Gwiazda Cienia
Gwiazdy zazwyczaj świecą wysoko na nieboskłonie. Tylko jedna tkwi na ziemi, a w dodatku większość swego życia spędziła pod nią…
Nuln było jednym z największych i najstarszych miast na północy. Mówiło się, że gdy na niebie nie było chmur, ze szczytu wieży arcymaga Rufusa von Gorhena można było dostrzec fiordy Midgaardu. Ciasno przystawione do siebie domy w biedniejszych dzielnicach mocno kolidowały z pysznymi rezydencjami bogaczy, wspomnianą iglicą czy pałacem namiestnika. Świątynia w Nuln znana była jako główna siedziba zakonu Templariuszy, kapłanów – wojowników boga światłości Lux. Stała tu też ambasada gnollowego Imperium Wilka, królestwa elfów wysokiego rodu Etherill, a także Scotlandii i żyjących w niej krasnoludów, gnomów i gremlinów. Technobractwo również miało tu swój „oddział” – Nuln powszechnie było znane jako ulubione miasto Technokraty Hivewire’a. Istniało tu też wiele innych, godnych uwagi miejsc, jednakże rozpisywanie się o nich nie ma zbyt wielkiego sensu. Ważnym jest to, że pewnego pamiętnego lata do wrót jednej z czterech bram przybyła, prowadząc konia za uzdę, niecodzienna osoba.
Kobieta – widać to było po sylwetce – skrywała twarz od kapturem podróżnego płaszcza. Jej kary koń stąpał powoli, obciążony jedynie siodłem i dwoma małymi jukami. Na nogach miała wysokie, czarne, sztywno zasznurowane buty z metalowymi wykończeniami, płócienne, czarne spodnie w bladofioletowy wzór oraz czarny, skórzany pasek ze srebrną klamrą w kształcie pięcioramiennej gwiazdy. Jej lewe ramię spowijał biały bandaż, zaś pod płaszczem miała coś na kształt koszuli i kamizelki – wszystko czarne. Jedynie jej płaszcz był ciemnobrązowy…a także skóra o barwie dającej się określić jako stalowoszara. Strażnicy, dwóch postawnych mężczyzn, nie przejęli się zbytnio, dopóki nie zauważyli pewnej cechy jej wierzchniego okrycia – wycięcia na uszy. Uszy, których spiczasty, zgrabny kształt, a także liczne kolczyki i niecodzienna barwa zdradzała rasę podróżniczki. Jeden mimowolnie przystawił karabin do policzka, ale drugi, starszy, szturchnął go między żebra.
- Jak cię zwą, przybyszu? – zapytał twardo. Kobieta podniosła głowę. Jej włosy (zaskoczeniem nie powinna być ich barwa – krucza czerń) były zaczesane na boki, podzielone na dwie idealne połówki. Lewą zdobiło pasmo bieli. Oczy niewiasty miały barwę oceanu – były spokojne, ciepłe, ale kryła się w nich też inteligencja a także zakazana wiedza, której ludzki strażnik nie miał nigdy zrozumieć.
- Moje imię nie gra roli…Przybyłam w sprawie ogłoszenia wywieszanego na drogach – odpowiedziała czystym, silnym głosem. Był to głos kogoś, kto miał doświadczenie w kierowaniu ludźmi i nie znał sprzeciwu.
- No dobrze…Księżycowy elf, czy umbragen? – zapytał po chwili młodszy ze strażników.
- Nie jestem jednym z dzieci cienia…Ale tak, urodziłam się pośród władców Khyberu. Jest z tym jakiś problem? – odparła spokojnie.
- Umbragen, w dodatku kobieta. Sama, w Nuln. Bez broni. To jest podejrzane. Tak czy inaczej, musimy cię zrewidować – powiedział starszy człowiek. Młody uśmiechnął się w sposób, który elfce wyraźnie się nie spodobał.
- Panią.
- Co?
- Panią. Musimy panią zrewidować – powiedziała, stając w lekkim rozkroku i podnosząc puste ręce do góry. Prawa ręka nie była niczym osłonięta. – Ale jeżeli ten chłystek dotknie mnie w sposób, który nie przypadnie mi do gustu, złamię mu kręgosłup jak zapałkę – przestrzegła, dalej ze spokojem.
- Huh…W sumie, to raczej jest czysta – szybko powiedział młodszy ze strażników. Starszy uśmiechnął się z politowaniem i dał gest trzeciemu, w stróżówce. Brama zaczynała stawać otworem.
- Witamy w Nuln.
„Dlaczego ludzkie miasta zawsze muszą cuchnąć?”, rozmyślała elfka po oddaniu konia do stajni i zapłaceniu za jego pobyt monetą ze szczerego złota. Chociaż był już XXI wiek, ona dalej żyła dawnym trybem życia, tak jak jej dawny lud. W swoim pozbawionym rękawów płaszczu przemierzała dzielnicę biedoty, wzbudzając poruszenie, klątwy, zduszone okrzyki przerażenia i prośby o wsparcie. Przez ramię miała przerzucony mały worek z jasnobrązowej skóry. Jej pewny krok podnosił kurz z drogi. Dotarła do pierwszej „karczmy” o ckliwej, chwytającej za serce nazwie „Gryfie Gniazdo”. Prawdziwej, staromodnej karczmy o podłodze wysypanej trocinami, drewnianych, ozdobionych trofeami ścianach, pokojami na piętrze…a raczej na taką stylizowaną. Odpowiadało to elfce, przekroczyła więc jej progi. W środku grała biesiadna muzyka i bawili się przedstawiciele wielu nacji. Obok jej twarzy przeleciał kufel z piwem, co wywołało na jej twarzy lekki uśmiech. Skierowała się do barmana, a kilku osobników przerwało walkę na pięści czy grę w kości. Nie da się ukryć, widok umbragena nie jest zbyt częstym, a już szczególnie, kiedy wspomniany elf nie chce cię zabić.
- Co podać? – zwrócił się fachowym tonem barman, człowiek około trzydziestki. Elfka przeleciała wzrokiem po półkach.
- Szklankę krasnoludzkiej whisky, on the rocks – poprosiła.
- Rozcieńczyć czymś? – spytał mężczyzna, biorąc butelkę. Ta skinęła głową.
- Trochę wody, żebym lepiej czuła smak.
- Oho, znawca – zaśmiał się człowiek i wręczył jej napitek.
- Dopisz mi do rachunku – rozkazała.
- Na jakie nazwisko? – spytał barman, wyjmując długopis. Umbragenka posłała mu długie spojrzenie.
- Jakie są szanse, że pojawi tu się inny przedstawiciel mojego rodzaju? – po tych słowach odeszła w kierunku stołu zajmowanego przez kilku krasnoludów. Ich rozmowa ucichła jak ścięta nożem. Kobieta zdjęła kaptur z głowy i przejechała ręką włosy. Sięgały jej do nasady karku, poza wspomnianym białym pasmem były całkowicie czarne i rozpuszczone. Podniosła szklankę do ust prawą dłonią, w oczy rzucała się przypominająca gwiazdę blizna, najprawdopodobniej z rozmysłem wycięta…uczenie mówiąc, skaryfikacja. Kilka drobnych nacięć zdobiło jej policzek, a rząd bladych kresek przebiegał po jej przedramieniu. Pociągnęła łyk, alkohol zapiekł w gardle. Jej niebieskie, duże oczy przeanalizowały sytuację.
- Skąd te sznyty, dziewczyno? – zapytał rudobrody krasnolud z silnym akcentem. Ta zwróciła na niego spojrzenie, przed którym karzeł uciekł w bok.
- Te na ramieniu to pamiątka po każdej ważniejszej istocie, która zginęła z mej ręki. A te na twarzy upamiętniają tych, którzy polegli u mego boku – powoli wyjaśniła. Przez zgraję brodaczy przekradł się szmer. Po chwili podnieśli kufle.
- Glory to the fallen! – zakrzyknęły we własnym języku. Elfka dołączyła do nich, wznosząc szklanicę, po czym przysunęła się bliżej.
- Widzę, że gracie w kości…Ile wynosi wejściowa stawka? – zapytała z autentyczną ciekawością. Te popatrzyły po sobie.
- Widzisz, pani – zaczął jeden z nich, o czarnych, siwiejących włosach i nosie jak kartofel. – damom nie przystoi parać się hazardem.
- Pff, czy ja wyglądam na damę? – prychnęła kobieta, wyjmując z sakiewki przy pasku dwie srebrne monety i zestaw do gry w kości.
- Joj, kopsaj się po piwo dla naszej nowej koleżanki – zakomenderował rudobrody.
Po godzinie i kilku kolejkach kompania krasnoludów zbratała się z szaroskórą kobietą. Gra szła jej wyjątkowo dobrze, ani razu nie wyrzuciła mniej, niż dwie pary.
- A gadają, że umbrageny potrafią jedynie zabijać ze smutkiem na gębie i cienie kono…ken…no, wzywać. A ty porządna dziewczyna jesteś – komplementował nieznajomą Joj, czarnowłosy krasnolud. Ta lekko się roześmiała.
- Wy też odstajecie od stereotypów – wypowiedziała się o siedmiu towarzyszących jej krasnoludach, po czym potrząsnęła kubkiem i rzuciła kości. Wypadło jej pięć czwórek. Orrek, rudobrody lider grupy, świszcząco wciągnął powietrze przez lukę w uzębieniu.
- Na jaja Wotana! Ty się ciesz, że ciebie templariusze nie widzą, boby jak wiedźmę za czary spalili! Opodatkować by ci to szczęście się zdało – narzekał, rzucił kośćmi, zobaczył trójkę dwójek i westchnął.
- No to chyba wypadasz, Orrek – radośnie powiedziała elfka, zgarniając pieniądze krasnoluda.
- Na to wygląda. To nie wstyd przegrać z takim dobrym graczem.
- Równy z ciebie osobnik. Mógłbyś mi udzielić kilku informacji?
- To zależy. Co chcesz wiedzieć? – zapytał, nachylając się konspiracyjnie.
- Co wiesz to ogłoszeniu? Pisali o jakiejś bestii, ale bez konkretów – opisała swój problem elfka. Brodacz pokiwał kilka razy głową.
- Ano, o takie strze…scze…detale, to się możesz zapytać u namiestnika. Ja ci mogę tylko ludzkie gadanie przekazać. Ponoć się jakieś monstrum z innego świata zalęgło w kanałach czy tam lochach…Niby nic, z czym by sobie nie poradziło dwóch templariuszy. Ale ponoć pod Nuln ma siedzibę jakiś kult, a jakby tego było mało, to wrzucili tam pono ożywieńca – ostatnie zdanie wywołało u wszystkich krasnoludów pomruk trwogi i zniesmaczenia.
- Bardziej bym się przejęła tym kultem…Coś wiadomo o tym potworze? – zbierała informacje kobieta. Rudobrody pokręcił głową, co chyba nie było najlepszym pomysłem, bo szybko się za nią złapał.
- Niewiele…Ponoć jest duże, opasłe i szybkie jak na rozmiary. Jeden, co przeżył spotkanie, to mu rękę oderwała jakoby ciosem łapy.
- Hmm…To pewnie jakieś sługa tych kultystów. Widziałam kilka kreacji Upadłego. W każdym bądź razie, dziękuję za informacje, Orreku – powiedziała, wyciągając dłoń do krasnoluda. Ten uścisnął ją swoją wielką prawicą. Elfka pożegnała się z krasnoludami, uiściła należność u barmana i skierowała się do wyjścia. Drogę zastąpił jej jakiś autochton, ledwo stojący na nogach.
- Fajna ssciebie – zabełkotał. – laszka. Ładnie…rupcią duszasz.
- Chcesz mnie powalić swoim smrodem? Zejdź mi z drogi, moczymordo – warknęła w jego stronę, odganiając zapach taniego piwa sprzed twarzy. Pijak oczywiście ją zignorował, jego ręka powędrowała w stronę jej piersi. Ruchem zbyt szybkim, by normalny człowiek mógł zareagować, smukła dłoń elfki wystrzeliła w kierunku jego gardła i zacisnęła się na nim. Bez widocznego wysiłku podniosła mężczyznę w powietrze.
- Żałosny podczłowiek – wysyczała i rzuciła zapijaczonym w bok. Przeleciał trzy metry zanim ciężko upadł na podłogę. Krasnoludzka kompania zaczęła wiwatować. Kobieta jedynie pokręciła głową i wyszła z karczmy. Za drzwiami czekała ją niemiła niespodzianka.
Trzech strażników miejskich, ubranych w przepisowe czarne mundury z karabinami w rękach już na nią czekało. Przewodził im czwarty mężczyzna, jasnowłosy brodacz w sile wieku, odziany w białą zbroję płytową i niebieski płaszcz. Wielka, słoneczna kula na jego piersi i płaszczu od razu zdradzała jednego z templariuszy światłości. Przy jego pasie wisiał w pochwie szeroki miecz oraz zdobiona krzyżem księga.
- Umbragen, tak blisko domu wielkiego Lux? Co tu robisz, dziecko cienia? – zapytał ją wrogim tonem. Elfka wciągnęła powietrze w płuca. Jej unosząca się klatka piersiowa oczywiście przykuła spojrzenia ludzi, jedynie brązowe oczy paladyna nie spuszczały z oczu jej twarzy.
- Nie jestem dzieckiem Umbry – powiedziała na wydechu. – Przybyłam tu pomóc temu miastu – powiedziała, unosząc w do góry otwarte dłonie. Rycerz po chwili pokiwał brodą.
- Nazywam się Ritter von Nurn, kawaler zakonu templariuszy. Zechcesz mi towarzyszyć do siedziby namiestnika, pani… - zawiesił głos, pragnąc poznać jej godność.
- Nie mam imienia, którym mogłabym się podzielić, rycerzu. Przyjmuję twoją propozycję, prowadź – odpowiedziała po chwili. Ritter pokiwał głową i odprawił swych przybocznych. Ruszyli w górę miasta, prowadząc mocno oficjalny dialog.
- Niecodzienny to widok, umbragen w obecności Lux i to jeszcze bez wrogich zamiarów – zaczął von Nurn.
- Zaiste. Nie dziwię się, że świątynia kogoś wysłała. Rozmawiałam z krasnoludami, ale templariusz z pewnością wie lepiej o potworze trapiącym Nuln – odpowiedziała elfka. Rycerz pokiwał głową.
- To już ciągnie się trzeci miesiąc. Oczywiście zakon próbował wysłać dwóch braci, ale żaden nie wrócił. System kanałów – lochów pod tym miastem liczy sobie setki lat i jest ogromny, nie znaleźliśmy więc ich ciał, natknęliśmy się za to na symbole Króla Krwi Khorne’a i Upadłego – wymawiając te imiona, paladyn przeżegnał się.
- Czyli to całe monstrum to pewnie jakaś demoniczna bestia ze Spaczni…albo Pustki. Czy wasz lokalny arcymag nie mógł się z nimi uporać? – zapytała, rozmyślając.
- Herr Rufus to człowiek…bardzo zajęty – odparł wymijająco rycerz. – Swoją drogą, ciekawie wyglądałaś w tym barze. Królewna Śnieżka i siedmiu krasnoludków – parsknął śmiechem. Kobieta też się uśmiechnęła, ale nie można tego uśmiechu nazwać było inaczej niż „jadowitym”.
- A o co chodziło z tym ożywieńcem? Jakoś nie wierzę, że rycerze światłości nie byli w stanie poskromić ghula czy innego ożywionego trupa – wyraziła swe wątpliwości.
- Bo tak by było, jednak to jest prawdziwy ożywieniec. Nie kto inny, jak Christopher Right. Pojawił się coś koło miesiąca temu. Nie mogliśmy go zabić, ale udało nam się zepchnąć go do kanałów. Inkwizycja jak na razie nie wysłała nikogo w celu załatwienia problemu.
- Chris Right zginął z ich rąk kilkaset lat temu. Niech już nie pogarszają sytuacji. Zakładam, że jego obecność również odstrasza wszystkich potencjalnych pogromców bestii?
- Trafiłaś w sedno, dziecko cienia. Nawet…
- Nie jestem dzieckiem cienia – ostro przerwała mu elfka. – Nazywaj mnie umbragenem, ale nie dzieckiem cienia.
- Nie podałaś mi swego imienia, pani – wzruszył ramionami. – Twój lud zbyt różni się od mojego, bym zrozumiał wasza kulturę, ale postaram się ją uszanować.
- To już nie jest mój lud. Nie mam domu i jestem tutaj sama. A mówić możesz do mnie Ellisif – odpowiedziała z gniewem. Paladyn spojrzał w jej oczy i zobaczył coś, co go przestraszyło. Ślepia jego rozmówczyni błyszczały niebieskim światłem, które na szczęście przygasało. Ręka Rittera mimowolnie powędrowała w kierunku rękojeści miecza, w porę jednak się zatrzymał. Coś mówiło mu, że mimo bycia paladynem od ponad ośmiu lat i górowania nad elfką wzrostem i wagą, nie miałby wielkich szans. Umbrageni nie byli zwykłymi śmiertelnikami.
- Wybacz, nie chciałem… – powiedział przepraszającym tonem i zamilkł. Elfka również nie kontynuowała rozmowy. Resztę drogi przeszli w milczeniu.
Wreszcie doszli do monumentalnej siedziby namiestnika. Kolejni strażnicy przepuszczali ich bez słowa, widząc insygnia Rittera. Dopiero przy drzwiach do sali audiencyjnej zatrzymało ich dwóch postawnych mężczyzn w kunsztownych pancerzach wspomaganych zakrywających całe ciało. Odziani byli w szare zbroje połączone z beżowymi płaszczami, a „oczy” ich hełmów płonęły na niebiesko. Ich naramienniki zdobiła księga, na której leżał miecz – symbolizować miało to mądrość i siłę. Dzierżyli w rękach stalowe halabardy o podłużnych ostrzach trzaskających energią. Niewątpliwie byli to więc Szarzy Rycerze, najbardziej elitarni z wojowników Inkwizycji i templariuszy.
- Stój, bracie – powiedział jeden z nich głosem zniekształconym przez elektronikę hełmu. – Namiestnik Gritenfold obraduje właśnie z czarodziejem Rufusem von Gorhenem i mistrzem Damosem Srebrną Ręką.
- Rozumiem, bracie – odparł von Nurn i skłonił się. Szary Rycerz odpowiedział mu skinieniem głowy.
- Czyli co, ci zakuci nie pozwolą nam przejść? – zapytała Ellisif. Na dźwięk jej głosu drugi z opancerzonych zwrócił się w jej stronę.
- Umbragen tak blisko domu Lux?! Wytłumacz to, bracie wojowniku! – rozkazał Ritterowi. Jego towarzysz lekko opuścił broń, na co elfka zareagował uniesieniem warg i poluzowanie uchwytu na worku.
- Panie, bez zbędnej przemocy – szybko powiedział blondyn, rozkładając ręce. – Ta dzielna kobieta przybyła wyzwolić nas od bestii mającej leże w kanałach.
- Za szybko ufasz pomiotom ciemności. Mi służymy Lux, oni Umbrze, nie będzie miedzy nami pokoju – warknął Szary Rycerz, ale podniósł broń do poprzedniej pozycji.
- Nie służę Umbrze ani żadnemu innemu bogu, który nie stoi po mojej stronie – wysyczała elfka, podrzucając lekko swój pakunek. – Poczekam, aż wasi przywódcy skończą marnować czas – powiedziała z gniewem i odeszła usiąść na jednym z metalowych krzeseł. Jej oczy znowu lśniły. Ritter podszedł do niej i głupio się uśmiechnął.
- Hej, coś się stało? – zapytał. Ciężko było znieść spojrzenie jarzących się gniewnie oczu Ellisif.
- Pogłoski, jakoby mielibyście być inteligentną rasą wydają się mocno przesadzone – niemal szczeknęła. Spuściła głowę i schowała ją w dłoniach. – Po prostu nienawidzę, kiedy ludzie oceniają mnie jedynie po tym, że urodziłam się pośród umbragenów.
- To pewnie potrafi zaboleć – powiedział po chwili paladyn i wyciągnął rękę, starając się objąć kobietę.
- Jeżeli jesteś przywiązany do swoich palców, człowieku, to trzymaj je przy sobie – powiedziała już ze spokojem, prostując się. Ritter szybko odsunął dłoń. Zanim zdążył coś powiedzieć, otworzyły się drzwi do sali audiencyjnej. Umbragenka podniosła się i ruszyła w jej kierunku, rycerz Lux szybko poszedł w jej ślady. Tym razem budzący niepokój zakonnicy nie zatrzymali ich.
W sporej auli znajdował się „tron” namiestnika Nuln, kilka krzeseł, spory stół, kilku doradców oraz wielu strażników rozlokowanych po pomieszczeniu. Trzy postacie przykuwały uwagę. Pierwszą był starszy już szarooki człowiek o brązowych, bielejących włosach i sumiastych wąsach, odziany w kunsztownie wykonany pancerz białej barwy, z napierśnikiem misternie wymodelowanym na podobieństwo lwa. Naramienniki zdobione były wieloma kamieniami o żółtych i złotych barwach, które dawały własne światło. Niebieski płaszcz rycerza zdobił symbol słońca, podobne pokrywały głownię jego młota, który trzymał w prawicy. Z pewnością był to Damos zwany Srebrną Ręką, wielki mistrz zakonu templariuszy. Obok niego stał lekko otyły mężczyzna o smagłych rysach twarzy i krótkich czarnych włosach, ubrany w elegancki, czarny garnitur. Z pewnością był to namiestnik Gritenfold. Ostatnim z mężczyzn był wysoki, lecz chudy mężczyzna o nastroszonych rudych włosach i brodzie, ubrany w karmazynowe szaty ze złotymi wykończeniami. Miał lekko spiczaste uszy i wręcz jadowicie zielone oczy, długie palce przybrane sygnetami i orli nos, na którym spoczywały okulary połówki. Z pewnością był to arcymag Rufus von Gorhen. Nie uczestniczył on w ożywionej dyskusji.
- Nie interesują mnie twoje problemy administracyjne, Gritenfold! Ja mam na głowie wojnę z Nehr’zulem i Inkwizycję, z dziwnych powodów dalej mi nieufającą! Nie będę biegał za jakimś malutkim odłamem kultu, który jedynie co jakiś czas zabija biedaków! My niszczymy demony i nieumarłych, a nie kanałowych heretyków! – wściekał się Damos.
- A niby służycie dobremu panu światłości i bronicie wszystkich! To jedna wielka farsa! – odgryzał się namiestnik. – A co powiesz o tym ożywieńcu?!
- Chris Right bez większego wysiłku posłałby w objęcia Lux moich Szarych Rycerzy, nie będę tracił na niego weteranów! Poślij po Gildię, niech przyślą Ci tu kogoś, kto da sobie z nim radę!
- Dobrze wiesz, jak się cenią!
- Za jakość się płaci, ty stary dusigroszu!
- Jak mnie nazwałeś, zapuszkowany głąbie?!
- Panowie, to nie przystoi. Jest wśród nas dama – wtrącił się mag, uśmiechając się w kierunku nadchodzącej elfki. Ritter zgiął się w pas przed Srebrną Ręką, na co ten zareagował gestem dłonią.
- Nie jestem żadną damą i przybyłam tu zabić waszego potwora – odpowiedziała Ellisif.
- A teraz jeszcze sprowadzają mi przed twarz pomiot Umbry! Zaraz wyjdę z siebie i stanę obok! – niemal ryknął stary paladyn, uderzając rączką młota o podłogę. Spowodowało to poruszenie wśród strażników.
- Światło rozprasza mrok, ale ten musi je najpierw pochłonąć. Po nocy przychodzi dzień, i tak w nieskończoność. Wszystko ma swój porządek, paladynie – odpowiedziała z dobrze krytym gniewem elfka. Nawet ona nie chciała się narażać przywódcy templariuszy.
- Jeszcze będzie mi prawiła moralitety! – oburzył się mężczyzna.
- Damos, na miłość boską, opanuj się! – jęknął czarodziej. – Jeżeli ktoś chce nam pomóc, to nie odrzucajmy wyciągniętej ręki.
- I nie zapominajcie, że to ja rządzę w tym mieście. Jak się nazywasz, elfie, i co cię tu dokładnie sprowadza? – zapytał namiestnik.
- Moje imię nie ma znaczenia. Przyprowadziło mnie tu ogłoszenie zostawiane na drogach. Zlikwiduję waszą bestię i jego panów.
- Nie wiem, jak mówić do kogoś, kto nie ma imienia.
- Poniechaj, namiestniku – wtrącił się Rufus. – Elfy niechętnie zdradzają swoje imiona, a umbrageni w szczególności. Kwestia kulturowa.
- Niech będzie… – westchnął Gritenfold. – Zapewne chcesz nagrodę?
- Nawet nie znam jej wysokości. Nie interesują mnie wasze pieniądze. To dla mnie kwestia ideałów i obranej drogi. Zapewnijcie mi tylko miejsce nad głową i wyżywienie na parę dni, a ja zajmę się tym monstrum – wzruszyła ramionami elfka.
- Stoi. Damos, Rufus – zajmijcie się tą sprawą, ja mam ważniejsze sprawy do załatwienia – przystał na jej warunki namiestnik i oddalił się, zanim stary paladyn zdążył zaprotestować.
- Sześćdziesiąt lat walczę ze skurwysyństwem, a on traktuje mnie jak chłopca na posiłki – splunął Srebrna Ręka, a następnie odwrócił się w stronę elfki. – Trzymaj się z dala od świątyni naszego pana, jej ściany nie zniosą…tej istoty – dokończył, zezując na jej cień.
- Wystarczy, że go tolerujemy, Damosie. Przeznacza pieniądze na moje badania i daje ci autonomię wewnątrz swego miasta, więc chociaż tyle możemy zrobić – wzruszył ramionami rudy mag.
- Niech ci będzie…Bracie von Nurn, skoro już tu jesteś, to przekazuję ci moje obowiązki względem naszego…wybawcy – powiedział z niechęcią templariusz i odszedł. Ritter jedynie mu zasalutował.
- Nie potrzebuję dziecka do niańczenia… – westchnęła Ellisif.
- Zostaw nas na chwilę, zakonniku. Muszę porozmawiać z naszym gościem w cztery oczu – zwrócił się von Gorhen do templariusza. Ten tylko skinął głową.
- Będę czekał na zewnątrz – powiedział i odszedł.
- So, you are Ellisif Kvenhetja? – spytał rudy, przechodząc na język swego elfickiego rodzica.
- Maybe I am, maybe I am not – odparła umbragenka, jednakże nie zdążyła szybko zamaskować zaskoczenia.
- Your fame outruns you, Shadow’s Star. I wonder why you follow this path.
- My people are broken, but through dedication and penance, maybe I can be saved – odparła. Tym credo kierowała się od lat.
- Forgivness…This is much to ask from these people – po chwili odrzekł czarodziej, zakreślając ręką łuk.
- I ask them not to forgive, but to understand and accept. Nevertheless, I get none – z cieniem smutku zakończyła rozmowę elfka i wyszła z sali.
Kawaler zakonu był prawdomówny. Czekał na elfkę przed wrotami pałacu.
- Masz jakieś miejsce na nocleg? – zapytał ją.
- Nie, nie mam – odpowiedziała, dalej poruszona rozmową z magiem. Ritter zdawał się tego nie dostrzegać.
- To moje rodzinne miasto. Nie muszę nocować w zakonie, mam tu dom. Możesz tam się zatrzymać – zaproponował. Elfka myślała przez chwilę.
- Dobrze, zatrzymam się u ciebie, rycerzyku. Prowadź – odparła. Po kilkunastu minutach drogi, przerywanej trochę sztywną rozmową, dotarli do celu. Dom miał dwie kondygnacje i był skromnie, acz dobrze umeblowany. Zakonnik zaprowadził ją do jednego z pokoi, prawdopodobnie sypialni.
- To moja sypialnia, z chęcią ci ją odstąpię – rozwiał jej wątpliwości. Ta jednak pokręciła głową.
- Wolałabym piwnicę – stwierdziła. Rycerz Lux zrobił wielkie oczy.
- Piwnicę? – spytał.
- Mhm. Zimna, lekko wilgotna, ciemna. Jak dom – powiedziała z uśmiechem. Ritter westchnął ciężko.
- W porządku, pokażę Ci jeszcze łazienkę – odparł i zaprowadził ją do rzeczonego pomieszczenia. Podał jej tam naręcze ręczników.
- Dziękuję – powiedziała elfka. Rycerz tylko westchnął ciężko.
- Wierzę, że dasz sobie radę z wanną – stwierdził, lekko się uśmiechając, na co elfka pokiwała głową. Stali tak przez chwilę. – Cóż, myślę, że powinienem cię opuścić.
- Myślę, że powinieneś – zgodziła się z nim Ellisif. Templariusz strzelił obcasami i wyszedł. Umbragenka odkręciła wodę i rozejrzała się po kątach, jednocześnie zdejmując swój ekwipunek. Odłożyła worek, rozsznurowała powoli buty, odwinęła bandaże, zdjęła kolczyki, wreszcie złożyła ubrania w kostkę. Przejechała jeszcze ręką po lekko jarzącym się tatuażu na lewej łopatce – były to trzy runy – słowa z Mowy Cieni – i oddała swe ciało wodzie, popadając w stan letargu.
Obudziło ją dopiero pukanie do drzwi.
- Nie chciałbym przeszkadzać – usłyszała głos Rittera. – ale to już trzecia godzina i zaczynam się martwić.
- Daj mi chwilę – odpowiedziała elfka. Przetarła twarz letnią wodą, wyszła z wanny, wytarła swe stalowoszare ciało i ubrała się. Czarną koszulę i kamizelkę zmieniała na luźniejszą, niebieską bokserkę, wyciągniętą z tobołka. Nie zakładała też butów, wzięła je w rękę, wyszła z łazienki i zostawiła obuwie w korytarzu.
- Przejdź do salonu, zaraz przyniosę kolację! – krzyknął z kuchni. Zignorowała go i namierzyła go po dźwięku. Rycerz najwyraźniej skończył na dzisiaj służbę – nie miał już zbroi, tylko niebieskie jeansy, zamszowe buty i zielonego T-shirta. Elfka mogła zobaczyć jego muskularne ramiona i klatkę piersiową – w końcu był paladynem – a także tatuaż w pewnym sensie podobny do jej własnego. Mianowicie, na ramieniu paladyna biegły w słupku trzy gotyckie litery – oczywiście jego boga, Lux. Stał przy piekarniku.
- Właśnie miałem wyjmować kurczaka – oznajmił. Elfka westchnęła.
- Przesuń się – powiedziała i bez większego wysiłku odepchnęła paladyna. Zignorowała podawane przez niego rękawice, otworzyła drzwiczki i wyjęła brytfannę. Wokół jej rąk zamigotał fioletowawy, cienisty obłoczek, który rozwiał się, gdy tylko ta odstawiła brytfankę na stół.
- Jak to… – zaczął zdumiony mężczyzna. Ellisif tylko wzruszyła ramionami.
- Mam być słabsza od rozgrzanej kuchenki? Bez przesady – parsknęła. – Przeniosę to do salonu, a ty zajmij się resztą – rozkazała, łapiąc za naczynie i wychodząc. Von Nurn wziął dwa komplety sztućców i talerzy, a następnie udał się za swoim gościem. Szybko uwinęli się z nakryciem stołu. Następnie wrócili do kuchni, gdzie paladyn odcedził ziemniaki, a elfka wybrała sobie butelkę wina i znalazła dwa kieliszki.
- Wybacz, że tak skromnie, ale nigdy nie byłem dobrym kucharzem – przepraszająco powiedział Ritter, dzieląc kurczaka.
- Jesteś paladynem, a nie kuchcikiem. Masz zabijać demony, a nie gotować ich wątróbki – zachichotała umbragenka, zajmując się butelką. Wokół jej palców zatańczyły cienie, które w jednej chwili wyrwały korek.
- Mówiłaś, że nie jesteś magiem, a jednak cienie się ciebie słuchają… – zwrócił uwagę templariusz.
- Nie mam najmniejszych magicznych zdolności, ale nigdy też nie jestem sama – odpowiedziała enigmatycznie. Ritter nie ciągnął tematu. Przyjął podane przez towarzyszkę wino i rozlał je do dwóch lampek.
- Za spotkanie – powiedziała z lekkim uśmiechem. Von Nurn zderzył się z nią szkłem.
- Za spotkanie.
Po skończonym posiłku posprzątali wspólnie ze stołu, podjęli się swoich zajęć i wznowili rozmowę. Ellisif przy pomocy czarnego i fioletowego lakieru tworzyła na długich paznokciach fantazyjne wzory, a Ritter polerował zbroję.
- Każde elfickie imię coś znaczy, prawda? – zapytał Ritter. – Co oznacza twoje?
- Rozważę odpowiedź, jeżeli powiesz mi coś o swoim – odparła, nie odrywając spojrzenia od płytek.
- Hmm…Ritter to rycerz w naszym ojczystym języku, reikspielu. A von Nurn, nasze rodowe nazwisko, to sprawiedliwość, mniej więcej.
- Sprawiedliwy rycerz, hmm. Musiałeś zostać paladynem.
- Najwyraźniej. A Ty?
- Hmm… – zamyśliła się elfka. – Moje imię oznacza gwiazdę. Nie mamy nazwisk, sami obieramy sobie drugie imię, ale najpierw musimy dowieść, że na nie zasługujemy. Żaden umbragen nie przyjmie imienia, którego nie jest godny, to kwestia dumy.
- A więc, posiadasz takie drugie imię? – zapytał. Ellisif długo milczała.
- Kvenhetja. Ellisif Kvenhetja – powiedziała powoli. – To nie jest imię z Mowy Cieni, ale takie noszę.
- Brzmi nordycko – zauważył Ritter. – Co oznacza?
- Kvenhetja to bohaterka, ni mniej, ni więcej. Dziś pewnie wybrałabym inne, ale to już od mnie przyrosło – powiedziała z pewnym cieniem smutku.
- Potężne imię – powiedział po chwili milczenia von Nurn.
- Ellisif Kvenhetja Nar’ven – dodała elfka, gdy już skończyła malować paznokcie.
- Nar’ven? – nie przestawał zadawać pytań templariusz. Umbragenka pokiwała głową.
- To imię mojego cienia. Na pewno wiesz, że każdy umbragen związany jest z konkretnym cieniem. To taka symbiotyczna relacja – wyjaśniła. Zakonnik z wolna pokiwał głową.
- A czy jesteś jednym z tych…odmienionych umbragenów? – spytał raz jeszcze. Oczy elfki błysnęły.
- Pytasz, czy jestem jedną z cieniotkniętych? Tak, jestem cieniotkniętym umbragenem, na zawsze związanym i odmienionym przez siły starsze niż twój gatunek, człowieku – przytaknęła. – Jesteśmy gruntownie innymi istotami. Ty służysz światłości, a ja już nigdy nie mogę odwrócić się od mroku.
- Każdy ma wybór, Ellisif. Każdy – odparł z uśmiechem Ritter.
- Podobno – wzruszyła ramionami kobieta.
- A twoi rodzicie? Też byli…cieniotknięci? – spytał Kvenhetję. Ta westchnęła.
- Matka nie, ale ojciec należał od Upiornej Straży. Cień wyzwala w takich umbragenach najgorsze instynkty i powoduje deformacje. Pewnie nigdy żadnego nie spotkałeś, nie przeżyłbyś nawet minuty w starciu z takim wojownikiem. Ale mój ojciec stracił życie, bo się poddał, nie mógł już kontrolować swego cienia. Zapałał nienawiścią do wszystkiego wokół i został zabity przez jednego z Caharinów – zwierzała się ze swojej przeszłości. Templariusz pokiwał głową.
- Mój ojciec był paladynem, ale nie należał do zakonu. Zginął w Northrend, w walce z nieumarłymi jako członek Srebrnej Krucjaty…Podobno walczył u boku samego lorda Mograine ’a. Moja matka umarła, rodząc moja młodszą siostrę, Tessę. Jest kapłanką Lux we Francji już od kilku lat…A ja, jak widzisz, wstąpiłem do zakonu. Kim tak naprawdę jesteś ty?
- Zadajesz dużo pytań, paladynie – westchnęła elfka. – Jestem żołnierzem, wojownikiem. Od najmłodszych lat trenowałam z mieczem i tak naprawdę, to jedyna rzecz, którą potrafię. Cieniotknięcie nie uczyniło mnie Upiornym Strażnikiem, Caharinem ani magiem cienia, więc wstąpiłam do regularnej armii. Może i jest tu wiele do opowiadania, ale nie mam na to ochoty. Jeśli chcesz, mogę po prostu pokazać ci swój miecz, on powie ci wiele – wzruszyła ramionami i sięgnęła po swój worek. Rozwiązała go i wysypała na podłogę kilka kawałków czarnej stali oraz rękojeść ze złamanym ostrzem. Była to niewątpliwie cieniostal – stop wykorzystywany jedynie przez umbragenów, stal wytapiana w czarnych płomieniach ich kuźni, poznaczona runami ich języka. Nigdy się ona nie tępiła i podobno nie dała się złamać…
- Jakim cudem zniszczyłaś ostrze z cieniostali? – zdumiał się Ritter. Elfka cicho się roześmiała.
- Byłam w złym miejscu o niewłaściwym czasie. Musiałam się bronić przed trollem Mugromem. Widziałeś kiedyś miecz tej bestii? – spytała. Rycerz pokiwał głową – słyszał opowieści o wielkim trollu z północy, uzbrojonym w ogromny miecz, „Rożgniatacz”.
- Ile uderzeń wytrzymał?
- Trzy. To jest, trzecie uderzenie rozsypało go na kawałki, a przy okazji zepchnęło mnie z klifu. Spadłam dobre dwanaście metrów, ale lądowanie miałam dobre. Prawie jak wtedy, kiedy moja przyjaciółka wyganiała mnie od siebie przez okno i skakałam trzy piętra w dół – uśmiechnęła się do wspomnień umbragenka.
- I jak zamierzasz tym walczyć? – zapytał von Nurn. Na te słowa Ellisif wyciągnęła rękę i mruknęła coś w swoim języku. Stal zadrżała, runy zaczęły jarzyć się fioletowym światłem. Złomki miecza podniosły się, złączyły z rękojeścią, a następnie same ze sobą, tworząc długie, szerokie ostrze miecza półtoraręcznego. Umbragenka złapała za podłużną rękojeść i zakręciła młynek bronią, zostawiając fioletowawą smugę.
- Normalnie. Twój bóg podobno cię wspiera, moje moce zaś zawsze są na rozkazy. To trochę wygodniejsze – stwierdziła. Strzepnęła bronią, która rozpadłą się ponownie na części, zebrała je do worka i zawiązała go.
- Imponujące – mruknął rycerz. – Dalej optujesz za spaniem w piwnicy?
- Dalej. I byłabym wdzięczna, gdybyś pokazał mi drogę już teraz – potwierdziła kobieta. Paladyn podniósł się i zaprosił ją gestem.
Piwnica w dziwny sposób przypominała kazamaty. Jednym z bardziej „ogarniętych” pomieszczeń była suszarnia, w której poza sznurkami na bieliznę nie było wiele wartych wzmianki sprzętów.
- Przytulnie, jak w domu – zgryźliwie stwierdziła elfka.
- Na pewno chcesz spać na betonie? Nie chcesz nawet koca czy czegoś w tym rodzaju? – dopytywał się templariusz, ale umbragenka kręciła głową.
- To mi wystarczy. Dziękuję – powiedziała, odkładając worek, a następnie kładąc się sztywno niczym w trumnie, korzystając z pakunku jako poduszki. – Dobranoc, Ritter – powiedziała, zamykając błękitne oczy.
- Dobranoc, Ellisif – odrzekł von Nurn, wychodząc.
Nazajutrz, po szybkim śniadaniu, Ritter zaprowadził Ellisif do wejścia do miejskich kanałów.
- Tak się to maluje…Dalej chętna? – spytał, poprawiając miecz. Ta jedynie mrugnęła.
- Nie ma odwrotu – powiedziała i pchnęła właz. Razem z paladynem zagłębili się w staroświecki system kanałów. Szli bokami, aby nie broczyć w błotnistej wodzie. Same kanały były zrobione chyba z kamienia, przestronne, monumentalne wręcz. Panowała tam lekka, zielona poświata. Elfka doskonale widziała w ciemnościach, paladyn posiłkował się latarką na ramieniu. Kobieta prowadziła.
- Ustalmy kilka zasad. Ja tu dowodzę, zrozumiano?
- Tak, ma’am.
- Jeśli rozkażę ci zostać, to trzymasz pozycję. Jeśli każę ci zawracać, to spieprzasz. Nie wchodź mi pod ostrze i nie świeć po oczach, a wszystko powinno jakoś się ułożyć. Pytania?
- Jedno. Masz jakiś konkretny plan?
- Zabijamy wszystko, co chce zabić nas, potem zadajemy pytania. Zwłaszcza, jak nie ma ludzkiego kształtu. Dobry plan, rycerzyku?
- Najlepszy, wojowniczko.
Przez następne pół godziny szukali bezowocnie. Jedyną ofiarą duetu padł monstrualny szczur, rozpłatany po całej długości ostrzem z cieniostali. W pewnym momencie elfka zaczęła jednak słyszeć rozmowę we wspólnym. Zwinnie przeskoczyła około trzy metry i stanęła u boku paladyna. Przytknęła mu palce do ust.
- Zaraz za załomem…Liczę tak z cztery, może pięć osób. Wywab ich, a o resztę się zatroszczę – przedstawiła mu plan. Ritter tylko kiwnął głową i zeskoczył w błotnistą wodę kanałów. Głośny chlupot poniósł się echem. Po przejściu kilku kroków, templariusz zobaczył pięciu odzianych w czerwone stroje mężczyzn. Każdy miał w ręku jakąś broń biała – czy to miecz, czy to topór. Stali wokół koksownika z niezdrowym, szkarłatnym płomieniem.
- A to co za kółko zainteresowań? – zawołał w ich kierunku von Nurn.
- Paladyński pies! Zabić go! – ryknął największy z mężczyzn, prawdziwy olbrzym o szerokich jak szafa barkach. Całą grupą rzucili się do przodu, ich adwersarz zrobił kilka kroków w tył, dobywając własnego oręża. Kultyści wypadli zza zakrętu, a wtedy rozpętało się piekło.
W pierś pierwszego z obrzydliwym chlupotem wgryzła się czarna klinga. Znikąd wyskoczył cień, przybrał elfickie kształty i wyrwał broń z człowieka, tnąc zamaszyście na wysokości szyi. Ręka składająca do parady miecz była jednak zbyt wolna, głowa drugiego z napastników podskoczyła do góry. Trójka kultystów szybko się cofnęła i rozłożyła długim półkolem. Samotna umbragenka uśmiechała się, wzmocniona przez przypływ adrenaliny i euforię walki. Strzepnęła posokę z ostrza, a Ritter dobił kulącą się ofiarę pierwszego ciosu.
- No dalej, niech mnie ktoś spróbuje uderzyć – warknęła w stronę ludzi. Ci popatrzyli po sobie i rzucili się na nią kupą. Jednak dwuręczny miecz jednego z nich był zbyt wolny, masywny topór miał zbyt mały zasięg, jedynie długi miecz przywódcy mógł zagrozić elfce. Ritter szybko związał walką topornika, wymienił z nim kilka ciosów, sypiąc skry, a następnie rozbroił i rozpłatał od obojczyka aż po biodro. Kultysta padł w wodę, sikając krwią. Ellisif z łatwością odbijała ciosy dwóch mieczy, czekając na lukę w obronie rywali. Podskoczyła, unikając cięcia w nogi i wymierzyła kopniaka w szczękę przywódcy. Barczysty mężczyzna zatoczył się i stracił równowagę. Jego towarzysz próbował niezdarnie pchnąć swym mieczem, co spotkało się z unikiem Ellisif. Złapała go za przegub i wygięła pod nienaturalnym kątem. Trzasnęła łamana kość, urwał się okrzyk bólu, przedwcześnie skrócony ciosem czarnego ostrza w gardło. Z akrobatyczną gracją, Kvenhetja skoczyła w kierunku ściany, odbiła się od niej w kierunku lidera kultystów i powaliła podnoszącego się olbrzyma na ziemię. Tam szybko przycisnęła mu głowę do dna, wbiła miecz w serce i przekręciła. Woda zabarwiła się krwią.
- Pierwsze koty…za płoty – mruknęła z zadowoleniem, biorąc głęboki wdech.
- Zaczynam się ciebie bać – cicho powiedział Ritter.
- I dobrze. Tu, w ciemnościach, miedzy śmiertelnikami, jestem jedynym bogiem – zachichotała upiornie elfka. Ich marsz został wznowiony z podwójną ostrożnością, w końcu tylko głuchy nie słyszałby ich potyczki.
- Plecami do siebie! – krzyknęła elfka. Od razu poczuła napierśnik zbroję Rittera uderzającą w jej łopatki. Otaczała ich sześcioosobowa grupa humanoidów (czwórka ludzi, dwa czerwone elfy), mierząca w nich z kilku mieczy i jednego karabinu.
- A ty czego tu szukasz, kuzynie z głębi ziemi? – zapytał jeden z elfów Ellisif.
- Łatwego zarobku na twej głowie, ogniolubie – warknęła w jego kierunku umbragenka. Ten wykrzywił wargi i oddał serię w jej kierunku. Pociski zatrzymały się kilka centymetrów od niej w rozbryzgach zawiesistego, fioletowego dymu. Zawirował miecz z cieniostali. Elf nie zdążył odskoczyć ani zasłonić się, ostrze zanurzyło się w jego twarz, przebijając czaszkę na wylot.
- Dawaj mi mój majcher! – krzyknęła na paladyna, przerzucając go z małym wysiłkiem za siebie. Ten z trudem uniknął wywrotki, rzucił się do przodu i wyrwał klingę z martwego. Tymczasem Ellisif uniknęła cięcia długiego miecza wyprowadzanego przez pozostałego przy życiu elfa. Za każdym chybionym ciosem napastnik otrzymywał uderzenie pięścią o zbyt wielkiej jak na gabaryty elfki sile. W końcu złapała ona gołymi rękami za nienaostrzoną stronę klingi, przekręciła ostrze w kierunku właściciele i po krótkiej próbie siły wbiła je w gardło „kuzyna”. Wtedy to pozostała przy życiu czwórka rzuciła się na nią z krzykiem. Kvenhetja wykonała wtedy osobliwy gest i pchnęła pięścią do przodu. Zmaterializowało się coś na kształt pięści, ni z cienia, ni z czarnego ognia, i uderzyło w ludzi, rzucając nimi do tyłu. Tylko trzech powstało, zbroczonych krwią, pierś czwartego uległa strzaskaniu. Ritter, wywrzaskując coś w reikspielu, wywołał złoty ogień, którym zabił jednego z kultystów. Pozostała dwójka spojrzała po sobie i rzuciła się na nich. Ellisif przejęła miecz od towarzysza i kilkoma cięciami pozbawiła głów ich tymczasowe problemy.
- Gdzie jest ta bestia? Nie mam ochoty na wybijanie kultystów – westchnęła kobieta, ponownie strzepując krew z miecza.
- Kobieta czynu, porywcza, pewna siebie, silna. Lubiłem takie, ale po śmierci nie w głowie mi dupy – parsknął nieszczerym śmiechem jakiś głos. Ellisif i Ritter jak na komendę odwrócili się. Kilka kroków za nimi stał młody mężczyzna, z pewnością młodszy od Rittera. Miał brązowozielone, zmierzwione włosy spływające za kark, zgniłozieloną skórę, białe jak mleko oczy, smętne, czarne pieńki zębów wyszczerzone w ponurym uśmiechu a także białą bliznę okalającą szyję i mocno zabliźnione podbrzusze. Nosił rozpięty czarny płaszcz, którego rękawy zasłaniały ramiona, pozostawiając na widoku jedynie puste dłonie o zniszczonych paznokciach. Na nogach człowieka spoczywały czarne spodnie i buciory w tym samym kolorze.
- Deadman we własnej osobie… – mruknęła Kvenhetja. Podniosła ostrze, podobnie uczynił von Nurn.
- Zejdź nam z drogi, ożywieńcze. Nie szukamy z tobą zwady – powiedział paladyn. Ten tylko roześmiał się w głos i powoli zacisnął się pięści. Długie, stalowe ostrza wysunęły się z jego przedramion i paliczków.
- Ale może ja szukam z wami. Trzymaj pysk swojego psa w kagańcu, jego szczekanie rani moje uszy – warknął w kierunku umbragenki. Tak tylko kiwnęła głową.
- Się rozumie. Ritter, stul pysk. A te kanały pomieszczą cała naszą trójkę.
- Ja wiem…Zabiliście jedenastu ludzi, a ja jestem grabarzem, napędzacie mi roboty…No dalej, zjeżdżać, zanim zdecyduję się pochować i was.
- Niech cień spowija twą ścieżkę – wyrecytowała umbrageńskie pożegnanie elfka i, chwytając paladyna za rękaw, szybko opuściła korytarz. W uszach brzmiało im ciche gwizdanie. Rycerz westchnął i zaczął mówić.
- Uff, przeżyliśmy spot-
- Uważaj! – przerwała rycerzowi, ale za późno. Zawył karabin, a później zaświstał łuk. Kule wgryzły się w napierśnik rycerza, a czarnopióra strzała wbiła się weń. Ritter zakolebał się.
- Nie macie szans z Czterema Potęgami! – wykrzyknął kobiecy głos. Eliisif przytrzymała paladyna i szybko oceniła sytuację. Jeden kultysta z zaciętym karabinem, elfopodobny stwór z łukiem i jedna postać o nieodczytywalnych rysach. Zareagowała natychmiastowo, wykonując niemal trzymetrowy, tygrysi skok. Wstając z przewrotu, pchnęła mieczem – ostrze zatopiło się w trzewiach heretyka. Krew wystrzeliła z jego ust i okrasiła jej ramiona. Silnym pociągnięciem Ellisif rozpłatała strzelca aż do mostka i zepchnęła z broni. Okręciła się, chcąc rozciąć łucznika, ten jednak zaskoczył ją, odbijając własnym mieczem. Zaczęli wymieniać ciosy. Poznaczony rysami miecz półtoraręczny z cieniostali śpiewał razem z wygiętą szablą bladoniebieskiej barwy, pewnikiem wykutej ze wzbogaconej kobaltem stali, niewątpliwie wytworu księżycowych elfów. Jedynie okrzyki kapłanki, mówiące o potędze panów chaosu, przebijały się przez symfonię stali. Ritter tymczasem wyrwał grot z rany, powstał z kolan i zaczął zmierzać w kierunku walczących. Ellisif zdążyła się przyjrzeć odmienionemu chaosem przeciwnikowi – był to księżycowy elf, jednak Spaczni odcisnęła na nim swoje piętno. Siłą mógł dorównać cieniotkniętej, jego zęby były czarnymi kłami, język rozwidlał się jak u jaszczurki, na bladofioletowej skórze twarzy wytatuowano gwiazdę chaosu. Wszystkie wymyślne sztychy, cięcia i półobroty z mieczem spotykały odpowiedź w blokach, fintach i paradach. W końcu elfka znalazła słaby punkt w obronie rywala, zamarkowała cięcie w lewy bok i zdradziecko uderzyła w prawy obojczyk. Jej współplemieniec nie poznał się na blefie, miecz wgryzł się w kość i ciało. Szermierz syknął z bólu.
- Wygrywasz albo umierasz – syknęła.
- Krwawy Król…nie ma miejsca dla słabych – warknął w odpowiedzi, uderzając ją pięścią w brzuch. Zablokowała ten cios, wycięła łokciem w jego głowę, trafiając celu. Po krótkiej wymianie ciosów kopnięcie w szczękę zawróciło elfem, a szeroki sinister pozbawił go głowy. Została już tylko Kvenhetja i kapłanka. Ta z kolei podeszłą bliżej – była niewysoką kobietą w młodym wieku, o fioletowoczarnych włosach, szczupłej twarzy i ogólnie chudym ciele, spowitym w szkarłatną szatę. Na szyi wisiał jej symbol Upadłego. Obarczona była heterochromią – jej lewe oko było niebieskie, zaś prawe brązowe. Przy pasku dyndał długi, rytualny sztylet.
- Jesteś kapłanką tego wypierdku kultu? – spytała z głębokim oddechem umbragenka, kręcąc młynka mieczem.
- Jak śmiesz tak o nas mówić! Społeczeństwo nie mogło nas zrozumieć, bo byliśmy zbyt wielcy, więc przeszliśmy na służbę Zmieniającego Drogi! Nie możesz się ze mną… – egzaltowała się dziewczyna. Elfka splunęła jej do nóg.
- Oszczędź mi tego pieprzenia – warknęła. Jej warknięciu odpowiedział podobny dźwięk, tylko o wiele głębszy i metaliczny. Kapłanka uśmiechnęła się.
- Przywitaj się z bestią najwyższego z Przodków. A’kar ur’rea sech’ech! – wykrzyknęła w mowie demonów. Coś wyskoczyła zza jej pleców.
Ogromny, stalowy ogar Khorne’a. Wielka niczym górski wilk bestia, stworzona z ciała i metalu, wykorzystywana jako psy gończe lub wierzchowce przez sympatyzującym z Khornem. Takie stworzenie skoczyło na Ellisif, która w ostatniej chwili rzuciła się w bok. Miała chwilę na przyjrzeniu się okrytej złą sławą bestii Nuln – mierzyła jakieś dziesięć stóp długości i około sześć stóp wysokości. Cielsko było czerwone, szczęka najeżona była zębami przypominającymi noże do filetowania, zaś oczy – dwie kule onyksu – paliły się ogniem nienawiści. Potężne, zakute w stal mięśnie nóg ponownie spięły się do skoku. Krwawemu ogarowi niedane było jednak skoczyć – w jego łydkę wżarło się ostrze białego, świętego miecza. Ritter nie dał o sobie zapomnieć. Stał, dysząc, pochylony i z bladą twarzą. Bestia ryknęła ogłuszająco, odwróciła się i zamknęła szczęki na napierśniku rycerza. Templariusz zawył, kiedy monstrum rzuciło łbem z lewa na prawo i miotnęło nim w błotnistą wodę.
- Nie masz szans z krwawym ogarem Króla Krwi! Złożę was w ofierze Potęgom Spaczni! – wydarła się kapłanka. Ellisif nie miała czasu na słuchanie je, bowiem wszystko działo się zbyt szybko. Rzuciła się do przodu pod skaczącym ogarem i znalazła się za nim. Szybko cięła dwa razy po nogach bestii, wywołując ryki bólu i wściekłości. Oboje byli zbyt szybcy jak na swe rozmiary, tylko to pozwoliło jej uniknąć nagłego zwrotu bestii. Szczęki zamknęły się centymetry od niej. Szybko cięła mieczem po opancerzonym pysku i zanurkowała, unikając śmierci. Wbiła ostrze w brzuch stwora, którym rzuciły drgawki, ale też jeszcze bardziej go rozwścieczyły. Tańczyła z bestia przez dłuższą chwilę, unikając śmiercionośnych szczęk i zadając powierzchowne ciosy. W pewnym momencie elfka skoczyła i wylądowała na grzbiecie stwora. Cienie wokół jej miecza rozszerzyły się, ostrze zaś wyciągnęło na niemal dwa metry, rozbijając na oddzielne kawałki stali, połączone ciasno utkanym cieniem. Dzierżąc broń oburącz i obejmując dziko wierzgającego potwora nogami, Kvenhetja wbiła cieniostal głęboko w kark ogara, w miękkie ciało miedzy płytami pancerza. Po kilku wypełnionych dziką wściekłością momentach spaczniowy stwór opadł na ziemię, a jego onyksowe ślepia zgasły. Elfka zwlekła się z niego i posłała na ziemię oniemiałą kapłankę przy użyciu buta.
- Leż… - mruknęła w jej kierunku, idąc do Rittera. Rycerz broczył krwią, półleżąc w lodowatej wodzie. Jego napierśnik był strzaskany.
- Niesamowite…W pojedynkę powaliła potwora, z którym męczyłoby się pięciu templariuszy – mówił z trudem von Nurn.
- Czyli albo ja jestem świetna, albo wy do dupy – zaśmiała się bez przekonania kobieta, ściągając z niego napierśnik. Podniosła koszulę – rany na piersi Rittera były bardzo ciężkie, zaś wokół otworu po strzale skóra czarniała.
- Ellisif…Oni zatruli czymś strzałę…
- Spaczeniem. Substancja wywołującą mutacje chaosu. Nie opatrzę ci tych ran… – zawiesiła głos.
- I? – zapytał blady paladyn.
- I nie jestem pewna, czy dam radę dociągnąć cię na powierzchnię – zawyrokowała. Zapadła cisza, przerywana stęknięciami kapłanki.
- Rozumiem. Mogę cię o coś prosić?
- Możesz spróbować, człowieku.
- Nie daj mi się…zmienić się w coś…uległe chaosowi.
- Wedle życzenia – zawiesiła głos elfka. – Powiedz mi, jakie to uczucie, ginąc pośród mroku, kiedy walczyło się w imię boga światła i ciepła?
- Jakie to uczucie żyć w jeszcze większej ciemności? – odpowiedział na pytanie pytaniem blondyn, uśmiechając się. Ellisif przejechała palcami po skórze jego głowy i przycisnęła go do swej piersi.
- Niezbyt przyjemne – odpowiedziała uśmiechem i zanurzyła jego głowę pod wodę. Przez pierwsze sekundy człowiek nawet nie walczył, później ludzkie odruchy wzięły górę. Na nic jednak rannemu mężczyźnie zdało się siłowanie z cienotkniętą umbragenką. Jego ręce próbowały ja odepchnąć, ta jednak nie zwalniała uchwytu na jego gardle i po dłuższej chwili nie czuła już pulsu pod palcami. Puściła ciało towarzysza, którego górna połowa podniosła się na powierzchnię, resztę obciążał pancerz. Odgarniając włosy z twarzy i wycierając samotną łzę, Ellisif wstała i strzepnęła mieczem, który „zwinął” się do pierwotnej postaci. Ruszyła w kierunku kapłanki, która zdążyła podnieść się na nogi i wygrażała jej nożem.
- Zabiłaś bestię władcy krwi! Bodaj byłaś przeklęta! – warknęła w jej kierunku, zamachując się nożem. Ellisif złapała go w dłoń, wokół której pojawiła się znajoma fioletowa poświata. Zatrzeszczało żelazo i ostrze pękło pod stalowoszarą dłonią. Elfka wbiła kolano w brzuch kobiecie, zginając ją w pół, po czym poprawiła łokciem między łopatki. Obalona na kolana przeciwniczkę kopnęła z rozmachem w twarz samym czubkiem buta. Trzasnęła łamana kość, oblicze kobiety o dwukolorowych oczach zalało się krwią. Umbragenka podniosła ją za kark i wzięła do ręki złomki jej sztyletu.
- Chciałaś składać ofiary, to i twoi bogowie ofiarę dostaną – warknęła z nienawiścią i zaciągnęła ją pod kamienny ołtarz, to jest stół ozdobiony onyksową figurą przedstawiającą Khorne’a zasiadającego na Czaszkowym Tronie.
- Nnie…Nie masz prawa… – starała się mówić heretyczka, ale Kvenhetja tylko uderzyła ją pięścią w twarz.
- Nie ma wyższego prawa nade prawo silniejszego – westchnęła, odchyliła gardło pokonanej i rozcięła je głęboko ostrzem sztyletu. Krew trysnęła obficie, barwiąc cały posążek na karmazynowo. Ellisif rzuciła jej truchło na blat kamiennego stołu.
- Iście pogańska ofiara – zaszydził znajomy głos. Ellisif z wolna odwróciła się do Chrisa Righta.
- Nie szukam zwady, ożywieńcze. Przepuść mnie, albo spróbuj mojej stali – powiedziała ze spokojem. Christopher tylko się zaśmiał.
- Right, riiight. Bo akurat masz ze mną jakieś szanse – parsknął nieszczerym śmiechem, podchodząc do paladyna. Zacmokał. – Widzę, że mu pomogłaś z przeprawą na drugi brzeg.
- Sam o to prosił – cicho odpowiedziała elfka, podnosząc miecz Rittera. Dopiero teraz przyjrzała się rękojeść – wyryto na niej nazwę rodu i złotego węża oplatającego hełm.
- Wszyscy śmiertelni dobywający miecza przy cienotkniętych proszą się o śmierć – zachichotał Right, pstrykając palcami. W rękach zmaterializowała mu się łopata o podniszczonym stylisku. Ożywieniec zaczął nucić radośnie, kopiąc dół.
- Pochowasz go tutaj?
- Miejsce jego wielkiego zwycięstwa nad heretykami. Okupione życiem, ale chwała żyje wiecznie, czy co oni tam mówią…
- Rozumiem…Pomyślnej pracy, ożywieńcze – powiedziała elfka po chwili, wycinając jeden z kłów potwora na dowód jego śmierci. Nacięła nim skórę policzka, pozostawiając drobną ranę. Do chwili zastanowienia zrobiła dwa głębsze nacięcia na ramieniu – jedno dla kapłanki, drugie dla elfickiego wojownika. Zdecydowała się nie upamiętniać na swym ciele psa, który był tylko potworem, a nie rozumną istotą.
- Taa, cokolwiek – machnął ręką grabarz. – Idź, czekają na ciebie.
Ellisif rzuciła w kierunku namiestnika kieł krwawego ogara. Ten złapał go.
- To jest ząb bestii? – zapytał po chwili, oddając trofeum Rufusowi.
- Nie inaczej. Krwawy ogar Khorne’a. Wybiliśmy też kult Spaczni w kanałach. Nawet jeżeli kogoś pominęliśmy, zabiłam własnoręcznie kapłankę i wojownika Khorne’a – relacjonowała wydarzenia elfka. Jej głos pozbawiony był emocji.
- A…ożywieniec? – zapytał rudy czarodziej.
- Chris Right? W jaki najlepszym zdrowiu, jeśli można tak powiedzieć. Sprząta po nas trupy, a potem wyniesie się. Widocznie zbrzydłą mu wasza gościna – wzruszyła ramionami.
- Dobrze – kiwnął głową Damos – a gdzie w takim razie podział się brat Ritter von Nurn? – zapytał ją. Ta zwiesiła głowę i milczała przez chwilę.
- Człowiek pomógł mi z heretykami, był niestety zbyt wolny i otrzymał ranę zatrutą spaczeniem strzałą. Później odwrócił ode mnie uwagę ogara, który strzaskał mu napierśnik jednym kłapnięciem paszczy.
- Godna pochwały odwaga. Dopilnuję, by został za nią uhonorowany. Udał się do swoich prywatnych kwater? – zapytał uśmiechnięty lider templariuszy. Ponownie Ellisif zamilkła.
- Jego rany były zbyt poważne, bym potrafiła je opatrzeć, a ugryzienie tak go połamało, że nierozważnym byłoby ruszanie go. Nie chciał, aby spaczeń zniszczył jego ciało i duszę, więc…cóż, pomogłam mu rozstać się z tym światem. Wy chyba zaopiekujecie się tym lepiej niż ja – dodała na końcu, wyciągając miecz templariusza do Srebrnej Ręki. Ten był oniemiały.
- Mam rozumieć, że ZABIŁAŚ jednego z naszych braci? – powiedział bardzo powoli. Jego oczy zaczęły błyszczeć gniewem.
- Zabiła go jego służba – warknęła Kvenhetja, upuszczając ostrze. Brzęk stali przetoczył się po hali. – Ja tylko okazałą mu…nie ma na to słowa w mowie cieni, ale chyba zwiecie to miłosierdziem.
- Wystarczy już. Bierz swoją nagrodę i idź w swoja stronę. Doceniamy twoje zasługi, ale nie jesteś nam gościem – zawyrokował namiestnik. Jeden z jego urzędników wręczył umbragence opasła sakwę, brzęczącą złotymi monetami, jedyną międzynarodową, transkontynentalną walutą. Ta pokłoniła się i odeszła.
- Jeszcze jedno pytanie, dziecko cienia! – krzyknął za nią templariusz. – Jak cię zwą?!
- Jestem Ellisif Kvenhetja – powiedziała, zatrzymując się. Powoli odwróciła się. Jej niebieskie oczy lśniły, nie był to jednak gniew, a raczej…smutek? – Jestem Gwiazdą Cienia.