Przygody eksperymentującego czarodzieja

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33
Poprzednia Jesteś na stronie 12. Następna

Gdy rankiem Ururam zszedł do sali jadalnej na śniadanie zastał, już tam Jacentego pałaszującego z zapałem jajecznicę. Zamówił twarożek ze szczypiorkiem i dosiadł się do przyjaciela.

- Tomi już był? - zagadnął.

- Tak, przed chwilą skończył jeść. Poszedł do stajni doglądnąć swojego konia.

- Umm... - podziękował Ururam z ustami pełnymi twarożku.

Przez chwile jedli w milczeniu. A po upływie owej chwili Jacenty ukończył posiłek. A po upływie jeszcze jednej nic nie zostało i na talerzu Ururama Tururama.

- Tomi ma tu po nas zaglądnąć, jak tylko skończy oporządzać swoją chabetę. Pewnie już niedługo, jak wróci. - spojrzał z ukosa na starszego czarodzieja - A, właśnie!... Udało ci się rozgryźć tę zagadkę?

- Owszem. A tobie?

- Mnie też. Ale proponuję porównać rozwiązania, jak już będziemy we trzech.

- Tak chyba faktycznie będzie najlepiej - zgodził się Ururam.

Tymczasem przed gospodą zrobił się jakiś szum, gwar podnieconych głosów... Kolejne osoby jęły wchodzić do gospody i na wyścigi zajmować miejsca przy stolikach. Obaj magowie z zainteresowaniem śledzili rozwój wypadków ciekawi ich przyczyny. Po chwili wszystko stało się jasne: w drzwiach pojawił się wysoki mężczyzna spowity w zielony płaszcz z kapturem. U jego boku wisiała forminga. Aż nadto jasne było, kim jest ów przybysz: był to bard.

Ba, bard, to bardzo mało powiedziane! Był to bowiem bard bardzo znany, bard, który śpiewał piękniej niż inni bardzi, możnaby nawet rzec - śpiewał bardziej, ba, najbardziej!

- Mili moi, powiedzcie, o czym chcielibyście dzisiaj posłuchać? - zapytał melodyjnym głosem.

Wybuchł rejwach.

- O ostatnim z ostatnich! - zapiszczała jakaś dorastająca dziewuszka.

- O wielkim buuum! - zawołał ktoś wyglądający na zabijakę.

- O wielkiej socjalistycznej rewolucji cieciów! - rzucił gość w mundurze miejskiego strażnika nocnego.

- Sam jesteś cieć! - odpalił drugi strażnik.

- Na kogo mówisz "cieć", cieciu?! - zaperzył się trzeci.

- O wnuku mordercy! - wykasłał jakiś cherlawy dziadek

- O dawnej potędze! - zawył karczmarz.

Bard ukrył twarz w dłoniach.

- Nic z tego nie rozumiem! - załkał - Nic! Oni też nic nie rozumieją. Nikt nic nie rozumie! Nieee!

Gwar trwał nadal, i coraz to inne propozycje opowieści padały ze spragnionego słuchania audytorium. Bard w końcu zdecydował się przerwać to mało budujące widowisko. Uniósł dłoń - i momentalnie zaległa cisza.

- Dzisiaj zaśpiewam wam pieśń opowiadającą dalszy ciąg wydarzeń zawartych w opowieści o dawnej potędze...

Przez chwilę stroił swój instrument, a gdy już go nastroił, wydobył z niego tony ciche lecz poruszające, rzekłbyś: elegijne. I zaśpiewał:

Jeżeli nie lękasz się pieśni
Stłumionej, złowrogiej i głuchej,
Gdy serce masz męża i jeśli
Pieśń kochasz swobodną - posłuchaj...

Tak. Należy tu mocno i bezpardonowo podkreślić, że fakt, iż obaj czarodzieje, będący bohaterami naszej opowieści, nie słuchali dalej, nie wynikał z tego, że nie spełniali któregokolwiek z wymienionych na wstępie warunków (spełniali bowiem wszystkie z naddatkiem!), nie był też skutkiem tego, że śpiew barda do gustu im nie przypadł (był bowiem nad wyraz wdzięczny), lecz miał ów fakt całkowicie inną przyczynę. A było nią zjawienie się w drzwiach Tomiego, który skinął na nich dyskretnie, jakby chciał powiedzieć: "I tak nie damy rady tu nic przedyskutować, lepiej więc będzie jak od razu teraz pójdziemy do ratusza i tam wszystko obgadamy, a tak poza tym przepraszam, że tak długo musieliście na mnie czekać, ale mojemu koniowi coś się stało w lewe tylne kopyto." Wyszli wiec z tawerny na pole... To jest właściwie na rynek.

Rynek ów odmalowywany był już w tej opowieści wielokrotnie, możemy wiec przeskoczyć nieco w przód w czasie i w przestrzeni i znaleźć się wraz z trzema magami, burmistrzem Hoboku i policmajstrem Anderem przy stole obrad (jedenastokątnym!) w sali posiedzeń ratusza. Tym razem zagajanie nie było potrzebne, zebrani od razu przystąpili do rzeczy.

- I cóż, panowie czarodzieje - z nieukrywaną ciekawością zapytał burmistrz - czy zrozumieliście znaki na tej, jak to mówi, tabliczce? Czy wiecie gdzie jest skarb?

Magowie pokiwali głowami. Ururam spojrzał na Tomiego i Jacentego.

- W jakiej kolejności pokazujemy nasze wyniki? Kto pierwszy?

Na moment zaległa cisza, którą przerwał Ander:

- Ja dokonuję zaproponowania żebyśta zaprezentowowywali we w kolejności analfabetycznej.

Na to roześmiał się Jacenty:

- Biorąc pod uwagę moje imię i nazwisko będę pierwszy z której strony by nie patrzeć... No dobrze! Znaki na tej tabliczce są bardzo stare, to pierwotne piktograficzno-ideograficzne pismo z końca epoki brązu. Czy jesteśmy tu zgodni? - Tomi i Ururam przytaknęli - Skoro już wiemy, co to za pismo, kolejną sprawą jest odczytanie go. Niestety nikt jeszcze nie opracował spójnego systemu odczytania tego języka. Za mało materiału źródłowego... Jednak sens tego tu wydaje się jasny. To są znaki astronomiczne i astrologiczne wyznaczające miejsce na niebie. To tutaj - wskazał palcem - to równonoc jesienna, a ten znak oznacza porę zachodu słońca. Te dwa to księżyce. A ten: kierunek. Czyli całość wskazuje jakieś miejsce które jest wyznaczone przez pozycje księżyców, jaką miały o zachodzie słońca podczas równonocy jesiennej... hmm... dwanaście tysięcy pięćset osiem lat temu.

- Zgadza się! - zawołał Tomi - dokładnie to samo mi wyszło.

Ururam także pokiwał głową przyznając Jacentemu rację.

- Zatem cała sztuka to ustalić owe pozycje i wyznaczyć miejsce. No cóż, nie mając w gospodzie tak wspaniałego zegara astronomicznego, jaki pan burmistrz ma w swoim gabinecie, musiałem posłużyć się podręcznymi tablicami gwiezdnymi. I wyszło mi... A! Właśnie! Czy jest tu może dokładny plan centrum Hoboku?

Ururam Tururam zrobił minę pod tytułem "A czy Hobok ma w ogóle jakieś centrum?", jednakże Ander podbiegł pospiesznie do jednej z szaf i z niosącym w sobie pokłady ogromnej estymy dla swojego miasta okrzykiem "Juści, że jest!" wyciągnął z niej pokaźnych rozmiarów rulon. Rozłożyli go wspólnie na stole, zaś Jacenty kontynuował:

- Świetnie! Wystarczająco dokładny! A więc popatrzmy... Moje obliczenia wskazują, że owo coś, czego tak uparcie szukali Prosblum i Vastin jest o... tu. W zachodnim skrzydle ratusza.

Tomi pokręcił głową z niedowierzaniem. Ururam zaś westchnął głęboko i zapytał:

- A czy uwzględniłeś precesję osi świata? Ruch precesyjny jest wprawdzie bardzo powolny, ale przez dwanaście tysięcy lat sporo się naskładało...

Na policzki Jacentego wypłynął blady rumieniec.

- Zapomniałem o tym - mruknął - ale sądząc z działań Vastina i Prosbluma, oni też o tym nie pamiętali. Pewnie dlatego nic nie znaleźli.

- A ja wziąłem ten efekt pod uwagę! - ucieszył się Tomi - I wygląda na to, że nie ja jeden! Ten zabity przez Vastina nieszczęśnik chciał kupić gospodę. I jestem już pewien, dlaczego: skarb jest tam!

- A wziąłeś poprawkę na perturbacje wynikające z różnic we wzajemnym oddziaływaniu grawitacyjnym obu księżyców miedzy chwilą, gdy świat jest w peryhelium i w aphelium?

Tomi zamrugał kilkakrotnie, jakby nagle doznał olśnienia.

- Nie...

- Ja to pod uwagę brałem, ale cóż z tego - westchnął Jacenty.

- A ja - uśmiechnął się Ururam Tururam - uwzględniłem oba efekty. I wyszło mi, że miejsce ukrycia skarbu jest - zawiesił na moment głos i stuknął długim, smukłym palcem w sam środek mapy - dokładnie tu!

- We w studni?! - zawołał zaskoczony Ander.

- Tak - odparł spokojnie Ururam - właśnie w studni.

- Ale za przeproszeniem panoczka czarodzieja to oto niepodobna jest!

- Oooo, dlaczegóż to?

- Ano, bo - zająknął się Ander - wiela razy robole tom studnię czyścili. I nic nie naleźli.

- To o niczym nie świadczy, na pewno miejsce ukrycia skarbu jest dobrze zabezpieczone. Ale mam inne pytanie: czy są jakiekolwiek dane o tym, kiedy wybudowano tę studnię? Kiedy ją ocembrowano?

- Studnia była tu zawsze - odparł burmistrz z dumą - Hobok jest najstarszym miastem Arthanionu. Oczywiście, jak to mówi, w dawnych czasach nie było to tak wspaniałe miasto, jak dziś. Ot kilkanaście domostw skupionych na terenie obecnego rynku, wokół studni. O tej studni wspominają nawet najstarsze zachowane dokumenty...

- I, jak podejrzewam - wpadł mu w słowo Ururam - nigdy nie wymagała remontu?

- No, dach i, jak to mówi, kołowrót były kilkakrotnie wymieniane. Ale sama cembrowina trzyma się znakomicie.

- Magicznie wzmocniona - Więz uśmiechnął się pod nosem - sprytne, bardzo sprytne.

- W takim razie - podsumował Ururam - nie pozostaje nam nic innego, jak zejść na rynek, opuścić się do studni i rozpocząć poszukiwania. Panie Ander, niech pan skrzyknie kilu krzepkich pachołków. Mogą być przydatni.

Niedługo potem cała piątka w eskorcie kilkunastu urzędowych drabów o głupocie wypisanej na zębach wymaszerowała z ratusza w kierunku studni. Ku radości burmistrza nie było gapiów. Trudno się zresztą dziwić! Wszak w gospodzie sławny bard śpewał swoją najnowszą balladę. Nawet w tej chwili jego głos wybijał się ponad kwakanie, gdakanie i inne dźwięki typowe dla środka staromiejskiego rynku: "Kochani! Ja muszę do kraju!... Ja muszę! Do kraju, do sprawy, do mas, do roboty, do partii!..." Opowieść z pewnością była porywająca!

Tymczasem stojąca pośrodku rynku konstrukcja wyglądała tak niewinnie! Nic nie wskazywało na to, że to właśnie tu, właśnie w tym miejscu, ukryto niegdyś starożytny skarb. Pewnie tak właśnie miało wyglądać, pewnie dlatego ten skarb przetrwał tysiące lat. Lecz czy rzeczywiście przetrwał? czy może kiedyś, dawno, został wydobyty, a obecnie jedyne co można tam znaleźć to pusta komora?

Takie i podobne myśli z pewnością kłębiły się w głowach czarodziejów, gdy przeciąwszy pół szerokości rynku znaleźli się pod okapem studni i oparłszy się o cembrowinę z ciekawością zaglądnęli w głąb. Zwierciadło wody migotało niezbyt głęboko i niezbyt płytko. Na oko jakieś sześć, siedem sążni. Otwór był bardzo szeroki, z łatwością mógł pomieścić kilka osób obok siebie.

- Jak się tam dostaniewa? - zaciekawił się Ander .

- Jedna osoba może zjechać w wiadrze - odpowiedział Tomi - zaś moi dwaj przyjaciele i ja po prostu zlewitujemy na dół.

- Panoczki - jęknął policmajster - proszę, nie lewatywujta się do studni! Tydzień trza ją będzie czyścić!

- Lewitować to tyle co latać - wyjaśnił Więz. Ander odetchnął z ulgą.

- Ander, jedź ty - szepnął burmistrz z lekka zielony na twarzy - ja nie mogę. Mam, jak to mówi, lęk głębokości.

- Hej, junacy! - zawołał Ururam do osiłków - Jak my trzej wlecimy do studni, pomóżcie wejść panu Anderowi do wiadra a potem opuszczajcie go na dół. Na dół, powtarzam, żebyście przypadkiem nie wpadli na to, żeby go opuszczać do góry!

- Jasna sprawa, hyhyhy - mruknął najbardziej rozgarnięty junak.

- Świetnie! A jak zawołam "stop!", to zatrzymajcie kołowrót i nie kręćcie w żadną stronę. Ale trzymajcie mocno!

- Będziem trzymać - obiecał junak.

- No to do roboty!

Trzej czarodzieje wypowiedzieli kilka magicznych formuł, wznieśli się kilka stóp nad ziemię, tak by prześlizgnąć się nad cembrowiną, a potem opadli w głąb studni. Owionął ich miły rześki, wilgotny chłód. Gdzieś nad sobą usłyszeli skrzypienie - to Ander gramolił się do wiadra.


Poprzednia Jesteś na stronie 12. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33