Przygody eksperymentującego czarodzieja

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33
Poprzednia Jesteś na stronie 11. Następna

Kilka godzin później przy jedenastokątnym stole w reprezentacyjnej sali posiedzeń ratusza zasiedli: burmistrz (już zupełnie zdrowy na ciele i duchu), Ander (starający się powstrzymać swą mowę, jako że podwładny winien mieć przed obliczem przełożonego wygląd lichy i durnowaty, by swoim rozumieniem sprawy nie peszyć zwierzchnika), karczmarz (z ciężkim sercem, za to sakiewką lekką) oraz trzej czarodzieje. Zagaił burmistrz:

- Zagajone! - rzekł dobitnie potrząsając złocistym dzwonkiem, z którego spłynęła fala srebrzystych dźwięków.

- Skoro tak - odprężył się Ururam - to nie pozostaje nam nic innego, jak tylko przeanalizowanie wszystkiego, co działo się tu w ciągu ostatnich miesięcy. Punkt po punkcie. Panie burmistrzu, zechce pan opisać nam to, co poprzedziło rozesłanie listów, które dostaliśmy.

- Niech no ja pomyślę - burmistrz podrapał się po szczeciniastej czuprynie - wszystko zaczęło się jakieś pół roku temu, może więcej. Pierwszym niepokojącym, jak to mówi, faktem, było to, że w ratuszu zaczęło straszyć. To znaczy: straszyć jak straszyć. Nikt się specjalnie nie bał, przy byle cmentarzu jest znacznie gorzej. Ale, panowie, pohukiwania i stuki w budynku, jak to mówi, publicznym, podważają powagę urzędu! Kto będzie szanował władzę, w której siedzibie zagnieździły się, jak to mówi, duchy?! Prosblum, nasz czarodziej, dostał zadanie przeprowadzenia despirytyzacji całego ratusza. Zajęło mu to ze dwa dni, ale pomogło. Szkoda, że nie na długo. Po tygodniu znowu, jak to mówi, straszyło. Prosblum dwoił się i troił, żeby tępić plugastwo, ale niewiele mógł wskórać. Ledwo jedną salę przepisowo okadził, a już w drugiej duchy się zalęgały. I coraz odważniejsze się, ścierwa robiły! Już im odgłosy nie wystarczały. Zaczęły się pojawiać. Co więcej, przestawiały dokumenty, podkładały sekretarkom, jak to mówi, nogi, rozlewały tusz, przekręcały urzędowe teksty na pieczątkach... Żyć się nie dawało! A już pracować wcale.

- Osobliwe - mruknął Tomi - duchy raczej unikają urzędów.

- Hehe, panie czarodzieju, może i jest tak, jak twierdzisz, ale wyraźnie nasze hobokowe duchy o tym, jak to mówi, nie wiedziały. Hasały coraz odważniej. Co gorsza urzędnicy zaczęli mieć ciężkie sny, jakby co wieczór zjadali koszyk pomidorów. I nie tylko urzędnicy. Wkrótce, jak to mówi, petenci też. Kto był w ratuszu, choćby przez moment, ten dziwacznego snu nie uniknął.

- Ha, a wkrótce potem zaczęło to, za pozwoleniem pana burmistrza, plugastwo, doczepiać się do wszystkich co na ratusz popatrzyli. Owo tedy, co noc mi się śniło, że moja gospoda płonie, bankrutuje, podupada... - dodał oberżysta.

- Zgadza się. Poszło jeszcze dalej. Kto wspomniał o ratuszu był nękany. Ale tu duchy popełniły, jak to mówi, błąd. Prosblumowi udało się jakoś tak je zaczarować, że gdy ktoś po wizycie w ratuszu nie wymówił słowa: "urząd", "biura", "magistrat", "ratusz" i takie tam, był od tych koszmarów wolny.

- Jakie wygodne! - zauważył Jacenty - dzięki temu duchy straszyły w najlepsze, a nikt o nich nie mówił.

- No to po co straszyły? - z głupia frant zapytał oberżysta.

- Do tego właśnie chcemy dojść... Zechce pan burmistrz kontynuować?

- Na czym ja to?... Aha! Potem pojawiły się, jak to mówi, nocne głosy. Nie miały wiele do powiedzenia. Wrzeszczały tylko po korytarzach "przeklęte mieeeeejsceee", "to naaaaszeeee" i takie tam, jak to one zwykle. Zażądałem stanowczo od Prosbluma rozprawienia się z tymi oszczercami, ale on przyznał ze smutkiem, że jest bezradny. Wspomniał jednak, że ma, jak to mówi, przyjaciela, który jest specjalistą od nawiedzonych miejsc. Podjął się napisać do niego.

- Niech zgadnę - Ururam uniósł brew - ten przyjaciel nazywał się Vastin?

- Dokładnie, jak to mówi, dokładnie.

- To nie było trudne - Tomi wzruszył ramionami.

Burmistrz zaś opowiadał dalej:

- Ów Vastin miał pomóc Prosblumowi pozbyć się zjaw uprzykrzających nam pracę i życie. Podobno znał jakieś rytuały... Wymagały jakoby zamknięcia całego budynku na okres od nowiu do pełni. Dwa tygodnie bez urzędu - to mi się, jak to mówi, nie uśmiechało. Postanowiłem napisać listy do wszystkich czarodziejów, jacy figurowali w moich rejestrach. W tym do Panów.

- Podejrzewam, że nie spodobało się to Prosblumowi - uśmiechnął się Więz.

- Tak, skąd pan wie?

- Przypuszczam, ja i moi koledzy, że to właśnie Prosblum stał za wszystkimi tymi niezwykłościami - wyjaśnił Jacenty - to tak naprawdę są trywialne sztuczki. Zwidy, głosy, poltergeisty - byle czarodziej może takie efekty wywoływać. O ile ma czas na ich przygotowanie, a Prosblum miał go sporo.

- No ale we w takim razie - odezwał się Ander - po kiego grzyba wołał tu tego swojego kumpla? I po kiego we w ogóle straszył?

- O ile dobrze rozumiem - Ururam zmarszczył czoło - do rzekomego wypędzania duchów Prosblum kazał zamknąć ratusz na parę dni, prawda?

- Tak...

- A potem chciał tu sprowadzić swojego znajomka i zamknąć się z nim w ratuszu na dwa tygodnie?

- No, jasne! - wykrzyknął Tomi - on tu chciał być sam. Ewentualnie w towarzystwie jednej zaufanej osoby. Powstaje tylko pytanie: po co? Co takiego jest w ratuszu, na czym aż tak mu zależało?

- Co by to nie było, musi być dobrze ukryte - zaczął Jacenty, ale nie dane mu było skończyć. Drzwi otworzyły się gwałtownie i do sali wraz z podmuchem chłodnego powietrza wpadł oficer straży. W ślad za nim wśliznęli się do środka Duży i Mały.

- Panowie - zameldował oficer - przepraszam, że przeszkadzam, ale ci oto dwaj czarodzieje mają dla panów wiadomość.

- A zatem, jak to mówi, słuchamy.

- No więc... - zaczął Duży zacinając się - więc widzieliśmy go.

- Prosbluma? - zapytał zdumiony burmistrz.

- Vastina? - domyślił się Więz.

- Vastina - burknął Duży.

- Gdzie? - spytał szybko Ururam.

- Przy drodze na północ.

- Był sam?

- Nie.

- A z kim?

- Z jednym takim. Nie wiem. Podobny do niego, ale wyglądał jakby nie żył od paru dni.

- Więc jednak Prosblum! Wskrzeszony! - zdumiał się Ururam Tururam.

- Jak to?! - tym razem zdziwił się burmistrz.

- Prosblum zaatakował mnie, gdy wjeżdżałem do miasta... Pod jakimś przygłupim pretekstem wyzwał mnie na pojedynek. Walczyliśmy, ze skutkiem śmiertelnym dla niego. A teraz Vastin go animował.

- No i co z nimi? - ponaglił braci Tomi.

- Ano nic.

- To znaczy?

- No nic. Chyba im się śpieszyło. Zagadnęliśmy ich, ale im nie chciało się z nami gadać.

- Tak?

- Tak - wybuchnął Mały - a gdy nalegaliśmy, zelżyli nas straszliwie nadając przezwiska: pysków, hultajów, psich ścierwów, wałachów, plugawców, kasztanów, kłapouchów, wałkoni, obżorów, opojów, palantów, bęcwałów, ledwodrypów, chamów, dziadów, tanich kupców, cieciów, kmiotów, liżypółmisków, nieuków, opaśluchów, gnojków, ciemiegów, drapichrustów, cepów, obsrajmurków, pokraków, świńskich ryjów, zakazanych mord, skurczybyków, kuternogów, pastuchów, gówniarzy, patafonów, łapimuchów, pierdziworków, sianożrejów, drabów, kutafili, łykajwiatrów, kłapimordów, prostaków, odpustowych kuglarzy, kretynów, popaprańców, trędusów, nieprokryptokontrantyfilosyjonistów, cweli, zboczeńców, durni patentowanych, osłów dardanelskich, rzezańców, impotentów i impertynentów, buców, wrzodów na dupie, gamoni, organistów, cymbałów, błaznów, trutniów, pierdołów, patałachów, lebiegów, ciemięgów, czubów, wyrodków, bękartów, zwyrodnialców, poczwarów, kapusiów, samogwałtowników, bastardów, rzezimieszków, typów z pod ciemnej gwiazdy, bzdyli, kpów, tępaków, smoczych łajn, żuczków gnojowniczków, kastratów, pomyleńców, łamag, hołyszy, utrzyjzadów, syfilityków, głupów, poborców podatkowych, baranów, jawnogrzeszników, tęgospustów, bałwanów, lunatyków, łachmytów, kozich bobków, wyskrobków, czarcich pomiotów, łachmaniarzy, prestidigitatorów, ciuli, oszustów, złodziei, kućpolków, wypierdków, nieudaczników, łachudrów, konusów, śmierdzących capów, szambonurków, smarkaczy, małpich podogoni, skunksów, pacanów, tępych pał, fryców, rzygaczy, lizusów, zaplutych karłów reakcji, zbereźników, bydlaków, ciężkosrajów, zgniłków z tupetem, fafluśniaków, miglanców, ropuszniaków, starych pierników, palantów, niedorajdów, zbuków, przydupników arcyprałackich, gizdów, cykorów, łamignatów, świrów, trepów, bucefałów, wykidajłów, płatnych pachołków piekła, imbecyli, pryków, klarnetów, sługusów kata, eunuchów, tetryków, zapchajrozporków oraz wiele innych równie obraźliwych określeń.

- Cóż za barwny język - zdumiał się łagodnie Ururam.

- No-no! Tylko krasnoludy znają taka gamę wyzwisk - dodał z niejakim podziwem Tomi.

- Prosblum był w połowie krasnalem - przyznał burmistrz.

- Warto zapamiętać... No i co było dalej?

- Obaj wyciągnęli łopaty - odparł Duży - wsiedli na nie i odlecieli.

- Na łopatach?

- Na łopatach.

- No to nie ma nawet co ich gonić. W tej chwili mogą być gdziekolwiek. Ale, ale... Może wysłuchajmy do końca opowieści pana burmistrza.

- To już, jak to mówi, prawie koniec. Rozesłałem listy i czekałem na przybycie czarodziejów. Tymczasem kilkanaście dni temu Prosblum donióśł mi o jakichś tajemniczych zjawiskach na stepach wokół Hoboku. Ponieważ w ratuszu od jakiegoś czasu straszyło jakby trochę mniej, kazałem mu jechać i, jak to mówi, zbadać sprawę na miejscu. Tymczasem po kilku dniach przyjechał pierwszy czarodziej. Wszedł do mojego gabinetu i od razu rzucił na mnie czar. Poczułem, że kwarcytowieję... Ocknąłem się dzisiaj, gdy panowie mnie odczarowali.

- To był właśnie Vastin... A z drugiej strony, jak widać, Prosblum, zamiast badać dziwne zjawiska, zajął się atakowaniem podróżnych...

- Za przeproszeniem mościów panów - odezwał się nieśmiało Ander - cóś do łeba mi strzeliło. No bo to niby wielmożne panoczki podejrzewaliśta, co Vastin niewinnego podróżnika utłukł miast mościa Ururama. A jakby tak na odwyrtkę było?

- Ale ja żyję! -- uśmiechnął się Ururam Tururam.

- Ależ tak, tak. Jeno, panoczku, Prosblum chciał was ubić. A może to nie was, jeno tego obcego. Wyśta podobni!

- To ma sens! - ożywił się Jacenty - Vastin wyraźnie zląkł się tego przybysza. Nie zareagował na widok Ururama. Zakładając, że Prosblum nie widział wcześniej ani jednego, ani drugiego, a miał tylko dostarczony przez Vastina opis...

Przez pewien czas trwało pełne napięcia milczenie.

- Ten obcy rozmawiał ze mną dość długo - odezwał się barman - mówił, że nazywa się Krasus. Chciał ode mnie kupić cały zajazd. I to za wielką sumę! Zbyt wielką, jak na mój rozum. Więc mu rzekłem, że muszę jego ofertę przetrawić. A na drugi dzień już nie miałem z kim gadać. Owo tedy.

Rozległo się pukanie. Do komnaty po raz wtóry wszedł oficer straży. Służbistym krokiem podszedł do stołu i zameldował:

- To oto znaleziono przy denacie. Podejrzewam, że może to być dowód rzeczowy mający znaczenie dla sprawy! - położył na stole wykonaną z brązu i pokrytą osobliwymi symbolami plakietkę, zasalutował i wyszedł.

- Jakie to stare! - zdumiał się Tomi - pismo z późnej epoki brązu! Znaki astrologiczne... A ten tu symbol oznacza... skarb!

- Krasnale, skarb... Wszystko zaczyna się łączyć - Ururam westchnął głęboko - no to do roboty. Wygląda, że mamy w rękach sporo kawałków układanki. Trzeba je teraz poskładać - wyciągnął z brody trzy arkusze pergaminu i kładąc lewą rękę na plakietce prawą wykonał trzy wierne odbitki starożytnych znaków - oryginał niech zostanie w ratuszu. A my trzej spróbujemy to odcyfrować. Proponuję spotkać się tu znów jutro. Najlepiej zaraz o świcie.

Nie było głosów sprzeciwu. Trzej czarodzieje opuścili ratusz dumając głęboko nad sensem dawnych glifów. Burmistrz i Ander zabrali się za spisywanie oficjalnych protokołów z ostatnich zdarzeń. Karczmarz wrócił do swoich zajęć. Bracia magicy zdegustowani, że ich pominięto w pracach deszyfratorskich, jeszcze tego samego dnia opuścili Hobok.

Do późnej nocy w pokoju Ururama paliło się światło.

Potem zgasło.

A jeszcze później ponad rynkiem rozbrzmiał głęboki, dochodzący jakby z wnętrza ziemi, a przy tym serdeczny, śmiech.


Poprzednia Jesteś na stronie 11. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33