Jarzmo honoru

Deszcz uderzył nagle. Kiedy jasne, sierpniowe niebo zostało najechane przez czarną, burzową chmurę i powiał pierwszy podmuch, mogłem uważać się za ostrzeżonego. Rozbestwione żywioły zaatakowały mnie z siłą sugerującą raczej gniew boży, niż zwykłe zjawisko natury. Roześmiałem się. Wicher wdzierający się przez szczeliny w zbroi bezskutecznie próbował mnie obalić, swoimi kościstymi palcami obmacywał mnie i szczypał. Strugi wody złośliwie uderzały w kratki hełmu, aby następnie, zawiłymi i niemożliwymi do przewidzenia ścieżkami przeciskać się przez kaftan, aż do mego ciała.[p]- Zapowiada się prawdziwa burza - powiedziałem na głos, a mój koń pokiwał smutno głową. We mnie jednak nie było ani trochę niezadowolenia. Ta woda obmyła mnie z lęku, zwątpienia i niekończącej się nudy. Zapragnąłem nagle, aby wiatr był jeszcze silniejszy, a deszcz jeszcze zimniejszy. Ogień furii zaczął palić się w moich żyłach, gdyż znów zmierzyłem się z przeciwnikiem, którego nie można pokonać, a któremu można co najwyżej stanąć pola.[p]- Bijcie, pioruny!. Nie lękam się ani deszczu, ani wiatru.[p]Wreszcie pierwszy, rozgałęziony i palczasty piorun dosięgnął ziemi. Z uznaniem oceniłem łoskot, który nastąpił kilka chwil później.[p]- Dwie mile. - Wiatr stał się tak silny, że trudno było oddychać, na domiar złego zaczął porywać drobinki piasku i liście. Nieustanny łoskot deszczu bębniącego o tarczę brzmiał jak marsz żałobny. Bardzo odpowiednia muzyka. Będzie i żałoba.[p]Zerknąłem na chwilę w lewo, patrząc na wyniosłą skałę, która była moim domem. Zerknąłem na prawo, gdzie ciemniała nieprzenikniona gęstwina boru. Zerknąłem w dół, na kamienie mostu, lśniące i gładko dopasowane. Również rzeka nie miała mi nic do zaoferowania, pieniąc się i wijąc między ogromnymi, wygładzonymi przez wieki głazami.[p]Nie spojrzałem jednak do tyłu, gdyż tam nie czekały żadne niespodzianki.[p]Minęła kolejna godzina i mrok zawładnął ziemią.[p]Pierwszym zwiastunem był kruk, wielki i zmoczony jak kura, który przysiadł na końcu kopii i intensywnie mi się przyglądał.[p]- Możesz odejść, trupożerco - roześmiałem się znowu - Przybyłeś za wcześnie.[p]Wrzasnął przeraźliwie i odbił się od drąga, którego koniec zadrżał przez chwilę, po czym ptak nocy pożegnał mnie zataczając koło i poleciał szukać schronienia. Piorun potężniejszy od innych rozdarł zasłonę półmroku i wtedy ich zobaczyłem. Pokonali już znaczną część drogi i było ich wielu. Pięciu na koniach, jeśli wzrok mnie nie zmylił. Dwa powozy. I piechota, wlokąca się na końcu, eskortująca cztery ciężkie wozy, załadowane i przykryte z pewnością jakimś płótnem, aby uchronić ładunek przed zniszczeniem. Trudno oszacować ich liczbę, ale co najmniej dwudziestu. Droga musi być bardzo ciężka w taką pogodę, a piechurzy na pewno mają mnóstwo roboty z wyciąganiem wozów z błota. Niemal im współczułem. Trakt wiodący z zachodu nigdy nie miał większego znaczenia i przypominał raczej polną ścieżkę. Ostatnie pół mili jednak przejadą jednak brukowanym gościńcem z Arach. To z pewnością nieco poprawi im humory - pomyślałem, próbując wywołać złośliwy uśmieszek na swej twarzy. Byli już tylko o milę stąd. I wtedy, jak zawsze, ogarnął mnie smutek. Bezbrzeżny i nieograniczony. Nie pozostawiający nawet szpary, w której można się ukryć. Płakałem. Płakałem nad losem tych, którzy już umarli i tych, którzy jeszcze się nie narodzili. Płakałem nad tymi, którzy cierpią męki i nad tymi, którzy jeszcze nie doznali cierpień. Płakałem nad tymi, którzy są słabi i prześladowani, bezsilnie czekając litości od mocarnej ręki, która ich miażdży. Płakałem też nad losem tych dumnych i potężnych, zatraconych na wieki w pogoni za ułudą, która ma wypełnić ich własną pustkę, samotnych i niezrozumianych. Ostatnią moją rozpacz oddałem cieniom tych, którzy właśnie zbliżali się, aby przeciąć moją drogę, a moje łzy zmieszały się z deszczem, chłodnym i doskonałym, który obmył moje oczy ze smutku, a napełnił rezygnacją.[p]Słychać już było charakterystyczny odgłos, kiedy końskie kopyta uderzyły o kamienie gościńca, zaskrzypiały koła pojazdów, wreszcie załomotały buciory maszerujących żołnierzy. Czy to przybysze przywieźli ze sobą lepszą pogodę, czy burza wytraciła już swoją potęgę, w każdym razie mrok przerzedził się, wiatr zwiądł, a deszcz, siekący dotychczas ukośnymi strumieniami, złagodniał i wyzbył się gniewu. Poprawiłem swój rynsztunek, ująłem tarczę w lewą dłoń i zacisnąłem prawą na kopii, którą lekko uniosłem. Miecz i sztylet chodziły lekko, buławę zatknąłem za pas. Mój rumak był nieco niespokojny, ale to zabójcza rasa, płynny ogień w żyłach. Na pewno nie zadrży podczas szarży. Niejedną już zresztą wykonał. Są coraz bliżej. Muszą już mnie widzieć bardzo dobrze, od dawna już muszą. Mimo to nie zmieniają szyku. Na co czekają? Aż spadnę na nich jak jastrząb?[p]Pierwszy z jeźdźców, większy od innych i piękniejszy, w białej, nieskazitelnej zbroi, wyjechał jako pierwszy. Zanim jednak mogłem ocenić znaki na jego tarczy przystanął i gromkim głosem zapytał:[p]- Czy wroga mam przed sobą, czy przyjaciela?[p]- Zależy kto pyta i co zamierza - odparłem, a orszak zatrzymał się.[p]- Jestem Calvinus z Marchii, baron Agalantu. Moim zaś zamiarem jest przejazd tym mostem, którym przeprawię się przez rzekę, wzburzoną tutaj i nieprzyjazną.[p]- Nie znam twojego imienia i nie wywołuje ono we mnie ani nienawiści, ani trwogi. Musisz jednak wiedzieć, że jestem wrogiem każdego, który zamierza przejechać przez most i przyjacielem wszystkich, którzy odjadą poniechawszy tego zamiaru.[p]- Może jednak poznam w zamian twoją godność, strażniku przejścia? Nie sądzę jednak, abyś wzbudził we mnie trwogę.[p]- Wymieniłeś już moje imię. Jeżeli jesteś wodzem tych ludzi, każ im wracać, a obiecuję, że nie będę was ścigać i ujdziecie z życiem.[p]- To się jeszcze okaże. Jeśli z tej warowni na skale nie nadejdzie szybka pomoc, będziesz musiał nas przepuścić - baron zbliżył się o kilka stóp.[p]- Nie potrzebuję żadnej pomocy. Nie zbliżaj się do mnie, jeśli chcesz się cieszyć życiem.[p]- Czego takiego pilnujesz, rycerzu? Zapowietrzonych pustkowi? A może pradawnych skarbów? Może tam, na skale mieszka przecudna księżniczka? A może wymuszasz myto na przejezdnych? - drwił baron zbliżając się kolejnych kilka stóp - Nie pokonasz mnie samą pychą i samochwalstwem.[p]- Koniec twej kopii dotarł do granic mojej władzy. Jeśli ruszysz choć o włos, zginiesz.[p]- Ty zginiesz! - ruszył z kopyta.[p]- Broń się! - zawołałem i skoczyłem na niego jak piorun.[p]- Agalant! - ryknął Calvinus z Marchii i jego ludzie ruszyli za nim, byli jednak spóźnieni. Wierzchowiec barona ciągle nie nabrał odpowiedniej szybkości, ale baron z pewnością zamierzał wykorzystać mój impet. Dwaj konni pędzili po jego lewej, dwaj po prawej stronie, baron jednak zanadto się wysforował. Jego kopia wymierzona była jak grot w moje serce, ogromna tarcza strzegła jego ciała. Groźny.[p]Uderzyłem jak taran. Jego kopia bezsilnie ześlizgnęła się po mojej tarczy, moja trafiła go w hełm, strącając Calvinusa z grzbietu konia. Niemal natychmiast rzuciłem się jeźdźców po lewej, gnany furią bitewną. Ich strach uczynił mnie dwakroć silniejszym. Jeden stawił mi czoła, drugi usiłował zejść mi z drogi. Pierwszego zmiotłem tym samym impetem, drugi sam spadł z konia. Rzuciłem szczątki złamanej kopii na ziemię, dobywając miecza i powoli zawracając w kierunku pozostałych jeźdźców. Na piechurów przyjdzie jeszcze czas. Lekkozbrojni kawalerzyści opadli mnie jak rozwścieczone wilki, jak wirujący ostrzami wał. Jeden, krępy i żwawy, ruszał się jak żywe srebro, nieustannie starając się znaleźć słaby punkt mojej obrony. Był dość szybki i zaabsorbował większość mej uwagi. Drugi, rosły i ciężki, machał jak cepem długim obosiecznym ostrzem, ale parowałem go bez trudu tarczą. Był dość silny i moje ramię lekko zdrętwiało od potężnych uderzeń. Byli jednak obaj zbyt wolni i zbyt słabi, aby żyć. Większy z wojowników źle trzymał tarczę i odwaliłem jego rękę wraz z barkiem. Ten mniejszy przez chwilę nadążał za biegiem mego miecza, ale uderzony w twarz guzem tarczy, buchnął krwią i spadł bezwładnie jak worek, z jedną nogą zaczepioną o strzemię.[p]Kiedy zwróciłem rumaka w kierunku powozów, pikinierzy zdążyli się już uformować. Najeżony grotami wał godził w moją stronę, drzewca jednak trzymały ręce słabe i wątłe. Nawet gdyby utrzymali szyk... Krwawa mgła przesłoniła mi oczy. Targnięty nagłym gniewem, rzuciłem się do przodu, gotów zmiażdżyć i rozsiekać każdego, który zastąpi mi drogę.[p]Nie utrzymali szyku. Póki stali ramię w ramię, mogli jeszcze walczyć. Kiedy po pierwszym uderzeniu rozproszyli się i zaczęli uciekać, stali się bezsilni. Niektórzy z nich postanowili umrzeć jak mężczyźni, uderzając mojego konia, opancerzonego jednak i niezniszczalnego. Inni zawierzyli swoim nogom, porzucając broń i szukając ratunku w pobliskich chaszczach. Wiele razy opuściłem ostrze i za każdym razem ubroczyłem je krwią. Ostatniego wojownika powaliłem ciosem, który niemal go przepołowił. Krwawa mgła nadal przysłaniała mi oczy, lecz nie ścigałem pochylonych sylwetek, niknących właśnie w pierwszych zaroślach. Wspiąwszy się w strzemionach, oznajmiłem światu swoje zwycięstwo. Spokój na chwilę ogarnął mą duszę. Stałem jeszcze przez chwilę, po czym - pochylony i smętny, zawróciłem w stronę, z której przybyłem.[p]Padlinożercy jeszcze nie wzięli się do pracy. Ciała pobitych żołnierzy zaścielały drogę, niektórzy trzymali w dłoniach szczątki swojej broni. Inni konali jeszcze, jeden ze zrzuconych jeźdźców, utykając na lewą nogę uciekał w zarośla. Minąłem martwego pikiniera z rozrzuconymi szeroko rękoma. Pierś jego zdobiła krwawa szrama. Kto będzie płakał, kiedy on nie wróci? Może młoda żona, załamująca ręce za tym, który już jej nie obroni i nigdy już nie obejmie, zaginiony na wieki i bez powrotu. Może dzieci, patrzące pustym, nic nie rozumiejącym wzrokiem, bo przecież nie jest łatwo zrozumieć to, czego nie można zrozumieć.[p]Baron leżał na środku drogi, wielki i bezsilny. Świetny pancerz rycerza nie ucierpiał wiele w starciu, lecz odkryta, dziwnie przekrzywiona głowa skąpana była w krwi, którą obcierała niewiasta w zielonej sukni, klęcząca u jego boku. Towarzyszyła jej służka, chuda i wystraszona, co rusz zerkająca na przekrzywiony powóz i na mnie, który wracałem na miejsce swojej straży. Nieznośnie powoli, skamieniały na grzbiecie rumaka bojowego, wracałem.
- Bądź przeklęty! - nawet gniew i rozpacz nie odebrała jej piękna, kiedy wyciągnęła rękę w moją stronę. Służąca cofnęła się o krok, ale ja nawet nie zwróciłem głowy w jej kierunku.[p]- Zabiłeś go! - pani w zielonej sukni wbiła we mnie swoje spojrzenie, ale nawet ono ześlizgiwało się po mojej zbroi.[p]- Ja? - powiedziałem gorzko - Zabiła go wiara, że jest silny.[p]- Jest silny! Był... - oczy ciemnowłosej piękności nabiegły łzami i padła jak bez życia na pierś białego rycerza - Był... Był...[p]Świat płakał godzinę temu, teraz jednak znowu stawał się jasny i radosny. Cóż znaczą nasze żale dla ptaków i kwiatów? Wielkie wydarzenie, nazywane burzą, właśnie odchodziło do przeszłości i w jej cieniu zaginęły wydarzenia małej wagi. Trawa piła łapczywie wodę swymi wątłymi, lecz szeroko rozpostartymi korzeniami, małe stworzonka biegały za swoimi sprawami, a z daleka usłyszałem głosy przelatujących ptaków. Czerniejący przed horyzontem las, wieczny i niespożyty, na swój prosty a zarazem czarodziejski sposób spożytkował moc burzy, która powaliła słabych i niezdolnych do życia, a dała życie pozostałym. Dla lasu cała scena przy moście nie miała znaczenia, chociaż kilka leśnych stworzeń przyjrzało się pobojowisku z żywym zainteresowaniem[p]Któż wie, jaki będzie los tych żołnierzy, którzy kryli się tam w cieniu? Zapewne za jakiś czas skrzepi się w nich męstwo i wrócą, jeśli nie po swoją panią, to po ukryte na wozach prowianty. Nie będę im bronił odjazdu, nic mnie nie obchodzą.[p]Pani, jeśli mnie słyszysz, zwolnij mnie ze służby. Moja przysięga ciąży mi jak kamień, którym stało się moje serce. Gorycz przeżarła mnie na wskroś, stałem się obojętny i pusty. Nie mam już siły, aby cieszyć się urodą najpiękniejszego poranka, niczym są dla mnie zachody słońca. Najpiękniejszy na świecie krajobraz dla mnie jest jałową pustynią, najlepsi z ludzi tylko czczymi cieniami, cała mądrość świata jest tak licha jak mgła na wietrze. Pokuta, którą mi nałożyłaś, złamała mi duszę. Już nie ma we mnie pychy. Teraz rozumiem tak wiele rzeczy, które wcześniej nawet mi się nie wymykały, gdyż nie starałem się ich pojąć. Wiem także, że wiedza ta nie uczyniła mnie szczęśliwszym, a nawet lepszym. Jeśli masz serce, zlitujesz się nad moją duszą.