę, ale na bal oczywiście nie zaproszono go. Zaproszono go natomiast na nieoficjalny obiad. Dostał nawet eleganckie ubranie, żeby nie narobił wstydu. "Świetnie- pomyślał- ten jej narzeczony chce sobie mnie obejrzeć. Pewnie już niezłe rzeczy mu o mnie naopowiadała. Dobrze zatem, pokażę mu się".

Postanowił pokazać się i nawet włożył otrzymane ubranie. Teraz stał przed Ellerose w sporej wielkości sali i usiłował uśmiechnąć się. Nie wychodziło mu łatwo. W sali oprócz niego było około dwudziestu osób różnej płci i postury, które łączyła jedna rzecz: wszystkie były tak samo nadęte i widać było to po nich na pierwszy rzut oka. Kosztowne stroje i pełne wyższości spojrzenia mówiły same za siebie. Ireth stała obok wysokiego bruneta. Miała na sobie zwiewną suknię podkreślającą szczupła talię, jasne włosy ułożyła tak, że fryzura sprawiała wrażenie niedbałej i naturalnej, a jednak niezależnie od położenia głowy włosy układały się tak zalotnie, że ciężko było uwierzyć w tę naturalność. Śmiała się, trzepotała rzęsami, przybierała najbardziej kokieteryjne pozy, na jakie było ją stać, rzucała na lewo i prawo zalotne spojrzenia, spuszczała oczy i ogólnie robiła wszystko, aby każdy mężczyzna na sali zwrócił uwagę właśnie na nią. "Idiotka"- pomyślał Findiratto. Najgorsze w tym wszystkim było to, że ona wcale nie była taka ładna, za jaką się uważała. To znaczy była śliczna, ale pospolicie, była po prostu jeszcze jedną miejską pięknością jakich pełno, pustą i zakochaną w sobie blondyneczką. Tak przynajmniej sądził Findiratto.

Elle poprowadziła go w tamtą stronę. Saeros zmierzył go krótkim, niedbałym spojrzeniem. "Zmierzył" to może niewłaściwe słowo. Bardziej pasowałoby tu "zaszczycił". Był to wysoki, bardzo przystojny mężczyzna o krótkich ciemnobrązowych włosach i wąskich, czarnych oczach pełnych pogardy dla otaczającego świata. Elegancko ubrany, dobrze wychowany, każdym ruchem dawał całemu światu odczuć, że zaszczyca go swą obecnością tylko przez chwilowy kaprys. "Pasują do siebie"- pomyślał Fin złośliwie.
-Przedstawisz mi swojego przyjaciela?- zwrócił się do Ireth

-Oczywiście- wycedziła posyłając Finowi spojrzenie zimne jak lód- To jest Fen... Fin...

-Findiratto- rzekł Fin sztywno.

-Miło mi poznać- rzekł Saeros wyciągając do niego rękę. Fin uścisnął ją i poczuł, że Arcamnel przygląda mu się uważniej. Spojrzał w ciemne oczy zastępcy burmistrza. Dostrzegł w nich dziwne napięcie, jakby Saeros coś sobie przypominał. A może mu się tylko wydawało. Może ten człowiek po prostu miał takie dziwne spojrzenie.

-Tak...- zastanowił się Saeros- to o czym mówiliśmy? Chyba o tej bajeczce, którą... O, pan burmistrz!

Rzeczywiście, do sali wszedł sam burmistrz i z roztargnieniem rozglądał się dokoła najwyraźniej kogoś szukając. Spoglądał na wszystkich po kolei, choć zdawało się, że nie widzi ich wcale. Był blady i wyglądał na bardzo zmęczonego. Widocznie mało ostatnio sypiał. Kiedy jego wzrok spotkał się ze spojrzeniem Findiratta na chwilę oprzytomniał. Drgnął i zmienił się na twarzy, otworzył usta, jakby miał problemy ze złapaniem powietrza. Fin patrzył na niego jak urzeczony. Wydawało mu się, że rysy burmistrza są mu znajome, i to bardzo znajome, ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie już widział tego człowieka. Nie było mu jednak dane przyjrzeć mu się porządnie, bo już po chwili Saeros przeprosiwszy podszedł do burmistrza i zamienił z nim kilka słów, po czym wyszli z sali. Pojawili się dopiero, kiedy podano obiad.

*

-Przestaniesz się wreszcie śmiać?- syknęła Ireth, wściekła jak nigdy.

-Kiedyś pewnie przestanę- odparł Fin wciąż trzęsąc się od chichotu. Wciąż nie mógł zrozumieć, dlaczego Ireth do niego przyszła. Wiedział, że powinien z nią porozmawiać, skoro już tu była. Ale nie mógł się powstrzymać.

-Piękne towarzystwo, nie ma co. Zadzierają nosy do nieba. A jakie kobiety! Tylu bransolet i naszyjników naraz w życiu nie widziałem. Te "och", "ach", "phi", te miny! Ha, ha, "świat należy do nas"! Dla nich ta mieścina to cały świat! Czułem się jak wróbel wśród stada kuropatw! Ha, ha!

-Dobrze, śmiej się, nie będę ci przeszkadzać- rzekła kierując się do wyjścia.

-Zaczekaj- powiedział Fin uspokajając się- Po co właściwie przyszłaś?

-Zakopać topór wojenny, ale widzę, że ci to nie odpowiada. Zatem żegnam- powiedziała i odwróciła się na pięcie.

-Ale dlaczego? Jakoś nie mogę w to uwierzyć- rzekł patrząc na nią pytająco. Z jej twarzy znikł zwykły, dumny wyraz, ustępując miejsca czemuś w rodzaju melancholii. Co prawda Fin nie wierzył, aby Ireth była zdolna do tego rodzaju uczuć, ale wydawało mu się, że stało się z nią coś dziwnego.

I stało się, tylko że ona wcale nie miał zamiaru mu tego powiedzieć. Ten przybłęda nie zrozumiałby, co czuła podczas obiadu, kiedy siedziała obok swojego narzeczonego, kiedy podawano jej zupę cebulową i kiedy uśmiechała się do wszystkich, uśmiechała wesoło, kokieteryjnie i straszliwie sztucznie... nie zrozumiałby, że kiedy Saeros podawał jej ramię z właściwym sobie chłodnym uśmiechem poczuła nagle wielki, dławiący smutek. Ona z resztą też tego nie rozumiała. Spełniały się jej marzenia, wchodziła w świat, w którym zawsze chciała żyć. I nagle poczuła się jak ptak w klatce. I ten włóczęga, który stał teraz przed nią nie zrozumiałby tego. Ale naprawdę nie miała z kim porozmawiać. A on przynajmniej ją denerwował i dzięki temu mogła zapomnieć o... tym wszystkim. Wolała być zła niż smutna, tak jej się przynajmniej wydawało, zanim tu przyszła. Ale teraz miała dosyć.

-Bo myślałam, że mimo wszystko nie jesteś taki zły, za jakiego cię uważałam. Ale widzę, że...

-Bo nie jestem- odparł z uśmiechem- Jestem o wiele gorszy. Ale to nie znaczy, że masz mnie traktować jak jakiegoś psa-przybłędę.

-Urażona duma, rzeczywiście- prychnęła

-Podobno przyszłaś się pogodzić.

-Bo przyszłam- odparła- I nadal mam taki zamiar, o ile to nie problem- mruknęła.

-Nie, tylko powiedz mi... to znaczy chciałbym zrozumieć, dlaczego?

-Bo...- zawahała się. Trzeba było coś powiedzieć i to najlepiej coś zgodnego z prawdą. W końcu mieli się pogodzić- Bo właściwie nie mam tu z kim rozmawiać.

-A twój... ekhm... narzeczony?

-Słuchaj...

-Przepraszam. To znaczy... no... chciałem powiedzieć, że to świetny powód do zawarcie pokoju. No i że właśnie przyznałaś mi rację. Ale dobrze już, wystarczy. Zgoda?- zapytał Fin. Gdyby ktoś kilka chwil wcześniej powiedział mu, że wyciągnie do Ireth rękę, chyba umarłby ze śmiechu. Kiedy zadzierała nosa była naprawdę nieznośna, ale smutna potrafiła być wcale sympatyczna. Przynamniej na razie była. I nawet uścisnęła dłoń bez robienia wielkopańskich min. Tylko czemu tak dziwnie na niego patrzyła?

Ireth rzeczywiście wpatrywała się w oczy Findiratta. Wpatrywała się jak zahipnotyzowana i tak się czuła. Nigdy wcześniej w nie nie patrzyła, a przynajmniej nie tak uważnie. Były wąskie i zielone jak groszek wiosną, tak iż wydawało się, że to tylko złudzenie, że ludzkie tęczówki nie mogą mieć takiego koloru. A jednak miały i to było niepokojące. Tylko niepokojące. Powierzchownie. Ale Ireth zajrzała w te oczy, zajrzała głęboko i przeraziła się. Ujrzała coś, czego się nie spodziewała. Spodziewała się wszystkiego po tej zieleni, spodziewała się ognia i lodu, bezdennej głupoty i niemożliwej do zgłębienia mądrości, spodziewała się głębokich uczuć i bezgranicznej pustki. Ale nie to czaiło się w zielonych oczach Findiratta. Nie ujrzała tam duszy rudawego syna kupca. Ujrzała tylko...

...mgłę.

Trwało to bardzo krótko, bo już po chwili drzwi uchyliły się i do środka wkroczyła Ellerose. Kiedy zobaczyła Ireth i Findiratta z poważnymi minami podających sobie ręce zatrzymała się i uniosła brwi z wyrazem bezgranicznego zdumienia na twarzy.

-Co się stało?- wykrztusiła w końcu.

-Nic takiego- odparł Fin.

*

-Proszę wejść- rzekła Ninde, przyglądając się przybyszom podejrzliwie. Gladior przestąpił próg i rozejrzał się po pogrążonej w półmroku izbie. Na drewnianych półkach stały różne buteleczki, wszędzie wisiały pęki suszonych ziół. W suchym powietrzu unosił się dziwny, ostry zapach. Na środku izby stał duży drewniany stół, a na nim miski, puste butelki, kawałki łodyżek, rzemyki i dzban z wodą. Z niedużej komody wpatrywała się w niego wypchana sowa.

Lindal wśliznął się za swoim mistrzem i stanął tuz przy drzwiach. Nie wyglądał na zadowolonego.

-Oficer prowadzący śledztwo, prawda?- rzuciła Ninde- Spodziewałam się.

-Podobno interesuje się pani prowadzoną przez nas sprawą...

-Niczym się nie interesuję- przerwała mu.

-Oczywiście... Ale chyba może nam pani coś o niej powiedzieć.

-Nie mam nic do powiedzenia.

-Szanowna pani- zaczął Gladior patrząc na staruszkę swymi aksamitnymi oczami. Miała pomarszczoną, surową twarz i rzadkie siwe włosy, ale było w niej coś, co nakazywało szacunek - podobno się nas pani spodziewała. Na pewno wie też pani, że nie jestem byle szeregowcem z miejskiej gwardii, który nie potrafi sam zawiązać sznurowadeł. Zatem chyba mogę wyłożyć karty na stół. Przyszedłem prosić o pomoc.

Ninde przyjrzała się mu uważnie.
-A o co konkretnie chodzi?- zapytała ostrożnie.

-Podobno może pani coś powiedzieć na temat śmierci pierwszej ofiary, wnuka pana Alcarin.

-Jestem tylko biedną kobietą. Nie znam się na niczym.

-A jednak zna się pani na truciznach?- zapytał. Zmierzyła go zimnym wzrokiem.

-Co to miało znaczyć?- spytała wolno.

-Nic. Nie musi się pani bać. Przyszedłem, jak już powiedziałem, po pomoc. Zapytam wprost: czy wie pani, co zabiło tego chłopaka? I tego drugiego?

-Wiem, co zabiło pierwszego- odparła nie patrząc na Gladiora- Co do drugiego, mogę się tylko domyślać.

-A jeśli dostanie pani krew?

-Nie bardzo rozumiem- wycedziła, podnosząc na niego oczy. Jej spojrzenie wyrażało jedno zdanie: "nie dam się wrobić".

-Rozumiem, że pani się boi. Kapłani nie lubią znachorek, ale ja już nie jestem kapłanem.

-A ja nie jestem znachorką.

-Ale myślę, że jeśli pani powiem, że ofiary miały podobne, płytkie ranki, jedna na szyi a druga na ramieniu i jeśli pokażę pani tę butelkę- tu pokazał jej małą buteleczkę z ciemnego szkła- która zawiera krew z rany drugiej ofiary, to będzie nam pani mogła coś niecoś o tej sprawie powiedzieć.

Ninde z wahaniem wzięła butelkę i przyjrzała jej się. W środku było trochę płynu. Uśmiechnęła się.
-Potrzebny mi będzie ten grubas- wskazała na Lindala, którego oczy wytrzeszczyły się w przerażeniu. Spojrzał w stronę drzwi. Chyba zdąży...

-Lindalu, chodź tu- rzekł mistrz. Lindal spuścił głowę i podszedł do stołu, na którym stały już dwie miski. Ninde nalała do obu jakiegoś fioletowego, pachnącego ziołami płynu, po czym wyciągnęła sporej wielkości nóż.

-Daj rękę.

Lindal spojrzał na swego mistrza, ale ten spokojnie przyglądał się, jak Ninde bierze pulchną dłoń chłopaka i zbliża do niej stalowe ostrze. Lindal oddychał ciężko. Ze wszystkich sił starał się nie krzyknąć...
Nóż przeciął napiętą skórę. Do miski pociekła szkarłatna krew. Ninde puściła rękę ucznia Gladiora i podała mu kawałek białego płótna.
-Chyba aż tak nie bolało, co?- parsknęła.

Gladior przyjrzał się misce. W fioletowym płynie pływały ciemne krople, ale poza tym nic się nie działo.
-A teraz patrzcie- rzekła Ninde otwierając butelkę. Wlała kilka kropel do drugiej miski. Krew kapała na powierzchnię ziołowej cieczy sycząc wściekle i parując jak tłuszcz kapiący na rozżarzony węgiel. Gladior spojrzał na Ninde.

-Trucizna- wyjaśniła- Żadnych objawów. W normalnych warunkach nie da się jej wykryć. To jedyny sposób. I nie ma na nią odtrutki.

-Nigdy o niej nie słyszałem- rzekł Gladior.

-Nic dziwnego- rzekła cicho- Ja też nie sądziłam, że ona istnieje naprawdę. Powiem więcej: ten chłopak też miał ją we krwi.

-Który chłopak? Ma pani na myśli tego...

-Wysoki, chudy, rudawy. Jakimś cudem przeżył, widocznie dostał za małą dawkę.

-Skąd pani wiedziała, że to właśnie to?

-Za dużo tych pytań. Z resztą, nie na darmo wymyślono puszczanie krwi- uśmiechnęła się tajemniczo- Miałam sporo materiału do sprawdzania.

-Rozumiem A co to za trucizna?

-Nie znam receptury- wzruszyła ramionami- Ale wiem, z czego się ją robi. To legendarne ziele o nazwie mglistnik księżycowy. Od mgły i księżyca... Podobno potrzebuje dużej wilgotności powietrza i rośnie tylko na zamglonych, opuszczonych bagniskach Lertros, na północ do miasta. Nikt tam się nie zapuszcza. Podobno to przedsionek piekła, ale kto tam wierzy w ludowe bajędy...- mówiła z lekkim zakłopotaniem, jakby opowiadanie takich rzeczy oficerowi śledczemu tajnej policji uważała za coś głupiego- W każdym razie mglistnik kwitnie tylko w nocy, mówią, że jedynie podczas pełni księżyca. Nie wiedziałam, że istnieje naprawdę- dodała.

-Rozumiem- kiwną głową Gladior. W jego dużych oczach pojawił się częsty u niego wyraz zamyślenia- A pani w to wierzy? Mam na myśli te magiczne zioła, zjawy krążące po mieście i tak dalej...

Ninde podeszła do okna i zapatrzyła się w mgłę.
-Mieszkam w tym mieście od zawsze- rzekła cicho- Może nie jest najpiękniejszym miejscem na świecie, ale mnie wystarcza. Ma swoje wady i zalety, swoją historię, swoje kłamstwa i swoje legendy... Podobno na bagniskach Lertros mieszka zły Czarownik, Mór jeśli pan woli. Przychodzi, by zabijać i przynosi ze sobą mgłę. Podobno kiedyś już był w mieście, zginęło wtedy mnóstwo ludzi, a on zabrał ich dusze na bagna. Wtedy najlepszy tutejszy wojownik wziął swój magiczny miecz, który dostał od miejscowej zielarki i pokonał Czarownika a on wrócił do Lertros zabierając ze sobą mgłę. Ale obiecał, że wróci i zostawił po sobie znak.

-Znak?

-Dziecko- wyjaśniła Ninde odrywając wzrok od okna- Chłopca, który urodził się tamtemu wojownikowi. Został naznaczony piętnem, choć przez całe życie nie dowiedział się tego. Dorósł, założył rodzinę i znów miał dziecko, jego dziecko miało dziecko i tak dalej- zawsze tylko jedno. Zawsze był tylko jeden potomek wojownika. Kiedyś Czarownik powróci i z jego pomocą ześle śmierć na miasto. W tej historii było też coś o księżycu, ale nie pamiętam.

-Piękna legenda- rzekł Gladior uznając, że należy coś powiedzieć.

-Tak- zgodziła się Ninde- Rzecz w tym, że nigdy w nią nie wierzyłam. Ale najważniejszą rzeczą, jaką przekazują sobie tutejsze znachorki jest ta receptura- wskazała na fioletowy płyn w miskach- To najściślej strzeżona tajemnica, która jest jednocześnie ostatnią i najważniejszą rzeczą, jakiej się dowiadują. I ja też ją znam, choć nie wiedziałam, po co. Nie wierzyłam w mglistnika księżycowego, a teraz mam dowód.

-Czy... to znaczy przypuśćmy, że to podanie mówi prawdę. Czy można jakoś pokonać Czarownika?

-Nie. Nie ma takiej możliwości. Można jedynie uciekać. Ale nie wiem, czy to coś da. Mgła to jego szpieg. Ona nie pozwoli wymknąć się z miasta. Ale pan chyba w to nie wierzy?

-Nie wiem- odrzekł Gladior zamyślony.

*

-Ty też w to wierzysz?- zdziwił się Fin. Ireth odwróciła wzrok z zakłopotaniem.

-Wszyscy w to wierzą- rzekła- z resztą jak inaczej to wyjaśnić? Ta mgła nie wzięła się znikąd...

-Chcesz powiedzieć, że wszyscy zginiemy, bo jakiś staruch z bagien bardzo się nudzi, co? Nie ma to jak małomiasteczkowe przesądy- parsknął.

-Nie ma to jak sarkazm- odcięła się- A szanowny pan w co wierzy?

-Nie śmiałbym wierzyć w nic innego niż wasza wysokość, więc zachowam milczenie w tej sprawie.

-Nie, mów mów, zobaczymy, w co wierzą kupcy.

-Nie jestem kupcem.

-Ale twoi rodzice byli i widać to na milę.

-Nie mów nic o moich rodzicach, dobrze, księżniczko?- krzyknął. Ireth uspokoiła się nieco.

-Mieliśmy się nie kłócić- zauważyła.

-Ale widocznie nie jest to możliwe- burknął- Moi rodzice nie żyją- dodał spokojniej- zginęli niedawno i wolałbym o tym nie mówić.

-Przepraszam.

-Nie szkodzi- rzekł i oparł się o ścianę.

Poruszyła się. Z początku wydawało mu się, że to tylko wrażenie, ale kiedy do powolnego ruchu dołączył dźwięk trących o siebie kamieni, Fin odwrócił się zaskoczony.
-Co...- zaczął, ale nie dokończył. Obity zielona materią mur przesuwał się, zrazu powoli, potem coraz szybciej, aż w końcu stanął w miejscu odkrywając ukryte przejście, za którym ział czernią długi korytarz. Elle natychmiast zajrzała do środka.

-Jejku!- krzyknęła uradowana- Prawdziwe sekretne drzwi! Ciekawe, dokąd prowadzą...

-Raczej tego nie sprawdzimy- rzekła Ireth, szybko łapiąc Elle za rękę.

-Puść!- krzyknęła mała usiłując się wyrwać.

-Właśnie- poparł ją Fin- Dlaczego nie mielibyśmy tam wejść?

-Bo nie. Nie wiadomo, co tam jest.

-Tym lepiej. Może zobaczymy, co ten twój narzeczony ukrywa w swoim zameczku.

-To nie jest jego zameczek- Ireth puściła rękę Elle i spojrzała na Findiratta groźnie- To w ogóle nie jest zameczek.

-Wszystko jedno.

-Czyżby ci się coś nie podobało?- spytała słodkim głosem.

-Bez urazy, ale ten twój przystojniak mi się nie podoba.

-Na szczęście nie ty za niego wychodzisz- rzekła Ireth coraz bardziej wściekła.

-Owszem i ty też za niego nie wychodzisz. Wychodzisz za jego pieniądze i pozycję- rzucił.

-Jak śmiesz...

-Przepraszam waszą wysokość- przerwał pogardliwie.

-Mam tego dosyć. Idziemy, Elle... Elle?

Ale Ellerose już nie było. Usłyszeli jej szybkie kroki gdzieś na końcu ciemnego korytarza. Findiratto ruszył szybkim krokiem przed siebie i zatopił się w mrok. Ireth zawahała się.
-Będę tego żałować- mruknęła i pobiegła za nim.

Korytarz kończył się długimi, krętymi schodami w dół. Elle była już prawie na dole, kiedy Fin ją dogonił. Usłyszeli za sobą drobne kroki Ireth.
-Czemu to zrobiłaś?- wysapała, kiedy już znalazła się przy nich- Nigdy więcej nie idź nigdzie, jeśli ci zabronię. A teraz wracamy.

-Co to jest?- zapytała Elle, nie zwracając na siostrę najmniejszej uwagi.

-Myślę...- zaczął Fin niepewnie, patrząc na rozciągającą się przed nimi salę- Myślę, że to świątynia.


Poprzednia Jesteś na stronie 4. Następna
1 2 3 4 5 6 7