Siła i rozum!

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10
Jesteś na stronie 1. Następna

Kolejna błyskawica przecięła nocne niebo. Chwilę potem potężny grom przetoczył się nad doliną. Targane wichurą drzewa odpowiedziały przeraźliwym trzeszczeniem. Wyłaniające się na chwilę i niknące w ciemnościach zarysy poszarpanych skał podkreślały grozę górskiej nawałnicy. Deszcz z każdą chwilą przybierał na sile. Strumienie ... . Nie! Wręcz potoki wody spadały na ziemię, jakby kto niebiosom brzuch rozpłatał mieczem.

Burza trwała już dobre dwie godziny, kiedy na krętej, kamienistej dróżce, pnącej się ostro w górę doliny, ukazał się wóz ciągnięty przez muła. Zaprzęg wolno, turkocząc na wybojach drogi, posuwał się naprzód. Muł sprawiał wrażenie zadbanego i silnego zwierzęcia. Zdawał się nie odczuwać trudów podróży, a już najmniejszej uwagi nie zwracał na szalejącą wokół nawałnicę.

Niewielki wóz, który ciągnął wypełniony był po brzegi jakimiś przedmiotami. Pieczołowitość z jaką je spakowano i chroniono przed deszczem wskazywała na znaczną ich wartość dla właściciela. Cały wóz nakryty był wielką jasnoszarą skórą. Baczny obserwator zdumiałby się w tym momencie wielce. Ni mniej, ni więcej była to bowiem skóra behemota i to nie byle jakiego. Każdy kto choć trochę interesował się tymi niezwykłymi stworzeniami wie, że spotkanie dziś przedstawiciela tego starożytnego gatunku jest niemal niemożliwe. Największe z behemotów należących do obecnie żyjących gatunków uchodziłyby wobec nich za karły. Ostatni udokumentowany Starożytny został zabity jakieś pięćdziesiąt lat temu, ale już tysiąc lat wcześniej były niezmiernie rzadkie. Czasem jeszcze ludzie przebąkują tu i ówdzie o spotkaniu bestii, czasem jakiś elf chełpi się, że ją wytropił, ale nie udało się tego potwierdzić. Prawdą jest, że wiele jeszcze obszarów świata nie zostało zbadanych, możliwe więc, że gdzieś tam się ostały. Skóra na wozie miała zatem prawdopodobnie przynajmniej pięćdziesiąt lat. Istotnie, gdyby przyjrzeć się dokładnie można by zaważyć na niej piętno czasu.

Kilka kroków za wozem, przywiązany do niego rzemieniem stąpał czarny ogier. Jak duch pojawiał się i znikał, kiedy ciemności rozświetlała na moment błyskawica. Jedynie mała, jasna plama na jego czole pozostawała widoczna dla wprawnego oka, przez czas dłuższy. Gdyby w pobliżu znalazł się jakiś znawca koni, musiałby popaść w zachwyt i zdumienie na jego widok. Bez wątpienia ogier ten należał do najstarszego i najwspanialszego rodu końskiego. Wspaniale proporcjonalna budowa ciała, silne, smukłe nogi, lśniąca sierść, napięte jak struny mięśnie i ścięgna drżące pod skórą, płonące żywym ogniem oczy - wszystko to tworzyło widok istoty zaiste doskonałej. W odróżnieniu od muła niepokojem reagował na każdy błysk i grzmot.

Przedziwny to był orszak. Widać było, że muł wyraźnie zmierza do jakiegoś celu, jakby wiedział, gdzie ma iść. Jakby muł mógł znać cel podróży? Niezwykłość tego orszaku podkreślał drobny szczegół - brak woźnicy.

Szczegół ten nie dziwił bynajmniej Madara, herszta terroryzującej okolicę bandy wszelkiej maści zabijaków, którzy zaczaili się właśnie przy drodze w oczekiwaniu na nieostrożnych podróżnych.

- Pewnie schował się przed deszczem na wozie. Tym lepiej dla nas - pomyślał herszt. Nie zdąży nawet wyciągnąć broni.

Madar skinieniem ręki dał znak pozostałym i banda zaczęła się skradać między drzewami zajmując dogodne pozycje do ataku. Rozległo się ciche pohukiwanie ptaka - umówiony sygnał dla reszty szajki, która czaiła się w lesie po drugiej stronie drogi. Jej zadaniem było odciąć odwrót ewentualnym uciekinierom. Niebo lekko się przejaśniło. Deszcz przeszedł w słabą mżawkę.

Wreszcie wóz dotarł do miejsca zasadzki. Rozbójnicy szybko wypadli z lasu. Na widok ludzi muł stanął w miejscu. Koń natomiast zaczął stawać dęba i wierzgać kopytami. Bandyci rzucili się w kierunku wozu. Sam Madar zerwał z niego skórę osłaniającą dobytek i jak mniemał ukrytego woźnicę. Z podniesionym mieczem, był gotowy do zadania śmiertelnego pchnięcia. Na wozie nie było jednak nikogo.

- Co do cholery? - pomyślał wściekły rozgladając się dookoła.

Szybko wysłał kilku ludzi, by sprawdzili okolicę, a sam zajął się zdobyczą. Oczy wytrawnego złodzieja szybko oceniły wartość łupu i mina mu się rozweseliła. Było tego o wiele więcej niż się spodziewał. Niektóre przedmioty były wręcz bezcenne. A w dodatku ten piękny koń. Obiecywał zostawić go sobie.
- Ciężko go będzie ujarzmić, ale warto! - pomyślał

- No, Panowie mamy szczęście - powiedział - cała masa magicznych artefaktów i zwojów, pewnikiem jakiś handlarz jechał do Arkadii z towarem.

- A może to jakiś mag - rzekł z niepokojem jeden z bandytów.

- Głupiś, widziałem w życiu wielu magów, ale żaden by nie taszczył ze sobą tyle dobytku. Trochę słyszałem o magii i wiem, że nie da się skutecznie wykorzystywać wszystkich jej rodzajów. Magowie używają dwóch, maksymalnie trzech jej rodzajów, tu zaś widzę artefakty i zwoje przynależne do każdego rodzaju magii. Mój dawny znajomy, znakomity mag Vastin nigdy nie wierzył w możliwość jednoczesnego kontrolowania tylu różnych i wzajemnie sobie wrogich źródeł magicznej mocy. Nawet ten wścibski pies - Ururam, (który zabił naszego drogiego Prosblumka) uchodzący za jednego z najznamienitszych magów z reguły nie porywał się na magię wyspiarskich krain i bagien. To musi być kupiec - stwierdził kategorycznie Madar. W międzyczasie wrócili zwiadowcy.

- Nic! Okolica czysta. Nigdzie nie ma śladu woźnicy - meldowali - może muł z wozem zląkł się burzy, urwał się na postoju z uwięzi i poszedł przed siebie w las. Ot zrobił nam prezencik!

Bandyci wyraźnie cieszyli się z obfitego łupu. Kolejne cenne przedmioty przechodziły z rąk do rąk. Herszt rozejrzał się:
- Dziesięciu? A gdzie piątka, która zasadziła się z drugiej strony drogi? - zapytał głośno.

- Może nie usłyszeli sygnału - odezwał się jeden z rzezimieszków - potok, który płynie obok ich kryjówki wezbrał od deszczu i strasznie szumi, pewnie biedaki dalej się czają - zaśmiał się na myśl o tym.

- Nie pieprz mi tu konceptów Wollgar, tylko zasuwaj po nich!

Herszt wrócił do oglądania łupu, a Wollgar mrucząc gniewnie pod nosem ruszył na poszukiwanie maruderów. Kiwnął na swego brata Tollgara by ten poszedł wraz z nim. Wszyscy wiedzieli, że ci dwaj byli nierozłączni. Potężnie zbudowani, barczyści, nie znali litości, dla łupu byli gotowi walczyć z każdym, nawet z kompanami z bandy, tylko Madar mógł nad nimi zapanować, tylko przed jedynym Madarem czuli lęk.
Minęło kilka minut, a z lasu nie było żadnego odzewu. Nie pojawił się żaden z pięciu, nie wrócili Wollgar i Tollgar. Herszt szybko zrozumiał, że coś jest nie tak. Na jego rozkaz wszyscy schowali się za wozem i obserwowali las. Madar podjął decyzję:

- Kwindel, Garond i Borolass - na zwiad! Ubezpieczać się nawzajem i sprawdzić mi co się tam dzieje, do diaska! Reszta wycofać się!

- W porządku szefie, zrobimy swoje - odparł buńczucznie Borolass.

Kwindel i Garond byli półelfami, Borolass był czystej krwi elfem. Cała trójka uchodziła za przednich zwiadowców. Trudnili się oni tym fachem na długo zanim wstąpili do zbójeckiej szajki. Motywy ich przestępczej działalności nie były znane ich kompanom. Może podpadli dowódcom elfickich armii? Nikt tego nie był w stanie stwierdzić, a oni nie mieli zwyczaju się zwierzać.
Wykorzystując cały kunszt i zwinność właściwą elfom trzej zwiadowcy skradali się ostrożnie i bezszelestnie pomiędzy drzewami, Borolass środkiem, Garond dwadzieścia kroków na prawo, a Kwindel dwadzieścia kroków na lewo. Mimo znacznych ciemności elfi wzrok Borolassa całkiem dobrze dostrzegał sylwetki pozostałych zwiadowców. Oto patrzy w lewo, a tam Kwindel sunie do przodu wykorzystując każdy krzak, każde drzewo i każdy kamień do osłony. Wystarczy spojrzeć w prawo, a tak samo zobaczy poczynania Garonda. Wprawne ucho elfa nawet wyłapuje delikatny szelest jego ruchów, prawie idealnie zestrojony z szelestem liści na drzewach. Czy, aby na pewno? ... Ciemność ogarnęła umysł Borolassa.

Madar nerwowo oczekiwał na wynik zwiadu. Tymczasem na niebie chmury częściowo się rozstąpiły i ukazała się tarcza Księżyca. Niedawno był nów, więc jego blask tylko nieznacznie rozświetlił ciemności.

- Czemu jeszcze nie wrócili?

Nagle wydało mu się, że dostrzegł ruch w lesie po drugiej stronie drogi.

- Wracają - pomyślał.

Aby lepiej przyjrzeć się sytuacji wysunął się o parę kroków do przodu.

- Nie to tylko krzak jałowca - zauważył z zawodem.

Nagle tuż za nim ciszę zakłócił jakiś trzask, tak jakby łamały się gałązki pod jakimś ciężarem. Odwrócił się ... i skamieniał. Zamiast kompanów zobaczył barczystego mężczyznę, wzrostu słusznego (ale bez przesady) ubranego w długi ciemny płaszcz. Kaptur zasłaniał mu włosy i czoło. W prawej ręce trzymał obnażoną klingę. Ostrze lekko błyszczało w świetle Księżyca. Z jego końca oderwała się kropla.

- Krew - przemknęło przez głowę Madara.

Na ziemi obok mężczyzny wyraźnie dostrzegł cztery kształty - trupy jego kompanów.

Było coś przerażająco hipnotyzującego w postawie nieznajomego. Ciężko było zebrać myśli. Madar pierwszy raz w życiu poczuł lęk. Błyskawicznym ruchem dobył miecza. Żelazo w dłoni przywróciło mu otuchę. Od dziecka szkolił się we wszelkiego rodzaju fechtach. Jego nauczycielem był dziadek uchodzący swego czasu za niezrównanego mistrza w Eracji. Madar wyraźnie wdał się w dziadka. Być może gdyby nie niefortunny zbieg wydarzeń i zawiść możnego lorda, byłby dziś eracjańskim generałem, lojalnym obrońcą korony, a nie banitą i okrutnym zbójem. Ufny w swoje umiejętności natarł na nieznajomego. Tamten zaś zachowywał się jakby zwlekał z działaniem. Klingę cały czas trzymał opuszczoną. Madar zebrał się w sobie i z okrzykiem bojowym na ustac zadał potężny cios ...

Podróżny pozbierał rozrzucone artefakty, ponownie zapiął skórę na wozie. Ruszył przed siebie nie zwracając uwagi na leżące przy drodze zwłoki.

- Leśna brać się nimi wkrótce zajmie.

Muł jak na komendę podążył w ślad za nim. Na końcu dumnie stąpał, zupełnie już spokojny koń.

W lesie po obu stronach drogi leżało 14 trupów. Wszystkie łączył zastygły na martwych twarzach grymas zdziwienia i przerażenia. Na drodze leżał Madar. Rozpłatana aż po sam kark czaszka nie pozwalała dostrzec wyrazu jego twarzy. Niezwykłe musiało być to uderzenie, które pozbawiło go życia. Najokrutniejsza banda północy, terroryzująca okolicę od dziesięciu lat przestała istnieć w ciągu paru chwil. Miejscowa ludność długo opowiadała sobie legendy o niezwykłym końcu szajki Madara. Nikt nie wiedział komu zawdzięcza zapewnienie bezpieczeństwa północnych szlaków. Podejrzewano, że to zasługa doborowej eracjańskiej gwardii, albo jakiegoś silnego patrolu elfów. Zresztą po pewnym czasie paru byłych eracjańskich gwardzistów przyznawało się nieoficjalnie (za kilka głębszych we wszystkich gospodach kraju) do udziału w tajnej operacji skierowanej przeciw bandzie Madara, która uwieńczona została sukcesem.

Tydzień po wydarzeniach w dolinie muł, koń i tajemniczy podróżnik dotarli na polanę położoną wysoko wśród gór. Znajdował się tam od dawna nie używany szałas myśliwski. Mężczyzna wzmocnił przy pomocy kilku palików rozpadającą się konstrukcję. Wóz wraz z dobytkiem ustawił pod znajdującą się obok wiatą. Puszczone swobodnie zwierzęta pasły się na łące. Musiał je zostawić na kilka dni. Tam dokąd zmierzał nie mógł ich zabrać. Wiedział, że przez ten czas poradzą sobie same.

Podszedł do wozu i spod jego dna wyciągnął długi, ciężki pakunek. Rozłożył go obok na trawie. Wewnątrz znajdowało się kilka mieczy. Długo patrzył na leżące klingi. Należały one do najlepszych jakie kiedykolwiek widziano w tym, a także i w innych światach. Wspaniała robota najlepszych elfich i ludzkich rzemieślników! Nieskazitelne, niesłychanie lekkie i wytrzymałe, idealnie wyważone, doskonale układające się w dłoni, wiecznie ostre. Wszystkie one przypominały mu jednak o Gramdingu najdoskonalszym z mieczy, jakie kiedykolwiek wykuto. Gramding to jedyny miecz na świecie, który zdolny był ciąć łuski czarnych i błękitnych smoków, jak masło. Niezniszczalny. Nie wiadomo dokładnie kto go wykuł ani, gdzie go wykuto. Należał od wieków do jego przodków. Siedemdziesiąt lat temu jego pradziadek zmierzył się z potężnym czarnym smokiem Guarogiem i zginął. Smok zagarnął miecz i strzeże go wśród swoich skarbów w jaskini na zboczu góry Maruidy. Straszna sława Guaroga spowodowała, że nikt nawet nie myślał o próbie odzyskania Gramdinga, mimo, że uznano to za bardzo dotkliwą stratę dla całego narodu Lehanu. Nawet z tym cudownym mieczem niewielkie były jednak szanse na pokonanie potwora.

Mężczyzna uniósł głowę. Na horyzoncie, ponad wierzchołkami drzew rozpościerał się widok na strome zbocze Maruidy. Od zachodniej strony skała wznosiła się pionowo na wysokość blisko dwóch kilometrów. Około połowy tej wysokości widniała jakby czarna plama. Było to wejście do jaskini Guaroga.

- Czas ruszać po Gramdinga - pomyślał - jutro rano powinienem dotrzeć do podnóża skały, a wieczorem będę już w grocie.

Schylił się i wyjął z pakunku miecz, ten który jako jedyny miał lekko wyszczerbione ostrze.

Zbliżał się wieczór. Ogromne, czerwone Słońce zachodziło za górami. Guaróg wylegiwał się w jaskini. Z ogromnym zadowoleniem obserwował skarby, które zgromadził. Olbrzymi stos złota jarzył się krwawo w ostatnich promieniach Słońca wpadających do wewnątrz. Tuż obok kruszcu znajdowało się wiele niezmiernie cennych przedmiotów od potężnych magicznych artefaktów po drewniane grabie chłopa. Po przeciwnej stronie groty na małej półce skalnej spoczywał niezwykły miecz - Gramding. Ostrze otaczała delikatna czerwona poświata. Inskrypcja na głowni - "Made in Poland" , wyryta w języku pradawnych jarzyła się, jakby płomień w niej zaklęto. Ostatnia pamiątka przeszłości. Według jednej z legend miecz wykuto w czeluściach wulkanu Bradhras, w ogniu, który wkrótce potem pochłonął i zniszczył cały kontynent, w tym samym ogniu, który wcześniej przez tysiąclecia gorzał we wnętrzu Góry Przeznaczenia. Był bez wątpienia najcenniejszym skarbem w jaskini, ale jak wiadomo smoki nie wyróżniają przedmiotów według ich wartości. Dla nich skarb to skarb. No, może jedynie czyste złoto cenią bardziej i przechowują w oddzielnych stosach. Jaki był powód, dla którego miecz nie leżał z resztą bogactw?

Guaróg leniwie łypał to lewym to prawym okiem po swojej jaskini. Był ogromny, nawet mierząc smoczą miarą. Jego siła i ilość zgromadzonych skarbów zapewniały mu respekt ze strony innych smoków. Tłumacząc to na ludzki język, był wśród nich kimś w rodzaju udzielnego księcia, sprawującego władzę nad całą północą. Tyle, że relacje między tymi niezwykłymi istotami wymykały się ludzkim pojęciom. To ludzie wymyślili sobie różne szczeble na drabinie społecznej. W społeczności smoków nie było takich zależności. Były wolne. Jedynie siła, zgromadzone bogactwo i wynikający z tego autorytet danego osobnika powodowały, że zdanie niektórych ważyło więcej niż innych, przy czym każdy i tak siebie, tak długo jak mógł, uważał za najważniejszego (jako, że smoki zwykły żyć samotnie, lub w niewielkich koloniach z reguły mogły).

Guaróg odetchnął głęboko wciągając ze świstem powietrze w nozdrza. Nagle nieokreślony grymas zagościł na jego pysku. Wciągnął nerwowo powietrze raz jeszcze. Tak, teraz nie miał wątpliwości. Wyraźnie wyczuł zbliżanie się człowieka. Stanął w gotowości na przyjęcie intruza. Przeraźliwy ryk wydobył się z jego gardła.

Po całodziennej wspinaczce mężczyzna zbliżał się już do celu. Jeszcze sto łokci stromizny i będzie na miejscu. Wykorzystując każdą szczelinę posuwał się wolno naprzód. Miecz zwisał mu, barbarzyńskim zwyczajem, zarzucony na plecy. Nagle z jaskini Guaroga doszedł go ryk o sile gromu.

- Ocho, wyczuł mnie - pomyślał.

Przyspieszył wspinaczkę.

Słońce zaszło i świat zaczął pogrążać się w szarościach. Ściany jaskini zaczęły świecić nikłym, fosforyzującym blaskiem. To kolonie bakterii z rodzaju nivebea dragolaria, żyjące często w jaskiniach smoków i behemotów miały tą zdolność. Dzięki nim w grocie po zmroku nie zapadały ciemności, a jedynie przyjemny półmrok. Guaróg stał, w napięciu obserwując wejście. W pewnym momencie na tle wciąż jeszcze jasnego, pomalowanego ostatnimi promieniami Słońca na różne odcienie czerwieni, nieba zamajaczyła sylwetka człowieka. Nie chował się. Podszedł powoli i dumnie w stronę smoka. Przez chwilę stali w milczeniu, mierząc się wzrokiem. Dziki wyraz pyska, kłęby buchającej z nozdrzy pary i stalowe spojrzenie Guaroga wskazywały na jego silne wzburzenie i nie wróżyły nic dobrego. Na twarzy mężczyzny nie drgnął ani jeden mięsień, nie okazywał emocji. Jego czarne jak węgiel źrenice wpatrywały się zimno w oczy smoka. Wreszcie odezwał się:

- Guarogu! Przybyłem odebrać moją własność! Odsuń się, albo giń!

- Jak śmiesz?! - ryknął basem Guaróg.

Stanął w gotowości do ataku. Szeroko rozstawione przednie łapy pazurami wpiły się w podłoże. Dopiero teraz wyraźnie widać było potężną szramę na łapie tuż przy barku. Widocznie kiedyś był poważnie ranny. Człowiek szybkim, pewnym ruchem wyciągnął miecz z pochwy. Ciężko było przypuszczać, że tą bronią zdoła przebić łuskę czarnego smoka, ale można było parować nią chociaż uderzenia jego pazurów, kłów i ogona. Och, gdyby tak udało mu się dostać do Gramdinga!

Guaróg ruszył w stronę mężczyzny. Umięśnione łapy niczym ogromne sprężyny wystrzeliły potężne cielsko. Człowiek błyskawicznie podniósł miecz i z okrzykiem na ustach rzucił się na bestię. Ryk smoka i krzyk człowieka poniosły się w świat mrożąc krew w żyłach każdemu kto znalazł się w okolicy.


Jesteś na stronie 1. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8 9 10