Matelles i Aspera

1 2 3 4 5 6 7 8
Poprzednia Jesteś na stronie 6. Następna

Zima ustępowała. Dnie stawały się coraz dłuższe, noce coraz mniej mroźne. Śniegu ubywało, ziemia popołudniami rozmiękała. Nadlatywały pierwsze wiosenne ptaki. Dwoje mieszkańców leśnego szałasu jakoś przetrwało chłody. Już wkrótce ta dziwnie niedobrana para będzie w stanie wyruszyć w dalszą drogę.

Jednak im bliżej był dzień wymarszu, tym niechętnej Matelles i Aspera o nim myśleli. Żadne z nich nie przyznało się do tego przed drugim, a nawet miało problem by uznać tę prawdę w swoim własnym sercu: byli ze sobą szczęśliwi. Szczęśliwi w związku nie mającym żadnych szans, żadnych nadziei, żadnej przyszłości. Nigdzie na świecie nie znalazłby się kapłan ani urzędnik, który zatwierdziłby taki mariaż. Sama zaś natura wzbraniała im zespolenia cielesnego.

Czas mijał, a oni wciąż nie ruszali się z miejsca. Wynajdywali setki powodów, by opóźnić wymarsz jeszcze o dzień, o dwa. W końcu pretekstów brakło. Pewnego pięknego, słonecznego poranka Matelles i Aspera spakowali cały swój nędzny dobytek i stanęli gotowi do drogi. Stanęli, lecz żadne z nich nie wykonało ani kroku. W końcu Matelles zdjął swój worek z pleców i - jakby z wysiłkiem - powiedział:

- Musimy zbudować dom. Nie przetrwamy tak kolejnej zimy. Są narzędzia, mamy czas. Założymy ogród. Czasem coś się upoluje... Czego więcej potrzeba?

Aspera spojrzała na niego z ukosa.

- Czy to właśnie chciałeś mi oznajmić?

- Nie... To znaczy: nie tylko. Chciałem ci jeszcze powiedzieć... Chciałem ci powiedzieć... że cię kocham.

- Oj głuptasie, czemu czekałeś tak długo - westchnęła, po czym nagle wydała dziki okrzyk i popędziła między drzewa wciąż wrzeszcząc z radości.

* * *

Ciężka siekiera wzniosła się powoli, by za moment gwałtownie opaść odcinając kolejną gałąź. Aspera przystanęła na moment, by zaczerpnąć tchu. Ociosanie pnia drzewa, by stał się częścią ściany domu to spora praca. A ile takich bali tworzy jedną ścianę? A ile ścian ma dom? O, to przynajmniej wiedziała: cztery. Do tego dochodzi dach. Dużo, dużo roboty. Ale... dom. Własny dom! Aspera splunęła w dłonie i ponownie zamachnęła się siekierą. Cal po calu z niekształtnego pnia powstawał kawałek domu. Jej domu.

Jakby wychynął spod ziemi, pojawił się przed nią Matelles. Elf wyraźnie znajdował przyjemność w sprawdzaniu, jak blisko może się do niej podkraść niezauważony. Z trudem powstrzymała odruch, by rzucić mu się na szyję. Kiedyś, na chwilę, na słodki moment, zapomniała... Skończyło się okładami z kojących ziół.

- Masz coś? - zapytała.

- Jelenia. Daj, siekierę, ociosam drugą stronę tej kłody.

- No, no, no! Nie zgrywaj mi tu teraz siłacza, tylko opraw tego zwierza, a potem bierz się za struganie gontu!

- Tak jest, kochanie - odpowiedział pokornie - zawsze mnie uczono, że z orkiem uzbrojonym w topór lepiej nie dyskutować. - mrugnął szelmowsko okiem i wziął się do roboty.

* * *

Szli przez ciepły, przesycony majowym zapachem las. Sama przyroda przebudzona ostatecznie z okowów zimowego snu zdawała się napełniać ich serca nieokreślonym poczuciem zespolenia z otaczającym ich borem. Ptaki śpiewały jak w transie, drobne zwierzątka figlowały wśród pokręconych korzeni i wysmukłych gałęzi. Oni zaś szli bez celu, dla samego przemierzania tej krainy, którą od niedawna - a może właśnie od bardzo dawna? - nazywali w myślach swoimi stronami. Wędrowali w milczeniu. Żadne słowa nie byłyby w stanie oddać tego, co czuli. Czy była to prawdziwa miłość? Czy jedynie zwykłe przywiązanie? Czy może rozpaczliwe, wyprane z wszelkiej nadziei pragnienie bliskości?

Pośród drzew pokrytych świeżymi, młodymi liśćmi, pośród krzewów obsypanych wielobarwnym kwieciem, tych dwoje kroczyło ramię w ramię, choć przecież było dla siebie wzajem tak daleko, jakby dzieliły ich oceany. Bariera, którą niegdyś, u zarania dziejów, stwórca ustanowił między ich rasami, potężniejsza była od gór, urwisk, głębin i wszystkiego, cokolwiek na ich szlaku mogła postawić przyroda. Gdyby zaszła taka potrzeba, przepłynęliby morza, przebrnęli bagna, przetrwali skwar pustyń, byle tylko dotrzeć do siebie - i odkryć po raz kolejny, że ostatnich ułamków cala, dzielących jedno od drugiego, przenigdy przebyć nie zdołają.

Od czasu do czasu ich rękawy ocierały się o siebie. Czuli to. Czuli to w sobie, gdy od tych delikatnych muśnięć fale urzekającego ciepła rozchodziły się od ramienia z jednej strony ku palcom, a z drugiej, przez bark, po najdalsze zakątki ich ciał. I wiedzieli, że ta namiastka rozkoszy to wszystko, co było im przeznaczone. Najlżejsze dotknięcie natychmiast przypomniałoby im z całą brutalnością o tym, o czym tak usilnie pragnęli zapomnieć. Zapomnienie i ułuda - oto całe dostępne im szczęście. Tak niewiele, a jednak za każdą z tych cudnych chwil oddaliby całe swoje dotychczasowe życie.

Wyszli na rozległą, ukwieconą, skąpaną w południowym słońcu polanę, gdy nagle zatrzymali się zaskoczeni: pośrodku okolonej lasem łąki ktoś stał. Stał zwrócony wprost ku nim, jakby na nich czekał. Matelles i Aspera skierowali się niespiesznie ku niemu. Był on pierwszą osobą, jaką widzieli od miesięcy. W miarę, jak się zbliżali dostrzegali kolejne cechy wyglądu nieznajomego. Był ubrany w połyskliwą szatę, przepasaną szarfą w pastelowych barwach. U jego lewego boku widniał długi, prosty miecz w ozdobnej, wysadzanej klejnotami pochwie. Matelles widział już kiedyś ludzi ubranych w ten sposób. Tworzyli oni jakiś tajemniczy zakon wojowników, hermetycznie zamknięty dla istot nie będących rodzaju ludzkiego. Zatem ten nieznajomy był człowiekiem! I to - co było widać wyraźnie - młodym człowiekiem! Elf i orczyca przyglądali mu się z zaciekawieniem. Jego włosy były staranie rozczesane, jednak każdy ich kosmyk kierował się w inną stronę i - o dziwo - każdy był nieco innego koloru: od jasnoblond do kruczoczarnego. Rysy twarzy młodzieńca były urzekająco piękne, jednak po bliższym przyjrzeniu się jej dochodziło się do zaskakującego wniosku, że uroda tego oblicza jest jedynie pozorna, a człowiek ów jest w istocie szpetny. Nos mężczyzny był długi i prosty, usta o wąskich wargach mocno wycięte, idealnie białe zęby ostre niczym u wilka, zaś niezwykle głęboko i szeroko osadzone oczy błyskające spod ostro zarysowanych brwi miały barwę nie posiadającą nazwy w żadnym języku. Twarz nieznajomego wymykała się po prostu wszelkim próbom opisu. Miała ona niezwykły, nieodgadniony wyraz: na pierwszy rzut oka władczy i wyniosły, po chwili wydawał się być wesoły i pogodny, by w jeszcze następnej odbić nie dające się wyrazić zło, choć nie, to raczej była obojętność, a może po prostu zaciekawienie lub smutek i żal?

Podeszli do niego. Jakiś nieodparty impuls kazał im podejść, a następnie zatrzymać się o krok od tej feerycznej postaci. Młodzieniec uniósł prawą dłoń, jakby w geście powitania. Matelles i Aspera instynktownie powtórzyli gest. I wtedy...

Czy to ich czas zamarzł w owej chwili, czy to ruch nieznajomego był szybszy od mgnienia, szybszy od błysku, szybszy od myśli? Ręka młodzieńca powędrowała do rękojeści miecza, a gdy go dobyła, powietrze przeszył intensywny, rozdzierający oczy blask, blask najczystszej, rozpalającej gwiazdy energii. Ostrze zatoczyło półokrąg, a samo powietrze zdawało się wrzeszczeć cięte tą jarzącą się bronią. Dłonie dwojga bezsilnych wobec objawiającej się przed nimi potęgi istot straciły kontakt z ich nadgarstkami odrąbane ciosem zdolnym rozpoławiać światy. Matelles i Aspera obserwowali w jakimś przerażająco spowolnionym tempie, jak obie dłonie - niegdyś części ich ciał - opadają ku ziemi. Jednak zanim jeszcze dotknęły świeżej, zielonej murawy, broń nieznajomego powędrowała z powrotem do pochwy, on zaś sam uchwycił ich krwawiące ręce i gestem, któremu nic oprzeć się nie mogło, zetknął ze sobą broczące rany.

Ból.

Matelles i Aspera pojęli nagle, że wszystko, co do tej pory nazywali bólem, było niczym, było błahostką niewartą wspomnienia w porównaniu z bezmiarem cierpienia, które poczuli. Krew elfów mieszała się z krwią orków wewnątrz ich ciał. I płonęła. Płonęła docierając coraz dalej, wypełniając oboje płynnym ogniem. Pożoga spopielała ich ciała. Umierali. Umierali w męczarniach. A jednak wciąż żyli. Żyli, bo straszliwa, nieugięta wola tej koszmarnej istoty, która trzymała ich ręce, nie pozwalała im skonać. Ból przeszywał ich na wskroś, palił wnętrzności, rozdzierał trzewia, miażdżył umysł. I nie ustawał. Trwał i rósł. Każde włókno ich ciał było po wielekroć rozrywane na strzępy. Katusze zdawały się nie mieć końca. Konali, lecz nie dane im było skonać. Lecz najgorsza tortura miała dopiero nadejść...

Zobaczyli siebie samych na polanie podchodzących do pojedynczej postaci. I znów poraził ich oczy blask straszliwego Ostrza. Lecz tym razem patrzyli nań z dala. I oto dwa obrazy przeniknęły się wzajemnie: ten sam cios, który odrąbał im dłonie, rozciął niesiony przez kogoś płócienny worek. Posypały się kamienie... Ostrze Chaosu zawirowało w triumfalnym tańcu. "Dla was!" - usłyszeli cichy, lecz dźwięczny głos. "Dla was?!" - odpowiedział z zimną furią inny. "Dla nas?" milcząco wykrzyknęli sami, a przerażenie mieszało się z czcią w tym bezgłośnym okrzyku. Zaś żar i płomienie ciągle szalały w ich żyłach.

Obraz się zmienił: Oto cztery gładkie, gigantyczne bloki czarnej, oksydowanej stali. I oto srebrzysta, zwężająca ku górze kolumna, wsparta na nich jak na poczwórnej podstawie. I oto monstrualna dłoń ujmująca tę kolumnę niczym trzon kolosalnego młota. I oto twarz ponad tą dłonią, imponująca, majestatyczna, nieporuszona jak przeznaczenie świata. I oto oni - skaza na przeznaczeniu. Poczwórny bijak Młota Fatum wzniósł się w niebo, zatrzymał się na moment i runął na nich całą swoją siłą, siłą równającą góry. I uderzył! Czuli jak pękają z trzaskiem ich kości, jak ich ciała rozpływają się w miazgę. Lecz ciągle istnieli. Ciągle czuli ogień swej zmieszanej krwi.

Młot dźwignął się ponownie w górę. "To nie miało nastąpić." - głos zimny. "A jednak nastąpiło." - głos dźwięczny.

Młot zawisł w najwyższym punkcie swego ruchu. "A konsekwencje?" - głos zimny. "Nie obchodzą mnie!" - głos dźwięczny.

Młot runął w dół. "Wciąż się bawisz." - głos zimny. "Wciąż nudzisz." - głos dźwięczny.

Młot uderzył.

Tym razem jednak cios nie był skierowany w udręczone ciała Matellesa i Aspery, lecz wprost w ich dusze.

Wojna Kamieni! Cała dwuwiekowa zawierucha wojenna zawarta była w tym jednym uderzeniu. Niosło ono ze sobą cierpienie i umieranie jednostek, dziesiątek, setek, tysięcy i więcej jeszcze. Matelles i Aspera umierali śmiercią wszystkich ofiar tej wojny. Cierpieli rozrywani ich bólem. Ginęli przebijani strzałami, ścinani, strącani w przepaście, głodzeni w lochach, torturowani w izbach kaźni. Przeżywali mękę i szaleństwo kompanów Elmirla, konali w płomieniach wraz z mieszkańcami wioski Aspery, dogorywali z trafionymi zatrutymi strzałami towarzyszami Matellesa. Kolejne zgony nadchodziły na nich jedne po drugich. A krew wciąż płonęła w ich ciałach.

Młot Fatum wzniósł się ponownie. "Są twoi." - głos zimny. "O nie. Są twoi!" - Głos dźwięczny.

Ciemność.

* * *

Słońce właśnie zachodziło za drzewa, gdy otworzyli oczy. Ból zniknął. Chłodny powiew niósł orzeźwienie. Leżeli obok siebie na trawie trzymając się za ręce.

Trzymając się za ręce! Świadomość tego faktu otrzeźwiła ich momentalnie. Z niedowierzaniem popatrzyli na swe dłonie. Były gładkie, bez najmniejszego śladu oparzeń. I - przede wszystkim - były! Istniały jakby na przekór temu, co się wydarzyło. Jedynym śladem minionych zdarzeń pozostawionym im przez Starszych Bogów były cienkie złote blizny wokół ich nadgarstków.

- Nasze obrączki - uśmiechnęła się Aspera.


Poprzednia Jesteś na stronie 6. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8