Przygody eksperymentującego czarodzieja

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33
Poprzednia Jesteś na stronie 27. Następna

Ognisko płonęło wesoło. Drobne ogniki pełgały po zwęglonych polanach goniąc się nawzajem w żywiołowym tańcu. Iskry, to pojedynczo, to znów grupami, ulatywały w niebo. Fale kolorów od bieli przez żółć, pomarańcz, czerwień, purpurę, aż do czerni, przesuwały się nieregularnie w gorącym popiele. Ururam Tururam zapatrzył się w to widowisko światła i mroku omalże zapominając o świecie. Beta gawędziła z Kwasibrzuchem, Jacenty obserwował niebo. Krążył przy tym nieustannie po obozie nie mogąc usiedzieć na miejscu.

- Co cię tak nosi - zirytowała się w końcu Beta - skupić się nie można, gdy kręcisz się tu i tam jak, nie przymierzając, jakiś - otrząsnęła się - bocian.

- A cóż ci bociany przeszkadzają... Och! Przepraszam - zreflektował się blond mag - zapomniałem.

- No! Mam powody, żeby ich nie lubić, kapito?! Więc siadaj na swoich pięciu literach i nie rozpraszaj.

Jacenty usiadł. Przez chwile marszczył czoło, widać było, że intensywnie myśli. Potem zaczął liczyć. Powoli w skupieniu odginając kolejne palce lewej dłoni, wymawiając bezgłośnie pojedyncze głoski. (Można tak! Naprawdę!!!) Osobliwe było to, że zawsze kończył doliczywszy do czterech. Wreszcie po kilkunastu próbach dał sobie spokój i z rozczarowaną miną powrócił do obserwacji nieba tym razem w pozycji siedzącej. Czas wolno płynął, Ururam - nieco roztargniony - dorzucał w losowych odstępach kolejne porcje chrustu do ogniska, Beta wciąż rozmawiała półszeptem z Kwasibrzuchem. Konie i muł skubały leniwie kępy trawy. Taka sielankowa scena nie mogła jednak trwać wiecznie. I bardzo dobrze... Kto by bowiem chciał wtedy takiej historii słuchać, a tym bardziej ją czytać? Tak więc nadeszła wreszcie pora, gdy Więz przerwał swe milczenie i rzekł:

- Niedługo północ.

Ururam Tururam drgnął, jakby się właśnie ocknął. Może zresztą naprawdę tak było.

- Fakt - stwierdził - zbierajmy się.

Beta, Jacenty i Kwasibrzuch zaprzęgli z powrotem konie do swoich pojazdów. Eksperymentujący czarodziej wdrapał się na muła. Nagle przypomniał coś sobie.

- Przypomniałem coś sobie - rzekł - niektóre konie nie lubią przechodzenia przez portale, warto zawiązać im oczy.

- Dla tej starej szkapiny portale to jak, eee, ten... owies! - uśmiechnęła się Beta.

- Lubi portale jak koń owies - zaśmiał się Więz - no, z moim tak dobrze nie będzie, młody jeszcze - tu wyjął z kuferka wielką chustę w grochy i przewiązał oczy swojemu cugantowi.

- Ja nie przewiduję żadnych kłopotów - mruknął Kwasibrzuch patrząc ponuro na swoje trzy rosłe ogiery.

- W takim razie ustawmy szyk. Portal otworzy się tam - pomiędzy tą kolumną a narożem sąsiedniej ruiny. Jeśli tylko dostatecznie szybko ktoś weń wjedzie, utrzyma się on na tyle długo, byśmy zmieścili się wszyscy. Proponuję taką kolejność: najpierw Beta, potem pan Kwasibrzuch, potem Jacenty a ja zabezpieczam tyły, jakby co.

- Co to znaczy "jakby co" - zaniepokoił się Więz - co na ten przykład, hę?...

- Tak się tylko mówi "jakby co" - uspokoił go eksperymentujący czarodziej.

Ustawili się jak radził Ururam. Już kaducznie przeszła północ, a nic się nie działo.

- I co? Jednak coś? - Jacenty znów zaczął odczuwać niepokój.

- Nie, spokojnie... Przecież mówiłem wyraźnie "po północy", a nie "o półno-"... no właśnie!

W tym bowiem momencie przestrzeń miedzy wskazanymi wcześniej przez Ururama konstrukcjami zamigotała. Szast-prast, bum-cyk-prajs i oto tam, gdzie wcześniej była jeno pustka, pojawił się portal. Miał on kształt łukowo-prostokątny - ot równa powierzchnia, jakby drzwi z płynnego metalu, zupełnie pozbawionych futryny. Metal był błyszczący i gładki, jednak nie odbijało się w nim nic, choć sam świecił własnym blaskiem. Nie dałoby się więc zrobić z niego lustra, za to lampę - i owszem.

- Zamknięte! - krzyknął Więz z nutą desperacji w głosie.

- Nic to! - odparł Ururam - Przejdziesz przez to jak przez powietrze! Najwyżej zawiąż oczy. Tak, sobie też. Naprzód!

- Baardzo śmieszne - sarknął Jacenty, ale oczy zamknął.

Beta tymczasem już wjeżdżała w portal. Miała rację, jej koń nie bał się wcale. Spokojnie zanurzył się w płynnym metalu znikając w nim stopniowo. Kwasibrzuch strzepnął lejcami, ale jego zaprzęg stał nadal jak wryty. Komponista sięgnął więc za siebie, wydobył przedziwną powyginaną trąbę, jak wąż boa oburącz do ust ją przycisnął, i zadął wydając dźwięk przeciągły, a podejrzany. Ogiery momentalnie ruszyły. Jacenty wykrzyknąwszy piskliwe "Wio!" podążył w ślad. Ururam obrócił się jeszcze przez ramię, strzepnął palcami gasząc ognisko i skierował swojego muła za pozostałymi. (Powyższe zdanie nie implikuje, że autor uważa pozostałych członków wyprawy za muły, żeby nikt się nie czepiał!) Muł w pół kroku odwrócił łeb, łypnął na swojego jeźdźca niechętnym okiem, jednak bez słowa posłusznie wmaszerował przez płynnometaliczną płaszczyznę w portal.

Znajdowali się w dość szerokim tunelu o ścianach wykonanych z tej samej substancji-niesubstancji, z której stworzone było wejście. Osobliwe było to, że ów oświetlony mdłym blaskiem sączącym się z własnych jego ścian tunel wyglądał na nieskończenie długi - ani śladu jakichkolwiek zakończeń, ot, ciągnął się, jak wzrok sięga, albo i dalej. W istocie jednak podróż pozaprzestrzenna nie trwała długo. Muł Ururama Tururama uszedł w swoim zwykłym (to znaczy leniwym) tempie sto, sto kilkadziesiąt kroków, gdy nagle bez najmniejszego błysku, dźwięku czy szarpnięcia znalazł się na rozległej polanie wieńczącej kopulasto sklepione wzgórze. W oddali słońce właśnie chowało się za horyzont.

- Przebyliśmy szmat drogi - skrzywił się Kwasibrzuch (miał to być uśmiech) - inna tu jest nawet pora dnia.

- I pora roku - dodała Beta - wygląda mi to na późną wiosnę.

- Tak, macie rację - Ururam rozejrzał się wokół - jesteśmy w komplecie?

- Nawet mamy nadwyżki - w głosie Jacentego pobrzmiewała niejaka ulga, że wszystko skończyło się szczęśliwie.

- To znaczy?

Zanim ktokolwiek zdążył odpowiedzieć, zza dwukółki Więza wyszedł ociężałym, jakby starczym krokiem duży, szary pies. Tak naprawdę to nie był on duży, ale wprost ogromny, choć absolutnie nie w sposób nienaturalny. (Ot, wyobraźmy sobie psa o wysokości w kłębie wyrośniętego doga, a proporcjach bernardyna.) Nie był też szary. Był siwy. Niegdyś zapewne lśniąco czarna, teraz jego sierść z daleka kolorem przypominała popiół, z bliska jednak widać było, że składa się ona w równej mierze z włosów czarnych i srebrnych. Zwierzę uniosło swój majestatyczny łeb i spojrzało na Ururama zaskakująco inteligentnym wzrokiem, instynktownie wyczuwając w nim przewodnika stada.

- Psisko drogie, skądeś się tu wzięło? - zagadnął czarodziej.

Nie było odpowiedzi, bo i jak.

- Zabłąkałeś się - indagował Ururam.

Tym razem pies wyraźnie pokręcił głową. Zdumienie maga nie miało granic.

- Przyszedłeś tu specjalnie? Chciałeś nas spotkać? Chcesz iść z nami?

Za każdym razem psisko kiwało głową z jakąś komiczną powagą, a przy ostatniej niemej odpowiedzi zamachało przyjaźnie ogonem.

- No dobrze, skoro chcesz, to twoja wola. A czy można wiedzieć, jak się nazywasz? - to było niewątpliwie podchwytliwe pytanie!

Pies szczeknął krótko. Zabrzmiało to zupełnie jak "Bask".

- Bask? - upewnił się Ururam, a oczy rozszerzyły mu się jak spodki - no dobrze, niech będzie Bask - dodał z westchnieniem, gdy pies radośnie pomachał ogonem.

- Cóż - odezwała się Beta - jest nas coraz więcej. Przeczucie mi mówi, że wyjdzie nam to na dobre. A poza tym mówi mi jeszcze - zawiesiła głos - że pora ułożyć się na nocleg korzystając z powtórki wieczoru.

- Tutaj? - rozejrzał się niespokojnie Kwasibrzuch - a jak ktoś na nas z portalu wyskoczy?

- Niech się pan nie obawia, tu jest tylko jedno wyjście i nie otworzy się przez najbliższą dobę - wyjaśnił Ururam Tururam.


Poprzednia Jesteś na stronie 27. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33