Byłem zdeterminowany, żeby napisać posta postkonwentowego rok temu, ale powrót do domu pozostawił mnie całkowicie pozbawionego energii, co wyłączyło mnie z jakiejkolwiek kreatywnej działalności na kolejny tydzień. W tym roku jest zdecydowanie lepiej, dlatego po zjedzeniu kanapki z pasztetem i oglądnięciu śmiesznej recenzji filmu Goofy na Wakacjach, zabrałem się do skrobania.
Przyjechaliśmy w środę z lekko bladym Bychem, który tego samego dnia był oddać krew. Przyjazd w środku tygodnia był mocno wykalkulowaną decyzją, ponieważ założyłem (słusznie z resztą), że w poniedziałek i wtorek będzie jeszcze mała grupa ludzi i będzie się mało działo. Za to kiedy przyjechaliśmy, dobiegały do końca ostatnie partyjki pociągów, wszyscy byli nabuzowani, skorzy do witania i rozmów, a kiedy Bychu wyciągnął zamówione kieliszki z przystojnymi panami, wkrótce zaczęło się degustowanie nalewek. W międzyczasie zbiłem pionę z Linuksem i zainstalowałem się z nim w pokoju. Następnie wyciągnąłem mój biały kubeczek na drinki (kupiony w byczyńskim markecie), z którym można mnie było zobaczyć przez resztę konwentu, i dołączyłem do grupy zebranej pod świdośliwą. Rzeczą, którą najlepiej pamiętam z tego wieczoru było moje niewinne pytanie skierowane do Dagona. Okazało się iskierką, która wywołała dyskusję o pływaniu i innych aktywnych zajęciach. Wielką niespodzianką okazał się być chwalebny powrót Hubertusa, którego powitaliśmy radosnymi okrzykami i uściskami. Wszyscy mieli dobry humor, a seria pytań w stylu "co tam słychać?" skierowana tu i ówdzie utwierdziła mnie w poczuciu, że u wszystkich generalnie się powodzi.
W czwartek rano po raz pierwszy spróbowałem słynnych bułeczek ze sklepiku i od razu zorientowałem się, na czym polega ich fenomen i popularność. Wszystkie inne alternatywy możliwych śniadań stały się w tamtej chwili po prostu nieatrakcyjne. Kręciłem się później między schodami, a świetlicą, i zagrałem z Mateuszem i jego ekipą w Krainę Snów - szybką, prostą i sympatyczną grę w zgadywanie haseł. Następnie dałem się namówić na wczesny obiad w Magnolii razem z Vaniem, Zosią, Morgiem, Linuksem, Kastylią oraz Bychem, po czym zacząłem szukać chętnych do Carcassonne. Coś z tego nie wyszło, ponieważ ostatecznie poszedłem do Dino po dodatkowy alkohol, mięsko na grilla i pomidorki, a inni chętni gracze zajęli się układaniem miast, dróg i pól. Po powrocie do ośrodka znowu dosiadłem się do Mateusza, tym razem z Zosią i Ae, i próbowaliśmy zgadnąć kto zabił Woodruffa Waltona. Punktualnie o 19:00 zostało rozpalone ognisko i grill. Nie wypada w tym miejscu nie wspomnieć o zasługach grillmastera Bycha, który z wielką pieczołowitością doglądał, obracał i nakładał nam grillujące się jedzonko. Ten wieczór skończył się dla mnie szybko, ponieważ drineczek nie wchodził tak dobrze jak dnia poprzedniego, więc kilka minut po północy zrobiłem zamazane zdjęcie pełni księżyca i stwierdziłem, że pora się położyć i zakonserwować siły na piątek.
Decyzja podjęta poprzedniego dnia zaowocowała i w piątek obudziłem się z wiatrem w żaglach - rześki, wypoczęty i gotowy na nadchodzący dzień. Idealnie żeby zdążyć na wycieczkę po arboretum prowadzoną przez Irydusa. Dowiedziałem się podczas niej bardzo interesujących rzeczy, takich jak fakt, że nerkowce i pistacje to nie orzechy, gleba na pomorzu jest zjebana, po zjedzeniu kasztanów i szałwii dostaje się halucynacji, a pszczoły to st00pkarze. Później udaliśmy się na kolejny obiad w Magnolii, gdzie czekając na możliwość złożenia zamówienia ucięliśmy szybką partyjkę 6. bierze z Gnomem, Anią, Ae, Sienką, Smokiem i Jackiem. Zupełnie zapomniałem jak się w to gra, i nie uzbierałem żadnych punktów :( W czasie obiadku doszliśmy do wniosku, że żaden skill nie uratuje mnie przed byciem zjedzonym w potencjalnym scenariuszu postapokalipsy (tfu, tfu, odpukać), dlatego jedynym ratunkiem będzie dla mnie dołączenie do band szabrowników i życie prawem "zjedz, lub zostań zjedzony". Potem udało mi się też zagrać w upragnione Carcassonne, razem z Ae, Sienką i Acidem. Zyskałem wtedy achievement ruchacza świń. Niedługo przed 18:50 pospieszyłem po ostatnie zakupy do Dino, żeby móc zdążyć na wspólne zdjęcie. W drodze powrotnej spotkałem Behemota i Marcina, i wiedząc że zdjęcie nie odbędzie się bez tak znamienitych person, odetchnąłem z ulgą, mogąc zwolnić kroku. Przed udaniem się na ognisko zaopatrzyłem się w napełniony kubeczek, karkówkę i miseczkę pełną pomidorków. Bych w dalszym ciągu wzorowo pełnił rolę stróża grilla, i choć moje mięsko przypaliło się bardziej niż planowałem, to i tak było co jeść, ponieważ kochana babcia Ae pokazała mi którą stroną owija się ser pleśniowy (dzięki czemu zrobił się idealny) i poczęstowała mnie swoimi kawałkami cukinii. Podobnie jak poprzedniego wieczoru, zabawa trwała jeszcze długo po tym jak ostatnie kiełbaski zostały zwęglone. Jej ostatni epizod jest zamazany w mojej pamięci, ale jednego jestem absolutnie pewien. Kiedy wstałem w sobotę rano, towarzyszyło mi silne poczucie, że niczego nie żałuję.
W sobotę, oprócz wspomnianego już dobrego samopoczucia, obudziłem się też w bardzo dobrym zdrowiu. Nie dało się jednak powiedzieć tego samego o mojej garderobie, gdyż spodenki od piżamy przyjęły na siebie wszystkie odniesione obrażenia i nie przetrwały piątkowej nocy. Na szczęście miałem ze sobą zapasowy dół od piżamy, który posłużył mi do końca konwentu. Śliwka przybliżyła mi, Behemotowi i Marcinowi zasady gry w Ewolucję i zagraliśmy sobie partyjkę. Brak ogniska tego dnia i chęć przełamania monotonii stołowania się w Magnolii wzbudził we mnie wenę na gotowanie, więc gdzieś pomiędzy kolejnymi grami udałem się po składniki na obiad. Przywiezionemu przeze mnie z Krakowa stekowi rzeźnika towarzyszył ryż i surówka z sałaty i pomidorków, a do zjedzenia drugiej porcji dał się zaprosić Hubertus. Czas mijał nieubłaganie i ostatnie godziny spędziłem na gawędzeniem z grupką siedzącą na schodach i graniu w tajniaków z Acidem, Ae, Olą, Linuksem i Xelem. Bychu zmył się tego wieczoru wyjątkowo wcześnie, co wpłynęło na ogólny poziom intensywności imprezy i pędzenia ludzi do picia alkoholu. A chociaż wszyscy starali się jak najdłużej bawić i złapać jeszcze ostatnią falę dobrej energii, to prawda była taka, że kulminacja konwentu nastąpiła w piątek. Pamiętam jeszcze, że Ola próbowała nauczyć mnie, Xela i Linuksa tańczyć Belgijkę na deszczu, i że trzeba było nakłaniać mnie do położenia się spać.
W niedzielę obudził mnie melodyjny głos mojego kierowcy, MiBa, śpiewającego czołówkę Kubusia Puchatka na godzinę przed planowanym wyjazdem. Pozwoliło mi to stanąć na nogi, po czym okazało się, że zdrowie w dalszym ciągu dopisuje, i tak już miało zostać do końca dnia. Starczyło mi akurat tyle czasu, żeby kupić śniadanie i prowiant w sklepiku, pożegnać i wyściskać wszystkich, no i spakować manatki. Jechali z nami też Irydus, Bychu i Ola, i wszyscy byli na tyle rozbudzeni, że wesołe rozmowy, żarciki oraz wspominki z konwentu wypełniały samochód do czasu naszego pierwszego przystanku, Warszawy. Tam odwiedziliśmy Dianę w jej cukierni, Arcybiszkopcie. Ten przytulny przybytek zrobił na wszystkich bardzo pozytywne wrażenie. Zjedliśmy tam lody, kupiliśmy trochę ciasta i gorąco zachęcaliśmy naszą gospodynię do przyjechania do Rogowa za rok. W międzyczasie opuścili nas Irydus i Ola, którzy udali się na swój pociąg. Ciąg dalszy drogi powrotnej był już cichszy i spokojniejszy. Zatrzymaliśmy kilka razy coś zjeść i wypróżnić, kiedy pojawiała się taka konieczność. Zostałem odwieziony pod dom około 18:40, gdzie uściskaliśmy się po raz ostatni, i pożegnali.
Uff... i to tyle. Litanię podziękowań już sobie daruję, bo mam nadzieję, że wszyscy wspomniani przeze mnie na łamach powyższych akapitów poczuli się wystarczająco docenieni i zauważeni. Dziękuję raz jeszcze wszystkim za wspólne granie, wspólne jedzenie, wspólne picie, wspólne spanie pod jednym dachem, no i za bycie razem. Dzięki wam chciało mi się usiąść i napisać ten długi tekst, żeby jeszcze raz ożywić w pamięci wspaniale spędzony czas. Chałwa kochani, i widzimy się za rok!