Matelles i Aspera

1 2 3 4 5 6 7 8
Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna

Było ich trzech. Tylko trzech. Nędzna resztka bandy Linca Pyngla - jeszcze parę dni temu postrachu tych gór. Lincowi byli rozbójnikami, dezerterami i maruderami z wielu armii. Należeli do różnych ras, pochodzili z różnych stron... Linc nie pytał o rodowód, religię, przekonania polityczne i inne rzeczy, które traktował jako bzdury dla tych, co się im nudzi w życiu. Pytał o chciwość. O pragnienie zdobycia bogactwa. Trudny był to egzamin. Jeśli kandydat okazywał się za mało zachłanny albo - przeciwnie - za bardzo chciwy, to szybko kończył z rozłupaną czaszką. Tych, którzy w swojej zaborczości zachowywali umiar, Linc Pyngel przyjmował do swojej kompanii.

Ale to była przeszłość. Teraźniejszością był skwar skalistego płaskowyżu. I ich trzech: czarny Valleth, Elmilr Morda, i zwalisty Dewukwaetuk zwany przez kompanów krótko Tłukiem. Wszyscy trzej - co ciekawe - byli ludźmi. Zastanawiające, że z całej gromady właśnie oni ocaleli. Czy sprawił to silniejszy niż u innych ras instynkt samozachowawczy? Czy większy spryt? Czy po prostu mieli szczęście? Choć tak naprawdę trudno było mówić o szczęściu w ich przypadku. Uniknęli masakry. Z początku porwała ich radość. Stracili co prawda swój zbójecki dorobek, ale mimo wszystko żyli. Ich zadowolenie jednak szybko przygasło. Już następnego dnia stwierdzili z przerażeniem, że pozostawili za sobą nie tylko skarby, ale także wodę i żywność. A ani o jedno ani o drugie łatwo nie było. Góry były suche i pozbawione roślinności. Znaleźli co prawda kilka źródełek, ale woda z nich cuchnęła siarką i zgniłymi jajami. Starali się więc dotrzeć jak najdalej jak najmniejszym wydatkiem wody. Szli głównie nocami, na dzień kryjąc się w zacienionych miejscach - grotach lub załomach skalnych.

Valleth potknął się - który to już raz dzisiaj? - z trudem utrzymując się na nogach. Przeszłość przed jego oczami zmieszała się z teraźniejszością. Na tle zwietrzałej grani kolejny raz ukazał mu się Linc. "Zwijać obóz, wynosimy się!" Jazda do bocznego wąwozu. Wracający zwiadowcy. "Szlag, ile legionów włóczy się po tych przeklętych górach". Zwrot i galop na złamanie karku. Zakręt. Za nim... potworne... Valleth momentalnie otrzeźwiał na to wspomnienie oddzielając je ostro od chwili obecnej. Nie. Tu nie ma tej upiornej armii, gdzie żywi stali w jednym szeregu z martwymi. Tu są tylko skały. Bezładna ucieczka. Wspinaczka po głazach, głosy z dołu. Bitwa? Chyba dwie wrogie armie wpadły na siebie, mimowolnie biorąc bandę Pyngla w kleszcze. Osuwające się kamienie. Wrzask. Strzała przeszywająca rękaw. Elmilr pokazuje pieczarę. Nie, nie, to dzieje się teraz...

Grota dała ochłodę. Głęboki skalny cień. Tłuk uwalił się zaraz przy wejściu. Elmilr wszedł głębiej. Schylił się, uderzył w coś kamieniem. Jaszczurka. Wsadził ją do gęby i zaczął żuć. Valleth spojrzał na niego przekrwionymi oczami.

- Daj... trochę... - wydyszał.

- Złap se sam - Morda wypluł kilka co grubszych kości i przełknął resztę.

Vallethowi zakręciło się w głowie, musiał oprzeć się o ścianę jaskini. Popatrzył tępo jak Elmilr rozgląda się czujnie w poszukiwaniu żarcia. Powoli, jakby bezwładnie osunął się na ziemię. Myśli plątały mu się gdy legł bez czucia w gącie kroty.

* * *

Elmilra krótko przed zachodem słońca obudził głos czarnego Valletha. Otworzył z trudem oczy. Powieki ciążyły mu bardzo, spojówki piekły niemiłosiernie. W wejściu do jamy stali Dewukwaetuk i Valleth. Ten drugi ryczał dzikim głosem:
- Uczta! Uczta dla strudzonych zbójów! Pańskie jedzenie, uważajcie, kompani. Nie żryjcie zachłannie! To się je subtelnie, a nie pochłania jak wieprz pomyje, pojęli?! No to dalej! Podajcie mi serwetkę! Gdzie moja serwetka?! Kto mi...

Upadł. Dewukwaetuk pochylił się nad nim.

- Co z nim? - zapytał Elmilr.

- Zdechł. - to było pierwsze słowo, jakie Tłuk wymówił od czasu ich ucieczki, gdy cała banda została starta w proch. Zresztą Tłuk zawsze mówił bardzo mało.

- No to mu już wszystko jedno - na twarzy Elmilra pojawił się ohydny grymas, który w jego mniemaniu miał być sprytnym uśmiechem - a skoro tak, to niech się z nami podzieli...

Tłuk potrząsnął głową. Nie mieli nic. Czym się dzielić? Tymczasem Elmilr wyciągnął z buta sztylet o długim, wąskim ostrzu, podszedł do trupa, przyklęknął i rozciął mu bok szyi szybkim, głębokim cięciem. Następnie przywarł ustami do rany ssąc łapczywie. Na obliczu Tłuka zagościło zrozumienie.

- Picie!

- Tak jest - Elmilr otarł wargi wierzchem dłoni - jedyne jaki mamy. Nie łam się, zostawię ci.

Znów przyssał się do rany. Chwilę trwał nieruchomo, potem podniósł głowę i pchnął zwłoki ku Dewukwaetukowi. Zaschnięta smużka krwi utworzyła w kąciku jego ust upiorny sopel. Tłuk z chęcią przyjął napitek.

- Mięso? - zapytał.

- Hyhyhy! Chciałbym widzieć jak żresz te żyły, ścięgna i oblechę, z których składał się stary Valleth. Nic z tego. Idziemy dalej. Jest już trochę chłodniej. - raz jeszcze spojrzał na trupa - Niezłym kamratem byłeś, Val. Tylko trochę kaprawym, hyhy. Do zobaczenia w piekle, patałachu!

* * *

Słońce już zaszło gdy dotarli na skraj płaskowyżu. Elmilr gestem nakazał Dewukwaetukowi, by zaczekał, sam zaś podczołgał się na skraj urwiska. Rosło tam kilka krzaków - pierwszych, jakie widział od kilku dni. Wsunął się pomiędzy dwa rosnące blisko siebie. Zamaskują go trochę, gdyby ktoś obserwował krawędź z dołu. Ostrożnie wychylił głowę. Miał przed sobą niewielką głęboką kotlinę. Leżała w niej osada. Nie mógł dojrzeć szczegółów, piekły go gałki oczne. Zacisnął na moment powieki, poślinił palec i zwilżył je lekko. Gdy znów popatrzył w dół, nie ujrzał już wioski. Na wprost jego twarzy w odległości dwu dłoni widniało inne oblicze: Mocne, wypukłe czoło. Wydatne łuki brwiowe. Bursztynowe oczy z cienką poziomą źrenicą. Wystające kości policzkowe. Kwadratowa szczęka... Ork. Górski ork.

- Dwu ludzi. Tutaj - ork silnie akcentował wyrazy poza tym jednak mówił bardzo płynnie - Co w tak od-ludnym miejscu robi dwu ludzi?

Elmilr poczuł, że musi postawić wszystko na jedną kartę.

- Uciekamy, szukamy schronienia, jedzenia, picia.

- U nas? My orki. U nas ludzie schronienia nie szukają.

- Nie mamy wyboru.

- Tak?

- Tak! Dajcie nam jeść i pić, albo nas zarąbcie! Wszystko jedno...

Morda podniósł się z ziemi. Zobaczył, że strażnik stoi na półce skalnej biegnącej nieco poniżej krawędzi. Dwu innych wartowników trzymało już Tłuka. Ten nie wyrywał się. Też miał dość. Pierwszy z orków sprawnie wydźwignął się na skraj urwiska i stanął obok Valletha. Był o niego o ponad głowę wyższy.

- Ano, jak tak to tak. A skoro tak, to trza spytać Ydrę.

- Ydrę? A kto to? - zaciekawił się Elmilr.

- Dowodzi wartą. Chodźcie.

* * *

Ydra okazała się być postawną orczycą. Ku lekkiemu zdziwieniu obu ludzi, którzy spodziewali się od orków raczej śmierci niż pomocy, postanowiła wprowadzić ich do osady. Nie zaniedbała jednak pewnych środków ostrożności - mogli wszak być szpiegami: kazała przewiązać im oczy chustami w ten sposób, by mogli patrzeć pod nogi mając jednocześnie utrudnione rozglądanie się dookoła. Dała im po łyku wody z manierki i podprowadziła nad urwisko. Powoli zaczęli schodzić wąską ścieżką opadającą stromymi zakosami na dno kotliny.

- Muszę rzec - zagaił Elmilr - że jestem w szoku. Nie spodziewałem się tak dobrego i miłego przyjęcia.

- Od orków? - zapytała Ydra.

- No... tak.

- Nasza grupa jest inna niż większość plemienia - wyjaśniła Ydra - prawie wszyscy orkowie poszli na wojnę, my nie. Mój stary jest szamanem w tej wiosce. Jak powiedzieli nam o Wojnie Kamieni, to zaczęliśmy się na nią szykować. Ale staremu wyszło, że zginiemy w niej wszyscy, czy pójdziemy się bić, czy nie pójdziemy. Więc po kiego mamy iść?

- Co racja, to racja - mruknął Morda.

* * *

Dewukwaetuk spotkał Elmilra przy ognisku pośrodku wioski. Skinieniem przywołał go poza zasięg słuchu siedzących tam orków.

- Idę - oznajmił. Nigdy nie nadużywał słów.

- Gdzie, dokąd?

- Do ludzi. Wodzowi mówiłem. Idziesz?

- A wiesz, jak trafić do najbliższych sadyb?

- Zachód. Trzy dni. Idziesz?

Elmilr podrapał się z namysłem za uchem. Znowu trafić do ludzi... To byłoby miłe. Ale z drugiej strony skąd pewność, że osady, o których słyszał Tłuk jeszcze istnieją? Trwa wojna. Różnie mogło się zdarzyć. A nawet, jeśli tam są, można ich nie znaleźć, pobłądzić i znowu przez kilka dni zdychać z głodu, a w końcu dostać świra, jak Valleth. Z kolei tu, wśród orków nie jest tak źle. Są dziewczyny... Na przykład taka Ydra. Całkiem przystojna babka. Oczywiście jak na orczycę... Ale Elmilr nie był wybredny.

- Zostaję - oświadczył - powodzenia, kamracie!

Dewukwaetuk kiwnął mu głową i odszedł. Nikt nie wie, jaki los go spotkał: czy zaginął po drodze, czy został zabity, czy może dożył swoich lat w zapomnieniu.

* * *

Elmilr stał na warcie u szczytu urwiska. Leniwie rozglądał się po równinie oświetlonej ostrym sierpem księżyca. Do wschodu słońca było jeszcze kilka godzin. Od strony ścieżki z kotliny dobiegł go odgłos kroków. Co jest? Za wcześnie na zmianę warty...

- Hej, Elmerr - rozległo się wołanie. To był Ghatt, jeden ze strażników z następnej zmiany. Zawsze miał kłopoty z wymówieniem poprawnie imienia Elmilr. Jak zresztą większość orków.

- Tu jestem!

- Dobra. Mam cię zmienić już teraz. A ty leć galopem na dół. Szaman cię wzywa.

- Lecę. Miej oczy otwarte!

Zbiegając na dół Elmilr zdziwił się jak dokładnie pamięta wszystkie zakosy i nierówności tej ścieżki. Gdyby chciał, mógłby w biegu zamknąć oczy, a i tak stanąłby na dole cały i zdrowy. Czy zresztą powinien się tak dziwić? Minęło już pół roku... Sporo dla kogoś, kto od dziecka ćwiczył umiejętności zwiadowcy... i rabusia. Morda musiał przyznać sam przed sobą - kompania tych dziwnych orków odpowiadała mu. Świadomość wiszącej nad nimi zagłady zmieniła nieco ich charaktery - stali się bardziej... bardziej ludzcy. Sam Elmilr niezbyt przejmował się ponurą przepowiednią. Nawet jeśli była prawdziwa, to co z tego? Orki - nie umierając z naturalnych przyczyn - żyją bardzo długo. Ludzie mają czas swojej egzystencji mocno ograniczony. Obecna wojenka trwa już ponad dwieście lat. Może potrwać kolejne dwieście. Zanim wioskę spotka zguba, on, Elmilr Morda, może już od dawna gryźć ziemię.

Był już na dole. Szybkim krokiem zbliżał się do chaty szamana. Czego ten drab chce od niego o takiej porze?! Dotąd rozmawiał z nim dwa, może trzy razy. Na chwilę przystanął przed chatą, odetchnął głęboko i wszedł do środka.

Ytris, szaman wioski siedział za stołem. W głębi krzątała się jego córka. Szaman wskazał Elmilrowi krzesło naprzeciw swojego.

- Jesteś człowiekiem, ale jesteś też mieszkańcem tej wioski, jednym z nas - zaczął Ytris - zatem można zastosować do ciebie prawa odnoszące się do ludzi, albo do orków. Które wolisz?

- Orków - odpowiedział zdecydowanie Morda. Wstęp brzmiał groźnie. Co by nie miał zapowiadać, lepiej uchodzić za jednego z nich. Może swojaka nie skrzywdzą?...

- Dobrze. Odpowiedz mi więc: czy uznajesz, że dziecko Ydry będzie także twoim dzieckiem?

Elmilra zatkało na chwilę, ale szybko się opanował.

- Jeśli Ydra jest tego pewna, to i ja jestem pewien, że tak jest - odpowiedział.

- Cieszę się - odparł szaman z lekkim uśmiechem - w tym szczególnym wypadku łatwo będzie sprawdzić, czy oboje macie rację, prawda? Dzieci półkrwi nie rodzą się zbyt często. A ty od dzisiaj wprowadzasz się do mnie. Potrzebuję pomocy w moich powinnościach, a przypuszczam że w obecnym stanie Ydra nie będzie mogła mi pomagać jak dotąd. Od tej chwili jesteś nie tylko strażnikiem, ale i adeptem sztuki szamańskiej. No i jej mężem - dodał pocierając szczękę.

* * *

W kilka miesięcy później urodziła się Aspera. W odróżnieniu od wielu orków i ludzi nie wyruszyła ona na Wojnę Kamieni. Gdy miała dziewiętnaście lat, wojna przyszła do niej.


Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8