Przygody eksperymentującego czarodzieja

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33
Poprzednia Jesteś na stronie 15. Następna

Był wczesny ranek, co nikogo specjalnie nie dziwiło, pora bowiem wskazywała na to, że właśnie powinien być wczesny ranek. Jak już zauważyliśmy tak też właśnie było. Wszystko zatem się zgadzało i było w porządku. Tak to zwykle bywa, gdy jedna przygoda się skończy, a druga ma się właśnie zacząć; niczym ów dzień który - jak zdecydowana większość innych dni - rozpoczynał się w sam raz wczesnym rankiem.

Ururam Tururam, Tomi i Jacenty Więz siedzieli wspólnie przy jednym ze stołów w gospodzie. Skończyli właśnie śniadanie, gdy dotarło do nich że właściwie nie mają już co tutaj dłużej robić.

- Właściwie nie mamy już co tutaj dłużej robić - przerwał milczenie Tomi niezwykle odkrywczym spostrzeżeniem.

- Z ust mi to wyjąłeś - pokiwał głową Ururam.

- Mnie też, mnie też - potwierdził Jacenty - Co gorsza, obawiam się, że o ile nie znajdziemy sobie czegoś nowego do roboty będziemy tu siedzieć i się nudzić.

- Nooo, bez przesady, praca dla czarodzieja zawsze się znajdzie, a jak sama się nie znajdzie, to jej sobie poszukamy. Pytanie tylko brzmi: czy jest sens żebyśmy trzymali się razem, czy lepiej, aby każdy szukał czegoś na własną rękę, nie wchodząc innym w drogę?

Pytanie Ururama zawisło nad stołem niczym ogromny znak zapytania. Kilku gości spojrzało od sąsiednich stolików, co to takiego wisi, jednak spostrzegłszy, jak się rzeczy mają, postanowiło roztropnie nie mieszać się w sprawy czarodziejów, albowiem ci są nerwowi i w gniew łatwo wpadają, co zauważył przed wiekami niejaki Papcio Fajczarz.

- Może dla ułatwienia - dodał po chwili eksperymentujący czarodziej - powiemy sobie, jakie mamy ogólne plany na przyszłość, porównamy je i wtedy zdecydujemy?

- Świetny pomysł - uradował się Więz - może w takim razie zaczniemy od ciebie. Co masz zamiar robić?

- Na dobrą sprawę sam nie wiem...

- A to ci klops! Ja sam zastanawiałem się, czy nie pójść do burmistrza i nie poprosić o posadę lokalnego maga na miejsce Prosbluma. Ale - westchnął - siedzenie tu jakoś mi się nie uśmiecha. Chyba nie do tego jestem stworzony. Jeśli więc pojawi się jakakolwiek inna propozycja, jestem otwarty.

- A ja - Tomi mówił cicho i powoli, ale zdecydowanie - chciałbym zbadać okolicę w poszukiwaniu tego wiru many, o którym wam mówiłem. Daję głowę, że wejście do niego jest gdzieś w pobliżu tego oczka wodnego, gdzie widzieliśmy lotos. Tylko pomyślcie: wir nieużywany od setek, a może tysięcy lat! Ileż energii musi zawierać. Gdyby mi się udało... - urwał.

Ururam nerwowo mierzwił swoją brodę.

- Jesteś pewien, że tego właśnie chcesz? - zapytał - Rozumiem, jesteś z tego świata, nie musisz odrzucać wspomnień, jak wielu innych... W tym i ja - dodał po chwili - ale czy na pewno zostanie Wędrowcem Dominiów jest tym właśnie, czego pragniesz? Czy nie wiesz, że prawie nikt spośród nas nie może o sobie powiedzieć, że jest w pełni szczęśliwy? Że wielu żałuje tego, co się stało, ale nie ma powrotu?

- Lata całe poświęciłem, by zbliżyć się do tej chwili. I teraz, gdy mogę być o krok, miałbym zawrócić? Nie, Ururamie, lepiej zgrzeszyć, a potem żałować, niźli żałować, że się nie zgrzeszyło. Nie cofnę się. Pójdę tam. Z wami - jeśli zechcecie, sam - jeśli nie.

- Co ty na to, Jacenty? Czy sądzisz że powinniśmy pomóc temu tu nieszczęśnikowi w jego drodze ku przemianie?...

Więz uśmiechnął się:

- Sądzę że będzie nam za to wdzięczny.

- Do czasu, mój drogi Jacenty, do czasu... Potem będzie za nami gonił z żądzą zemsty w oczach... O ile zdecyduje się mieć oczy, rzecz jasna.

Tomi i Jacenty spojrzeli na Ururama. Widzieli wyraźnie krzepką postać starca z długą siwą brodą, wydatnym nosem, i głęboko osadzonymi szarymi oczyma, ubranego w wyświechtaną szatę nieokreślonego koloru. Takiego go znali i z takim się zżyli przez te parę dni wspólnych przygód. Jednak to, co widzieli, było tym, co czarodziej chciał, by mogli ujrzeć. Wędrowcy, choć mogli przybrać w zasadzie dowolną postać, sami z siebie formy nie mieli: byli bowiem jedynie czystą jaźnią i wolą. I choć wielu ludzi i nieludzi nie przywiązuje do zewnętrznego wyglądu (swojego i innych) żadnej wagi, ile go trzeba cenić, ten tylko się dowie, kto go stracił.

Tomi jednak odrzekł zdecydowanie:

- Wiem, co tracę, choć nie wiem do końca, co zyskam. Ale zdecydowałem już dawno temu.

- Skoro tak - mruknął niezbyt życzliwie Ururam Tururam - to pójdę z tobą i pomogę w miarę moich skromnych możliwości.

- Nie musisz! - burknął Tomi.

- Ale chcę. Ostrzegłem cię, to wystarczy. Teraz mogę z czystym sumieniem iść. A ty, Jacenty?

- Idę z wami. Ciekaw jestem, jak taka... przemiana... wygląda. Nie sądzę, abym kiedyś sam chciał się jej poddać, ale zobaczyć - cóż mi szkodzi?

- W takim razie stawiam kolejkę za naszą następną przygodę! Hej, gospodarzu!... Gdzie on się podział?

Miejsce za barem było puste. Ururam rozejrzał się niepewny, co o tym wszystkim sądzić.

- Przyszedł pan burmistrz z policmajstrem, panie czarodzieju - pospieszył z wyjaśnieniem jeden z popijających piwo gości - wzięli karczmarza na zaplecze i siedzą tam z nim od dobrych paru chwil... A u nas w kuflach już dno widać - dodał smutno.

Mag udał, że nie zrozumiał aluzji.

- Skoro tak - odparł - to poczekamy.

Czekali niezbyt krótko, niezbyt długo, ale dokładnie tyle, ile właśnie czekali. Za kantorkiem pojawił się... burmistrz. Po nim Ander. Po nim córka karczmarza. I wreszcie sam karczmarz. Uff. Wszyscy obecni. Dziewczyna zajęła się napełnianiem pustych kufli, Ander i oberżysta pozostali przy barze, tymczasem burmistrz podszedł do czarodziejów.

- Witam panów - skłonił się - Z uwagi na, jak to mówi, znamienite zasługi, jakie położyliście dla miasta naszego, w głębokiej trosce o dalszy rozwój zasadniczego zwrotu, który znów może przebiegać niezakłócony z uwagi na pewne oparcie w bazie materiałowej i zabezpieczonych zasobach osoboludzkich, mając na uwadze wytyczne piątego plenum czwartego zjazdu gmin arthaniońckich, wiekową i niezbywalną tradycje samego Hoboku, uznając także niepodważalne pryncypia stanowiące o przewodniej roli stanu czarnoksięskiego na świecie naszym, w imieniu własnym, a także, jak mniemam, ogółu Hobokczyków, mam niewątpliwy zaszczyt zaprosić panów na, jak to mówi, zaplecze, gdzie wespół z naszym karczmarzem oraz zwierzchnikiem straży przygotowaliśmy, jak to mówi, dla panów małą niespodziankę w charakterze niejako wynagrodzenia za to, co dla nas uczyniliście, jak też nawiązki za poniesione koszta oraz dodatku za ciężką prace w warunkach niebezpiecznych dla, jak to mówi, zdrowia. Czyli - dodał już szeptem - prosimy panów na tyły gospody.

Wobec tak elokwentnie wygłoszonego zaproszenia czarodziejom nie pozostało nic innego jak skierować swe kroki ku zapleczu. Gdy już tam się znaleźli, burmistrz rzekł:

- Prosblum zginął i zasłużył sobie na to. Fakt, że go potem animowano, nie zmienia stanu prawnego, że z chwilą śmierci przestał on być magistrackim magiem. Z uwagi na to, że, jak wszystko wskazuje, to on był sprawcą tego całego ostatniego, jak to mówi, zamieszania, wespół z panem Anderem orzekliśmy przepadek całej jego masy spadkowej na rzecz miasta.

- Z drugiej strony - podjął barman - ten drań Vastin wyjechał nie opłaciwszy do końca wszystkich rachunków. Zgodnie z prawem, wszystko co w gospodzie pozostaje, przepada na rzecz jej właściciela. Czyli moją, owo tedy.

- Zarówno wśród rzeczy Prosbluma jak i Vastina - kontynuował burmistrz - było całkiem sporo magicznych amuletów... Uradziliśmy zatem we trzech, żeby przekazać je właśnie panom.

- Jak to miło z panów strony - ukłonił się zamaszyście grupie trzymającej władzę w Hoboku Jacenty - Gdzie w takim razie możemy naszą nagrodę odebrać?

- Jest tego kilka skrzynek, a wszystkie stoją w jednej z moich piwnic. Zapraszam!

Oberżysta chwycił jeden ze znajdujących się we wgłębieniach podłogi żelaznych pierścieni, szarpnął go do góry, i oto kilka łokci w bok od niego w posadzce otworzyła się wąska klapa ukazując strome, prowadzące do piwnic schody.

Czarodzieje gęsiego wstąpili na nie i zeszli kilkanaście stopni w głąb do chłodnego pomieszczenia. Było tam zupełnie ciemno, tym bardziej, że klapa u wylotu schodów zasunęła się z cichym, lecz przejmującym trzaskiem.

- Do licha! - sarknął Tomi wyczarowując znów kulistą magiczną lampę - mam nadzieję, że nie wleźliśmy w jakąś pułapkę...

- Nie sądzę - mruknął Więz - nie wyczuwam ani odrobiny magii, klapa jest tylko osadzona na prostym mechanizmie... - Jacenty spojrzał na Ururama - mam rację?

- Raczej tak - przytaknął najstarszy z czarodziejów - ale patrzcie: oto i nasza nagroda!

Na posadzce leżało kilka sporych otwartych skrzyń. Każda była pełna magicznych przedmiotów, które tylko czekały, by je wziąć. Wprost raj dla magików!

- Jak dzielimy? - zapytał Jacenty.

- Sprawiedliwie - wzruszył ramionami Ururam.

- To znaczy?...

- To znaczy, że każdy z nas bierze sobie po jednym przedmiocie po kolei aż do wyczerpania się zapasu.

- Ach, tak... Niezły pomysł. A jak ustalimy, kto wybiera pierwszy?

- Rzucimy monetą - Ururam Tururam wydobył srebrny krążek z brody - jak wypadnie gryf, to znaczy, że ty wybierasz pierwszy, a jak reszka, że ja.

- A ja? - zaniepokoił się Tomi.

- Jak stanie na kancie. Uwaga, rzucam!

Moneta zawirowała w powietrzu i z dźwięcznym, prawdziwie srebrzystym brzękiem upadła na kamienie posadzki. Jak się okazało los uśmiechnął się do Tomiego. Kolejne losowanie wskazało, że jako drugi ma wybierać Ururam, a jako ostatni Jacenty. Ten ostatni, choć oczywiście lekko zawiedziony, zdawał sobie jednak sprawę, iż artefaktów do podziału jest na tyle dużo, że wyznaczona kolejność ma w zasadzie jedynie znaczenie formalne.

Tomi przystąpił do skrzyń. Po krótkim wahaniu wybrał sobie mosiężny ryngraf z wizerunkiem dwu rycerzy, z których pierwszy atakował drugiego, a drugi bronił się przed pierwszym, co w sumie tworzyło wrażenie doskonale dopracowanej, rzekłbyś: dopiętej na ostatni guzik, kompozycji.

Ururamowi wybór zajął sporo więcej czasu. Kilka długich chwil grzebał w skrzyniach odsuwając kolejne magiczne przedmioty na boki, na żadnym jednak nie skupiwszy dłużej spojrzenia. Jasne było, ze szuka czegoś konkretnego. Widać było lekką nerwowość w jego ruchach, tak jakby nie był pewien, czy to, czego poszukuje, jest wśród masy innych talizmanów, czy może jednak nie.

- Jest!! - wykrzyknął w końcu z triumfem unosząc wysoko spłuczkę klozetową. Pogładził ją niemal czule - Tak, gdzieś głęboko przeczuwałem, że ona musi do mnie wrócić. Widać mnie lubi - dodał widząc osłupiałe miny dwóch pozostałych magów.

- Kochała, to i wróciła - podsumował Tomi.

Przyszła pora na Jacentego. Pomiędzy odrzuconymi przez poprzednika przedmiotami dostrzegł on jakiś zwój, zdecydowanie wyglądający na przeklęty. Wziął go. Potem znów wybierał Tomi, dalej Ururam, Jacenty i apiać Tomi... I tak to trwało, aż wszystkie artefakty zostały rozdzielone. A że - jak się okazało - ich liczba była podzielna przez trzy, każdy z magów miał ich na koniec po równo, co szczególnie ucieszyło Więza.

- Która może być godzina? - zapytał Tomi zaczarowując dwa kufry ze swoją zdobyczą tak, by unosiły się kilka stóp nad podłogą.

- Chyba koło południa - Ururam właśnie kończył upychanie swoich amuletów po rozmaitych zakątkach brody.

Jacenty zaczarował swoje kufry podobnie jak Tomi, a następnie podążył w górę schodów. Po chwili dał się słyszeć suchy trzask zapadki i klapa łącząca piwniczkę z zapleczem gospody odsunęła się na bok. Wyszli na powierzchnię, pożegnali się z karczmarzem, pomachali jego córce, której łezka w ślicznym oczku się na ten widok zakręciła i poszli w kierunku stajni.

Ururam miał już prawie wejść do niskiego, jakby rozkłapcianego, budynku, gdzie czekał na niego jego muł, gdy poczuł (czarodziej, nie muł!) że ktoś intensywnie się w niego wpatruje. Odwrócił się - i ku swemu lekkiemu zdziwieniu ujrzał Andera. Ruszył w jego stronę. Policmajster pospieszył mu na spotkanie.

- Panoczku czarodzieju - rzekł niemal szeptem - co wam powim, to wam powim, ale wam powim. Wyśta już byli tam, na dole, we w tej komnacie ze z żelazem.

- Tak? - mag spojrzał na niego niewinnie.

- Jasna rzecz. Nie byliśta we w ogóle zdizwieni tym, co żeśwa tam zobaczyli. Oni dwaj - wskazał w kierunku stajni - byli. Wyśta tylko udawali.

- Ma pan rację, panie Ander, ale po co pan mi to mówi?...

- Wicie, panoczku, stary Ander sprytniejszy jest, niż na to wyglunda. Ja żech od dawna Prosbluma o bezeceństwa posądzał, jeno burmistrz słuchać mnie nie chciał. Ale terazki jako i wyszło na moje, to u magistratu we w oczach zyskałem. Nie tylko Hobokowi wyświadczyliśta przysługę ale i mnie samemu. Jakby więc ta kiedy co do czego przyszło, i jakowyś jeinformacyj byśta, panoczku, potrzebowali, to pamiętajta o starym Anderze.

- Dziękuję - uśmiechnął się czarodziej - będę pamiętał. Kto wie, może jeszcze się sobie przydamy... - skłonił się stróżowi prawa i podreptał ku stajniom, z których już wychodzili (w towarzystwie swoich czworonożnych środków lokomocji) Jacenty i Tomi.

Po kilku minutach niewielka kawalkada składająca się z trzech czarodziejów, dwu koni, dwu wozów i jednego muła ruszyła w drogę. Jak się okazało, z utrzymaniem szyku były pewne problemy. Jak bowiem z pewnością większość czytelników pamięta (a ci, co nie pamiętają mogą sprawdzić w pierwszych dwóch rozdziałach!), Ururam zwykł był podróżować na starym, szarym, szpakowatym, dzięciołowatym, osowiałym, wyłysiałym, a przede wszystkim leniwym mule, zaś Tomi jeździł wozem zaprzężonym w równie starą, a przy tym dychawiczną szkapinę. Tymczasem Jacenty powoził zgrabną dwukółką, której czynnikiem napędowym był młodziutki konik, który, zdawałoby się, dopiero co przestał być źrebakiem. Rwał więc do przodu brykał, prychał - i w ogóle chciał zwrócić na siebie uwagę, jaki to też on nie jest wspaniały. Nawet mocno wyładowane kufry za siedzeniem czarodzieja wydawały się mu nie ciążyć. Szkapa i muł rzucały od czasu do czasu na swojego nowego, a niesfornego towarzysza ponure, nieprzyjazne spojrzenia, ten jednak nic sobie z tego nie robił i dokazywał dalej.

Mijali właśnie ostatnie zabudowania Hoboku, gdy z przeciwka nadjechał spory wóz. Zaprzężony był w trzy potężne kare rumaki, z których każdy ważył chyba tyle, co wszystkie trzy zwierzęta magów razem wzięte. Na koźle siedział nieduży staruszek. Z jego nieco staromodnego kapelusza sterczało piórko, zaś cały wóz wyładowany był węglem.

- Przepraszam panów - odezwał się nadspodziewanie mocnym głosem, zupełnie nie pasującym do jego mizernej postury - czy to niezwykle malownicze miasteczko, o urzekającej architekturze, do którego właśnie zmierzam, zowie się Hobok?

- Tak jest, panie profesorze - odpowiedział Ururam - trafił pan bezbłędnie.

Wóz wtoczył się do miasteczka, zaś czarodzieje w końcu je opuścili.

- Znasz go? - zdziwił się Jacenty.

- Myślałem, że każdy go zna... Toż to przecież sam profesor Victor Niz we własnej osobie!

- To był on? A to dopiero! Ciekawe, co tu robi...

- Nie wiem. Pewnie dowiedział się o studni.

Magowie skierowali się w ten sam rejon, gdzie kilka dni wcześniej Tomi i Jacenty stoczyli swoją ćwiczebną walkę. Logicznym punktem wyjścia do poszukiwań wiru many było odnalezienie jeziorka z czarnym lotosem. Jednak ponieważ okolica pełna była wodnych oczek, jakoś trudno im było znaleźć to właściwe. A może nie tylko dlatego? Któż wie, co może się dziać w pobliżu takiego wiru, zwłaszcza, jeśli energia w nim gromadziła się przez tysiące lat? Tak czy siak Tomi i Ururam jechali powoli utrzymując miedzy sobą spory odstęp, zaś Więz w swojej dwukółce krążył tam i siam pozwalając się wyszaleć swojemu ogierowi. Wszyscy trzej czarodzieje pilnie wypatrywali lotosu.

- Hej, tutaj! Tutaaaj!!! - zawołał nagle Jacenty, a tyle było emocji w jego głosie, że udzieliła się ona nie tylko obu jego towarzyszom, ale także ich zwierzakom.

Zarówno koń jak i muł sprężyły się w sobie i pomknęły z niewiarygodną prędkością ku Jacentemu. Gniadosz Więza aż oczy ze zdumienia wybałuszył i potknął się - choć miał cztery nogi. Te marne chabety stać było na znacznie więcej niż można się było po ich wyglądzie spodziewać.

Jacenty tymczasem zeskoczył na ziemie i zdumiony wpatrywał się w jeziorko. Ururam i Tomi powędrowali wzrokiem za jego spojrzeniem - i łatwo zrozumieli przyczynę jego zaskoczenia, a także i tego, że tak długo nie mogli znaleźć właściwego miejsca.

Bo to było niewątpliwie to miejsce. Ten sam dokładnie kształt linii brzegowej, te same haberdzie dookoła... Pod powierzchnią wody widoczne były nawet łodygi najszlachetniejszej z odmian lotosu, ale jednego brakowało: kwiatu...


Poprzednia Jesteś na stronie 15. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33