Nieudany spacer po parku

1 2 3 4 5
Jesteś na stronie 1. Następna

I. Mokradła

Półsenna, rozleniwiona twarz księżyca wychyliła się zza czarnych chmur by ze znudzeniem spoglądać na ciemniejące w dole mokradła. W powietrzu czuć było zawiesistą woń zgnilizny i rozkładu. Białe obłoki mgły stopniowo przesłoniły bardziej odległe partie lasu. Noc była chłodna i spokojna. Najmniejszy ruch, najmniejszy dźwięk nie zakłócały wszechobecnej ciszy - wszystko trwało w bezruchu, nerwowo wyczekując aż delikatna zasłona przykryje okolice mokradeł. Gwiazdy zostawiały niepewne ślady w postaci świecących plamek na idealnie czarnej powierzchni rozlewiska. Górujące nad trzcinami sękate drzewa chciwie wyciągały ku nim szponiaste ramiona. Zwisająca kora nadawała ich pniom oblicze złowieszczego grymasu. Parodii uśmiechu.
Mgła spowiła nieruchome powietrze niczym pośmiertny całun. Gdzieś w oddali rozległ się plusk wody. Z widmowych ramion powoli wynurzyło się dwanaście niewyraźnych, ludzkich sylwetek. Jak ożywione cienie, które z jakiegoś powodu zbuntowały się przeciwko swoim właścicielom i ruszyły w dyskretną gęstwinę nocnych oparów. Postaci poruszały się w niepewnie i w nerwowym milczeniu. Przypominali grupkę złodziei przemykających się przez cudzy ogród, obawiających się, że najmniejszy hałas może zbudzić uśpionego gospodarza.
Woda niechętnie umykała przed ich krokami. Gdyby mogła, niewątpliwie łypałaby złowrogo na niespodziewanych intruzów. Maszerujący w chłodnej i kleistej cieczy ludzie z całą intensywnością odczuwali wrogość tego miejsca. Ich niepewna tyraliera poruszała się powoli do przodu, co jakiś czas zmieniając nieznacznie szyk. Ostrożnie badali zasadzki jakie zastawiła na nich wodna otchłań. Jak oddział duchów kroczący w niemej procesji.
Obserwującym ich czarnym drzewom bardzo przeszkadzała ta niecodzienna parada. Miały nadzieję, że wkrótce jedynymi ich towarzyszami zostaną tylko duchy. Pewna ukryta wiedza pozwalała im wierzyć, że tak się stanie. Nocny wietrzyk rozbujał delikatnie ich spuszczone konary.

*

Theron ponuro obserwował swoich podkomendnych. Do oznak zmęczenia zaczął dołączać strach. Sam nie bał się tych mokradeł, podobnie jak nie bał się dopiero co przebytej kniei. Noc zawsze wzmagała podobne uczucia. Nie, nie bał się, choć to miejsce miało w sobie coś z zapuszczonego cmentarzyska. Po czternastu latach czynnej służby strach stanowił już tylko niegroźną abstrakcję. Coś jak pierwsza miłość.
Trawiło go nieco pokrewne, choć zasadniczo odmienne uczucie - złość. Czuł gniew na to bagno, za to, że stanęło na drodze jemu i jego oddziałowi, gniew na swoich ludzi, za coraz bardziej widoczny w ich zachowaniu strach, oraz gniew na siebie, za to, że zgodził się na tą katorżniczą przeprawę przez lasy i mokradła. Przede wszystkim zaś, czuł gniew na Arleigha, człowieka odpowiedzialnego za tę całą błazenadę. Dowódcę wojsk Imperium Ilidionu w regionie Semioth. Swojego bezpośredniego przełożonego.
Niepodważalną zaletą wszystkich królewskich akademii wojskowych jest wpajanie niedoświadczonym oficerom, do jakich celów najbardziej nadają się poszczególne formacje armii. Zresztą jest to rzecz na tyle prosta, że pierwszy lepszy wieśniak, gdyby się go o to spytać, mógłby dokonać sensownego przydziału. Dlatego też Theron nie mógł nadziwić się (a że rzecz dotyczyła między innymi niego, zdziwienie szybko przerodziło się w zajadłą, tętniącą wściekłość) jak ktoś może być szalony do tego stopnia, żeby wysyłać oddział ciężkozbrojnej piechoty na kilkudniowy, wyczerpujący marsz przez to lesiste, wilgotne piekło.
Nadchodzące ostatnimi czasy doniesienia miejscowej ludności o dziwnych, niewytłumaczalnych zaginięciach kilkunastu osób naturalnie wymagały zbadania ze strony sprawujących pieczę nad tym terenem oddziałów wojska. Co do tego Theron nie miał najmniejszych wątpliwości. Nie zmienia to jednak faktu, że osady te znajdowały się po drugiej stronie rozległej i wyjątkowo nieprzystępnej puszczy. Stanowiła ona fragment granicy między lasami Orinu a równinnymi krainami Teskadoru. Z technicznego punktu widzenia wyprawa ta byłaby dostatecznie trudna nawet dla doświadczonych zwiadowców i lekkozbrojnych oddziałów ochotniczych, nie mówiąc już o w pełni uzbrojonym i wyekwipowanym oddziale piechurów Therona. Zresztą, co tu dużo mówić - nawet posłańcy nadłożyli drogi by cieszyć się słońcem na spokojnym południowym trakcie.
Poprzez upalne, duszne powietrze za dnia i chłodne, wilgotne noce, przedzieranie się przez gęste zarośla i niepewne mokradła, bezlitosne chmary owadów, zmęczenie i wzmagającą się rezygnację, żołnierze stopniowo upadali na duchu. Z ich pooblepianych przez wilgotne liście szat, zmęczonych i trzęsących się z zimna ciał oraz spoconych, udręczonych twarzy przezierało wyczerpanie i zniechęcenie. Zniechęcenie do dalszej wędrówki, zniechęcenie do noszonych insygniów wojskowych, skrajnie nawet - zniechęcenie do życia. Każdy kolejny postój pozwalał odpocząć tylko na tyle, by byli w stanie iść dalej. Przystanki w drodze do piekła. Czy raczej - kolejne jego przedsionki.
Morale drużyny upadało z godziny na godzinę. Jej dowódca wiedział o tym doskonale. Był nie mniej zmęczony i zirytowany niż każdy z jej członków. Jego poorana bliznami twarz, obecnie zastygła w kamiennym, nieprzeniknionym wyrazie, była nie mniej spocona niż twarze innych, a jego ubiór, spod którego przezierał symbol białej róży na purpurowym tle, był nie mniej zniszczony niż ubiory pozostałych. Mimo to zdawał sobie sprawę, że obecnie jest jedyną osobą która może dociągnąć tę ekspedycję do celu. Był surowy dla swoich podkomendnych i wymagał od nich żelaznej dyscypliny. Widział już wiele bitew, brał udział w niejednej zwycięskiej kampanii i wiedział, że żołnierze dzielą się na dwie zasadnicze kategorie - zdyscyplinowani bądź martwi. Zmarszczył groźnie czoło obrzuciwszy spojrzeniem mokradła. "Po tej przeprawie trzeba będzie gdzieś odpocząć", pomyślał, "żaden z nich się nie zbuntuje, ale niektórzy mogą nie wytrzymać tempa". A wówczas niewiele zdziała, nawet jako członek Bractwa Lionn Etolia - Białej Róży.
Arleigh był ignoranckim nieudacznikiem, który miał wpływy na dworze, choć Theron wielokrotnie zastanawiał się, jak ktoś taki jak on może cieszyć się łaską Jego Wysokości Imperatora. Dowodził tym przygranicznym garnizonem, jednak cały ciężar utrzymania dyscypliny wśród żołnierzy spoczywał w zasadzie na barkach poszczególnych pułkowników i komendantów. Gdyby nie ich skrupulatne przeszkolenie i wieloletnie doświadczenie, obóz w ciągu kilku zaledwie tygodni zamieniłby się w najzwyklejszy w świecie burdel. Theron został przeniesiony pod dowództwo Arleigha kilka dni temu ze stolicy. Za zasługi w wojnie o wyzwolenie ziem Langrin i Dahaali Kapituła nadała mu tam godność rycerza Bractwa. Był to jego największy powód do dumy. Członkostwo jednej z najbardziej elitarnych formacji wojskowych, jaką bez wątpienia jest Etolion, należy się tylko najbardziej doświadczonym i najznamienitszym żołnierzom Imperium. Taki prestiż zobowiązuje.

*

Rozmyślania Therona przerwał cichy okrzyk jednego z żołnierzy.
- Kapitanie, coś tu znalazłem!

Trzech piechurów stanęło wokół na straży, reszta zbliżyła się do znaleziska. Było nim do połowy zanurzone w wodzie, zmasakrowane ciało sauronida.
- Steen. Zerknij na to ścierwo. Skąd się tu wziął i czego tu szukał? - pytanie Therona skierowane było do niewysokiego młodzieńca o skupionym, bystrym spojrzeniu.

- Na moje oko to zwiadowca. Zwiadowca albo myśliwy. Ciężko stwierdzić dokładnie.

- Jakie mamy szanse spotkania jego kumpli? -

- Hmmm...nie, raczej niewielkie - odpowiedział ostrożnie się Steen. Zmarszczył czoło jakby usiłował coś sobie przypomnieć - Z tego co wiem, oni zabierają swoich zmarłych. Musiał być sam.

Theron ponuro skinął głową. Cała ta wyprawa coraz bardziej przestawała mu się podobać. "Jak to się skończy, zrobię wszystko, żeby ten zasrany dureń Arleigh skończył na stołecznej szubienicy", postanowił w duchu.
Widok nieco już nadgniłych zwłok jaszczurzego zwiadowcy jeszcze bardziej pogorszył nastroje oddziału. Sam fakt znalezienia ich na tym zapomnianym przez bogów bagnie może nie byłby tak niepokojący gdyby nie ich szczególny wygląd. Martwe oczy tępo wpatrzone w niebo wyraźnie nie szły w koherencji z makabrycznym grymasem wykrzywionej gadziej paszczy. Klatka piersiowa została rozerwana i choć Theron nie miał najmniejszego zamiaru dokonywać głębszych oględzin, był pewien, że brakuje w niej serca i jeszcze kilku organów.
Poza tym dostrzegł coś, co zapewne nie uszło uwadze jego podkomendnych - dwie podłużne rany znaczące łuskowatą skórę. Przyjrzał się dokładniej - krawędzie lekko postrzępione, ale pochodzenie tych obrażeń nie ulegało wątpliwościom. Rany cięte. Rany zadane przez kogoś (lub coś) mogącego posługiwać się bronią. Lubiącego patroszyć swoich przeciwników.
Kilku żołnierzy zbladło na ten widok. Raz jeszcze sklął w duchu Arleigha oraz jego głupotę, po czym zwrócił się do oddziału:
- Dobra, dosyć tego gapienia. Za kilka minut dojdziemy do brzegu i trochę odpoczniemy. Miejcie broń w pogotowiu i bądźcie czujni - ktoś tu najwyraźniej nie lubi gości. - przejechał spojrzeniem po twarzach swoich żołnierzy. "Bogowie, przecież to jeszcze zasmarkane dzieciaki. Wyglądają jak banda wystraszonych gówniarzy." Miał nadzieję, że nie natrafią na coś, co przerasta ich i tak już nadwątlone siły - Idziemy!

W milczeniu potaknęli głowami. W ich spojrzeniach odbijało się zmęczenie. Zmęczenie i jeszcze coś.


Jesteś na stronie 1. Następna
1 2 3 4 5