Przygody eksperymentującego czarodzieja

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33
Poprzednia Jesteś na stronie 17. Następna

Donośne echo kroków ludzkich, końskich i mulich, a także równie donośne echo turkotów sześciu kół rozlegało się pod sklepieniem budynku, którego nie było. Wnętrze było obszerne i zupełnie puste. Gołe, na wpół materialne ściany wyodrębniały kawałek przestrzeni arthaniońskiego stepu w umowne pomieszczenie. Przez posadzkę prześwitywała pokryta trawą ziemia usiana drobnymi, polnymi kwiatkami, spojrzawszy przez ściany dało się wyodrębnić linię horyzontu, zaś sufit miał na sobie wzór pokrytego pierzastymi chmurami nieba. Powietrze jednak stało w bezruchu, ściany miały na tyle realności, że zatrzymywały wiatr, podobnie jak odbijały dźwięki.

Czarodzieje z zainteresowaniem przyglądali się nieznanej sobie architekturze widmowej budowli. Surowość pustego wnętrza łagodzona była przez powyginane i jakby fantazyjnie pofałdowane ornamenty ścian i filarów wykonanych - o ile można to było dostrzec - częściowo z wielkich głazów a częściowo z drobnego łupka uzupełnionego gdzieniegdzie cegłami. Nie mające nazw rozgałęziające się elementy architektoniczne wprowadzały jakby nowe przestrzenie czy piętra, wzmacniały światło i przekazywały je dalej. A pośród nich powabne, kolorowe, mozaikowe okna łączone w większe kompleksy, niczym kwiaty, kosze, czy grona, sprawiały, że wewnątrz panował klimat dystyngowanej elegancji i jakby radosnego wyczekiwania. Tej osobliwej atmosferze wyrazu przydawały z jednej strony jakby przyklejone do ścian niczym krople miodu małe, kunsztowne ambony, z drugiej zaś przypominające nogi kolosalnych słoni bazy ukośnych kolumn. Igrające, wciąż falujące linie wyznaczały kształty tego gmachu, gdzie z trudem można było znaleźć coś prostego, a z pewnością nie znalazłoby się nic kanciastego - tu wszystko zdawało się płynąć.

- Niesamowite! - westchnął ze szczerym podziwem Jacenty - Jaka szkoda, że to już tylko cień i wspomnienie.

- Dwanaście tysięcy lat... Szmat czasu - pokiwał głową Ururam.

Tomi nie rzekł nic. Milcząc kontemplował urodę budowli... A może coś jeszcze? Może jego wzrok wędrował poza jej ściany omiatając tęsknie świat, w którym mag się narodził? Pewnie tak być musiało, bo po kilku długich, bardzo długich chwilach, gdy czarodziej przeniósł wzrok na swoich przyjaciół, ci zobaczyli mroczny cień bólu na jego obliczu. Westchnął.

- Już tu nie wrócę - powiedział cicho, na wpół do siebie na wpół do przyjaciół - Czy nam się uda, czy nie, ja już tu więcej nie wrócę. Przemienię się, bądź zginę.

- Jeśli się uda, wrócisz! - pocieszył go Ururam - Nieprędko, to prawda. To jest jednak bardzo szczególny świat. Phelddagrif stworzył go wiedząc o istnieniu Wędrowców. I jako jedyny ze stwórców dopuścił, by w jego świecie mogli się bezpiecznie spotykać. Nie obwarował też pochodzących z niego istot murem, przez który nie przechodzą wspomnienia. Jedyne, co musisz odrzucić to postać. Ja straciłem znacznie więcej. Pozostała mi tylko świadomość, wola, pragnienia... i nieokreślone echo tego, że byłem kim innym. Jednak nie wiem kim. I nigdy się tego nie dowiem.

Atmosfera zrobiła się łzawa nie do zniesienia. Na szczęście w tym momencie zaczął bić zegar. Bił długo i ani myślał przestać. Zapewne dlatego, że (jak zdecydowana większość zegarów!) nie myślał w ogóle. Jacenty zaczął odruchowo liczyć uderzenia:

- Raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście, trzynaście... Trzynaście. Hmmm...

- Jeżeli zegar uderzył trzynaście razy, to znaczy nie tylko, że ostatnie uderzenie było fałszywe, ale także, że należy wątpić w prawdziwość pozostałych dwunastu - stwierdził sentencjonalnie Ururam.

- To tylko taka przypominajka - wyjaśnił Tomi - machina czasu przypomina o sobie, żeby ją zabrać. A że uderzyła trzynaście razy, to znaczy że cofnęła czas o dwanaście do trzynastu tysięcy lat.

Czarodziej podszedł do maszynerii, i wrzucił ją niedbale na wóz. Następnie - jakby właśnie coś sobie uświadomił - wskoczył na wóz osobiście i zaczął sortować swoje amulety. Trwało to dość długo, a mag wydawał się być zupełnie pochłonięty swoją robotą.

- Kha, kha - odkaszlnął Ururam - można wiedzieć, co takiego robisz?

- No jak to co?! Jakoś się nie spodziewam, żebyśmy mogli tak bez żadnych przeszkód dotrzeć do węzła. Może przyjdzie nam, a w każdym razie mnie, walczyć, dezaktywować magiczne pułapki, bo ja wiem co jeszcze? Muszę przygotować kilka podręcznych zestawów na wszelakie okazje.

- Słusznie, słusznie... Ciekawe, że sam na to nie wpadłem.

- Jak się ma tak pojemną brodę jak ty, Ururamie, to wtedy nie ma się problemów. Kto wie, może sam sobie kiedyś taką wyhoduję?

- He, he, żebyś ty wiedział, ile kłopotów jest z jej utrzymaniem...

- Ja też nie mam brody - zreflektował się blond Jacenty - a w związku z tym... - i zaczął grzebać w kufrach.

Ururam poczuł się nieco zaniedbany. Aby jakoś urozmaicić sobie czas zaczął szukać przejścia prowadzącego do wiru many. Trzeba sobie w tym miejscu śmiało powiedzieć, nie owijając w bawełnę, że nie szukał długo. Po lewej stronie budynku (patrząc od wejścia) diagonalne filary wyznaczały jakby pomieszczenie w pomieszczeniu. W jego środku posadzka opadała łagodnie tworząc jakby pochylnię, która następnie przechodziła w ukośnie biegnący prostokątny tunel. Był on dość szeroki, lecz niezbyt wysoki: kilku ludzi mogło tam spokojnie stanąć obok siebie, lecz wprowadzenie koni (nie mówiąc już o wozie) nie wydawało się rozsądnym pomysłem.

Ururam wyjął z brody małą szklaną kulkę. Położył ją dokładnie w miejscu załamania podłogi i dał jej się stoczyć w głąb. Czekał spokojnie. Nie minęło wiele czasu a kulka wróciła. (Kto nie widział kulki toczącej się swobodnie pod górę, niech żałuje!) Na szklanej powierzchni migotały niewielkie symbole. Ururam Tururam przyjrzał się im uważnie, a następnie starł je wierzchem dłoni i ukrył z powrotem artefakt w wiadomym miejscu.

Gdy wrócił do pozostałych dwóch magów, ci już kończyli przygotowania. Wkrótce całą trójką podążyli do znalezionego przez Ururama przejścia.

- Konie i muła zostawmy tu - zaproponował Więz - Wiecie, jak długo utrzyma się ta pozaczasowa budowla?

- Jakiś miesiąc - odparł Tomi - chyba że odwołamy ją wcześniej. My, albo kto inny.

- W takim razie może po prostu przywiążemy konie do filarów?

Tak też zrobili, a każdemu zwierzakowi u pyska postawili składany samonapełniający się żłób siana. Tomi dość długo patrzył na swoją starą chabetę. W końcu poklepał ją po szyi, coś jej szepnął na ucho, ta zaś spojrzała na niego i cicho parsknęła. Tomi uśmiechnął się blado. Potem jakby się otrząsnął i rzeczowym głosem zapytał:

- Nie wiesz, Ururamie, jak tu głęboko?

- Akurat wiem. Niecałe trzysta kroków, a potem jest przeszkoda. Albo próg.

- W porządku. Chodźmy. Ja poświecę, jak zwykle.

Tomi wyczarował błyszczącą kulę i cała trójka zaczęła schodzić po pochylni. Ściany, sufit i podłoga były idealnie gładkie, wykonane z jakiegoś kamienia o osobliwej musztardowej barwie. Czarodzieje istotnie nie uszli nawet trzystu kroków, gdy wyrosła przed nimi przeszkoda: drogę blokowały gładkie, metalowe, dwuskrzydłowe wrota. W szczelinę miedzy skrzydłami nie dałoby się wsunąć nawet czubka sztyletu, zaś na każdej połowie drzwi wyryty był symbol pięciu przenikających się pierścieni. Ururam przesunął dłonią po jednym z nich.

- Symbol wiru many - powiedział z wyraźnym zadowoleniem - jak na razie wszystko idzie nam jak z płatka. Te wrota prowadzą tam, gdzie chcemy dotrzeć.

- Czy one są teraz? - zainteresował się Jacenty.

- Że jak?... Aaa, rozumiem! Tak, one są teraz, w naszych czasach! Nienaruszone... Wszystko gra.

- A jak je otworzyć? Może trzeba znać jakieś hasło?

- Nie sądzę... Myślę że wystarczy...

- Wystarczy - wpadł mu w słowo Tomi - położyć dłonie na obu emblematach i użyć najprostszego czaru otwierającego. Widziałem parę razy podobne konstrukcje.

- Tylko tyle? - w głosie Więza słychać było niedowierzanie.

- To dopiero pierwsze drzwi. Kto wie, ile jeszcze wrót przyjdzie nam otworzyć. I kto wie, co za każdymi z nich znajdziemy.

- To jak, mam otwierać? - zapytał Ururam.

- Nie! - rzucił ostro Tomi - To moja droga i moje zadanie.

Ururam cofnął się o dwa kroki, gestem przywołując Jacentego.

- Ubezpieczajmy go - szepnął towarzyszowi na ucho.

Obaj czarodzieje przyklęknęli za plecami Tomiego. Jacenty ściskał w dłoni różdżkę gotową do odpalenia szybkiego zaklęcia obronnego, Ururam zaś trzymał przed sobą nieduży, jakby upleciony z wikliny dysk. Sam Tomi zaś położył ręce na wyrytych pierścieniach i - wymawiając cicho zaklęcie - z całej siły pchnął wrota.

Wolno, bardzo, bardzo wolno ciężkie skrzydła zaczęły się odchylać. W rozszerzającej się szczelinie błyskało w niespokojnym rytmie blade, mleczne światło.


Poprzednia Jesteś na stronie 17. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33