Matelles i Aspera

1 2 3 4 5 6 7 8
Poprzednia Jesteś na stronie 7. Następna

Przez otwartą na oścież okiennicę wraz z chłodnym, nocnym powietrzem wpadało szare, nieśmiałe światło - zwiastun budzącego się dnia. Przedświt wydobywał z mroku kolejne kształty i kontury, które miękko wyodrębniały się z czerni. Płaskie formy stopniowo nabierały głębi, linie się wyostrzały. Rozmyte zarysy nabierały realności. Powoli pojawiały się pierwsze plamy koloru, blade jeszcze i płochliwe.

Matelles nie spał. Wydarzenia ostatniego dnia - i ostatniej nocy - wciąż trwały w jego pamięci, jakby owo "wtedy" było bardziej rzeczywiste od wyciętego z szarości "teraz". Tak wiele stało się od wczorajszego poranka! Praca przy ogrodzeniu... Przepojony tęsknotą spacer... Polana... Nieznajomy... Ogień... Elf wzdrygnął się na samo wspomnienie straszliwego cierpienia. Głosy... Przebudzenie... Pełen zachwycenia powrót do domu... Do domu! A potem ta noc, noc, która nie miała prawa zaistnieć, a jednak się zdarzyła. Upojna, czarująca, cudowna noc! Chwile, które w miejsce bólu przynosiły szczęście, w miejsce obcości - bliskość, w miejsce odrazy - zauroczenie. Chwile, w których trzy rody istot rozumnych jednoczyły się w nich, stapiały w jedną nierozerwalną całość.

Było coraz widniej. Matelles wsparł się na łokciu i spojrzał z czułością na swoją śpiącą żonę. Żona! Oto kolejne słowo, które, podobnie jak poprzednio "dom", poruszyło elfa do głębi. Ona... Aspera... Jego żona... Tak niewiele się zmieniła od wczoraj. Tak niewiele się zmieniła przez te kilka miesięcy, gdy byli razem. A jednak miał wrażenie, jakby widział ją po raz pierwszy, jakby dopiero teraz odkrywał całą jej urodę dotąd mu umykającą. Włosy dziewczyny opadały falującą kaskadą na poduszkę pomiędzy nimi. Delikatnie, by nie obudzić śpiącej, Matelles zanurzył w nich dłoń. Oszołomiła go ich miękkość, gdy ustępowały pod jego dotknięciem. Ich kolor, coraz wyraźniejszy w narastającym blasku wstającego dnia, nie był płomienny, jak mu się niegdyś wydawało. Był pozłocistorudy, dokładnie taki, jakie były liście tego dnia, gdy po raz pierwszy się ujrzeli. Gdzieś w ich gęstwinie czaił się delikatny zapach lasu, ogniska, ogrodu, domu, a także czegoś nieokreślonego, kuszącego, czegoś, co wprawiało go w drżenie.

Wzrok elfa powoli przesunął się po twarzy żony. Przebiegł po łukach jej brwi, musnął lekko wypukłości kości policzkowych, zatrzymał się na chwilę na wdzięcznych, jakby figlarnych dołeczkach pod nimi, aż wreszcie spłynął po gładkiej linii szyi Aspery ku jej piersiom łagodnie wznoszącym się i opadającym w równomiernym rytmie spokojnego oddechu. Matelles wolno wyciągnął rękę, zawahał się przez chwilę (czy był to nawyk wynikający z kilku miesięcy unikania oparzenia, czy zwykła nieśmiałość?) i delikatnie położył dłoń na jej ciele. Dziewczyna przeciągnęła się w półśnie, i z lekkim uśmiechem błąkającym się w kącikach ust odwróciła się ku niemu i mocno przygarnęła go do siebie. Przez chwilę, przez krótką chwilę, Matelles usiłował znaleźć słowo, które oddałoby potęgę jego uczuć, szybko jednak zrezygnował. Słowa nie były potrzebne. Elf zatracił się całkowicie w rozkosznym, niebiańskim odurzeniu.

* * *

Żar lał się z nieba, jednak świeżo podlane rośliny nie poddawały mu się, lecz przeciwnie, z radością pięły się ku słońcu. Aspera wyrwała kilka ostatnich chwastów, wyprostowała się z niejakim wysiłkiem, po czym obrzuciła swój ogródek dumnym wzrokiem. To było jej dzieło. Jej własne! Tego Mat by nigdy nie umiał tak doskonale zrobić.

Na samą myśl o mężu Aspera poczuła w sercu ukłucie bólu. Sama wysłała go rano na poszukiwanie sadzonek ślepego tojadu, a teraz od ponad pół dnia skazana była na tęsknotę. Pół dnia... Tyle, co nic, a ona już odczuwała, jego brak. Brak jej było jego głosu, jego widoku, samej jego obecności. Nie rozumiała, dlaczego tak jest, i nie chciała rozumieć. Widocznie tak być musiało, tak być powinno.

Kątem oka dostrzegła jakiś ruch miedzy drzewami. To on! Wracał! Sama nie wiedziała, w którym momencie poderwała się do biegu. Matelles też ją spostrzegł. Delikatnie odłożył worek z sadzonkami, ruszył w jej stronę i - gdy była już od niego o kilka kroków - nagle skoczył. Impet zderzenia powalił oboje na ziemię. Ze śmiechem upadli na miękką ściółkę. Aspera poczuła, że nie może zaczerpnąć tchu, jej uszyty z sarnich skór kubrak zrobił się nagle w niewyjaśniony sposób zbyt ciasny. Matelles chyba też to zauważył, gdyż z wielkim oddaniem zabrał się za rozsupływanie węzłów na spinających ów serdaczek rzemykach...

* * *

Kilkanaście wyładowanych najdziwniejszymi klamotami wozów posuwało się powoli mocno zarośniętym i niemal już zapomnianym leśnym traktem. Co jakiś czas kawalkada musiała przystawać, gdy młode, wybujałe drzewka zagradzały jej drogę. Wtedy z pierwszego wozu zeskakiwało kilku krzepkich mężczyzn i toporami oraz maczetami torowało szlak. Siedzący na koźle brodaty woźnica ubrany w wielokolorowy strój, którego kroju nikt chyba nie potrafiłby skopiować, zagrzewał ich do pracy wesołymi piosenkami. Jego glos, choć lekko ochrypły, był niesamowicie pogodny, zaś śpiewane przez niego zwrotki zupełnie pozbawione sensu. Trudno więc się dziwić, że co jakiś czas cała grupa wybuchała serdecznym śmiechem. Gdy trzech żylastych ludzi ociosywało gałęzie tarasującego drogę zwalonego drzewa, zaś trzech innych (czyżby orków?) odciągało je na pobocze, brodacz wyśpiewywał na całe gardło:

Było sobie ośmiu braciów, handlowali przednio.
Nagle jeden z braciów umarł, zostało ich siedmiu.
Hej-hej, zostało ich siedmiu!

Było sobie siedmiu braciów, handlowali sierścią.
Nagle jeden z braciów umarł, zostało ich sześciu.
Hej-hej, zostało ich sześciu!

Było sobie sześciu braciów, handlowali rtęcią.
Nagle jeden z braciów umarł, zostało ich pięciu.
Hej-hej, zostało ich pięciu!

Było sobie pięciu braciów, handlowali serem.
Nagle jeden z braciów umarł, zostało ich czterech.
Hej-hej, zostało ich czterech!

Było sobie czterech braciów, sprzedawali mech.
Nagle jeden z braciów umarł, zostało ich trzech.
Hej-hej, zostało ich trzech!

Było sobie raz trzech braciów, sprzedawali puch.
Nagle jeden z braciów umarł, zostało ich dwóch.
Hej-hej, zostało ich dwóch!

Było sobie raz dwóch braciów, sprzedawali biedę.
Nagle jeden z braciów umarł, zostało ich jeden.
Hej-hej, zostało ich jeden!

Było sobie jeden braciów, handlowali równo.
Nagle jeden z braciów umarł, zostało ich zero.
Hej-hej, zostało ich zero!

Było sobie zero braciów, handlowali chlebem.
Nagle jeden z braciów umarł, został minus jeden.
Hej-hej,... *)

Nagły świst strzały, która wbiła się w ziemię tuż obok koła, sprawił, że piosenka urwała się raptownie. Wszyscy na i wokół wozów mocniej ścisnęli broń: topory, miecze, łuki. Woźnica przygładził brodę i zawołał:

- Ejże! Jeśli chciałeś mi odstrzelić piórko z kapelusza, to strzelasz gorzej niż ja śpiewam! A z tego wynika, że obaj jesteśmy siebie warci! Pokaż-no się, abym mógł cię obejrzeć!

Gdzieś spośród drzew dobiegł go drwiący głos:

- Ha! Twoje żarty są prawie równie dobre jak moje strzały! Może faktycznie jesteśmy siebie warci. Nastaw-no to piórko, o którym mówiłeś!

- Naści! - brodacz podrzucił swój kapelusz pionowo w powietrze - Łap!

- Chwytam! - równo z wybrzmieniem odpowiedzi świsnęła kolejna strzała, gdzieś wysoko ponad głowami podróżnych. Po chwili do rąk zdumionego woźnicy opadł jego własny kapelusz: już bez piórka.

- Wyborowy strzał! - pochwalił lekko drżącym tonem - Na mą duszę, chylę czoła przed mistrzem łuku! W tej sytuacji takiemu chudopachołkowi i partaczowi, jak mnie, przystoi przedstawić się jako pierwszemu. Jestem Conrad. Conrad handlarz, spadkobierca tytularny i duchowy ośmiu braciów! Handluję wszystkim, co się da, kupuję, sprzedaję, wymieniam.

Zza niedalekich zarośli podniósł się ubrany w skóry elf.

- Jestem Matelles. Niegdyś zwiadowca, teraz... można powiedzieć, osadnik. Powiedz mi, Conradzie, czy skupujesz skóry?

- Skóry? A jakie?

- Jakie tylko chcesz: lisie, wilcze, sobole, nawet niedźwiedzie.

- Chętnie! I dobrze płacę.

- A suszone mięso? Grzyby? Lecznicze rośliny?

- Ho-ho! Widzę, że grubszy interes ubijemy, mości Matelles'u! A czego ci trzeba?

- Narzędzi, sprzętów domowych...

- Doskonale! Coś tam mam na wozach, a resztę mogę przywieźć w drodze powrotnej. Wiesz, drogi elfie, teraz, jak wojna się skończyła, minął czas wojowników, a nadszedł czas kupców! I ten wygra, kto jako pierwszy wróci na szlaki. Pochlebiam sobie, że jak na razie nie daję się nikomu wyprzedzić.

Zanim Matelles zdążył odpowiedzieć, ktoś ze zdumieniem w glosie wykrzyknął jego imię. Od stojących z tyłu wozów biegł ku niemu czarnowłosy elf. Matelles go znał. To ten elf zastąpił mu drogę nad leśnym wykrotem w dniu, w którym wymordowano jego oddział. To łuk tego elfa nosił aż do teraz.

- Matelles! - powtórzył tamten ciszej, gdy był już blisko - Żyjesz?! Wszyscy myśleli, że zginąłeś, Kurubor odprawił ceremonię żałobną na twoją cześć.

- Jak widzisz, żyję. Raczej nie dzięki tobie i twoim.

- Och, wybacz mi. Kaiafa nas zwiódł, powiedział, że zdradziłeś. Dopiero potem okazało się, że to kłamstwo, czczy wymysł! Tak było. Na wielkiego Tlarega, tak było! Wybacz. Proszę.

- Dobrze - skinął głową Matelles z lekkim ociąganiem - wybaczam.

- Dziękuję. Kamień spadł mi z serca, myślałem, że do końca moich dni będę nosił to brzemię.

- Zapomnijmy o tym... Jak ci na imię?

- Fuingil.

* * *

Kilka ognisk rozświetlało mrok wieczoru. Członkowie karawany Conrada rozsiedli się i rozmawiali. Widać było wyraźnie, że choć w skład konwoju wchodzili zgodnie przedstawiciele różnych ras, jednak każde plemię trzymało się osobno: ludzie, orki, elfy, krasnoludy... Jedynie przy piątym, najmniejszym ognisku towarzystwo było mieszane: siedzieli tam Aspera, Matelles, Fuingil i sam Conrad. Fuingil opowiadał:

- ...z początku wyglądało to na zasadzkę. Jednak później okazało się, że był to czysty przypadek! Pomyślcie, jeden ślepy traf mógł zmienić rozstrzygnięcie całej wojny!

- Przypadek sprawił, że wybuchła, przypadek mógł ją zakończyć - rzucił Matelles.

- Ciekawa koncepcja - Fuingil uniósł lekko brew - tak czy inaczej, w tej chałupie było dobrze zamaskowane wejście do starych sztolni, w których banda maruderów urządziła sobie kryjówkę. Narada trwała już w najlepsze, gdy z niej wyszli. A raczej wypadli. Wywiązała się krótka, krwawa walka. Nim rozstawieni wokół domu strażnicy zdążyli przybyć z odsieczą, było prawie po wszystkim. Kaiafa poległ, Gordil stracił dłoń. Ilwe oberwał jakimś zaklęciem po oczach. Już nigdy nie zobaczy wschodu księżyca... Indiriel dostała paskudne cięcie w brzuch. Sporo czasu minęło nim poukładali w niej wszystko na miejscu. Brrr. Kurubor, jako jedyny, wyszedł bez szwanku. Zbóje padli pokotem, wartownicy nie mieli kogo przesłuchiwać. Ani dobijać.

- Ale historia - zatarł ręce Conrad - słyszałem ją już, co prawda, z piętnaście razy, ale i raz szesnasty słucham z zapartym eee... oddechem.

- Sytuacja była opłakana. Następnego dnia bitwa, a tu wodzowie martwi albo ranni. Gdyby wieść o tym dotarła do nieprzyjaciół, albo nawet rozeszła się zbyt szeroko w naszych szeregach, kto wie, jak wyglądałoby jutro. Na szczęście Kurubor z Gordilem wpadli na pomysł. Dwoje magów towarzyszących książętom przybrało postacie Indirieli oraz Ilwego. Gordil zamaskował odrąbaną dłoń stalową rękawicą. Zaś Kaiafę książę Mrocznych wskrzesił... To może złe słowo, on go...

- Animował? - wtrąciła Aspera.

- Tak, właśnie. Ciało Kaiafy było wciąż martwe, ale jego duch wrócił do niego i mógł nim poruszać. Tak więc wczesnym rankiem obie armie ujrzały całą piątkę wodzów gotowych poprowadzić swe hufce do boju.

- I jak przebiegła bitwa?

- Żadnej bitwy nie było! Darmah kazał wywiesić białe flagi i pchnął gońców z listem, w którym poddawał się bez żadnych warunków wstępnych. Nawet nas to zaskoczyło. W tym momencie było już praktycznie po wojnie.

- A Braaver? - Matelles nie wierzył własnym uszom.

- Nikt nie wiedział do czego Braaver dąży, jakie są jego cele... - wzruszył ramionami Fuingil - Dwa dni później przyszło od niego poselstwo. Jak zwykle: połowa żywych, połowa martwych. Przynieśli proklamację, że wielki król Braaver,... tu wszystkie tytuły i tak dalej,... szczerze i gorąco popiera wysiłki wodzów elfów starających się położyć kres Wojnie Kamieni. I że od tej pory mają w nim wiernego sojusznika.

- Uwierzyli Braaverowi?!

- Jasne, że nie! Ale takiej propozycji nie mogli odrzucić. Musieli przyjąć jego słowa za dobrą monetę. Wchodzić w jawny konflikt z królem upiorów, gdy ten proponuje pokój?

- Jeszcze wszyscy tego pożałujemy.

- Być może... Ale nie powiedziałem ci najważniejszego! Zanim Gordil odesłał ducha Kaiafy z powrotem do siedzib umarłych, ten przyznał się Kuruborowi, że kazał cię zgładzić. Wbrew woli Rady. Nie uwierzył poręczeniom leśnego księcia. Uznał, że wiesz zbyt dużo, że możesz być niebezpieczny. Chyba od tamtego czasu dręczyły go wyrzuty.

- Stary łajdak! - sarknął Conrad.

* * *

- Przemyśl to, co ci proponowałem. - mówił Conrad szykując się do odjazdu - Okolica twojego domu to wymarzone miejsce na założenie niewielkiej osady. Dokładnie połowa szlaku! Mógłbym wymieniać tam konie, składować część towaru... A ty z biegiem czasu miałbyś coraz ładniejszy dom. I miłych sąsiadów - dodał uśmiechając się szeroko.

- Nie jestem do końca pewien czy tego chcę - mruknął Matelles.

- Wrócę niedługo. Pogadamy. Ale jeśli będziecie tu żyli tylko we dwójkę to w końcu... zdziczejecie. Pomyśl o tym spokojnie, pogadaj z żoną... A tymczasem do zobaczenia, bywaj zdrów!

- Bywaj zdrów, powodzenia w handlu! I nie skończ jak ośmiu braciów!

- Ho-ho! Nie tak łatwo mnie wykończyć! No! Ruszamy.

Wozy zaskrzypiały i potoczyły się w głąb lasu. Z Matellesem i Asperą został jedynie Fuingil. Chwilę jakby walczył sam ze sobą, po czym zapytał:

- Co tak naprawdę stało się wtedy w lesie? Zabiegłem ci drogę, wyszedłeś prosto na mnie. Spojrzałem ci w oczy... Odzyskałem przytomność dopiero wieczorem. Jak to zrobiłeś?

- Nie wiem. Uwierz mi, Fuingilu, naprawdę nie wiem.

Krępy elf pokręcił głową. Chciał jeszcze o coś zapytać, ale zrezygnował. Skrzywił się tylko lekko i ruszył biegiem za znikającą już pośród drzew karawaną.

==

*) Piosenka tradycyjna. Autor nieznany.


Poprzednia Jesteś na stronie 7. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8