Światło w Ciemności
Sierżant Marrow wciągnął nocne powietrze. Dorastając wśród żołnierzy doskonale znał ten zapach. Był to połączony swąd strachu, determinacji i żądzy mordu, uczuć pospolitych wśród żołnierzy przed bitwą. Derek Marrow miał dwadzieścia dziewięć lat, łysą głowę pokrytą kilkoma bliznami, gęstą, brązową brodę, twarde mięsnie i ponad trzynaście lat doświadczenia w armii. Dwa razy podchodził do egzaminu na brygadiera, jednakże nie udało mu się go jeszcze zaliczyć. Postawny chłop, mierzył około metra dziewięćdziesięciu sześciu, odziany był w przepisowy rynsztunek podoficera liniowej armii ONS. Spodnie i kurtka w zgniłozielonym kolorze, pancerz piersiowy z lekkiego stopu stali mający powstrzymać mały kaliber, wojskowe buty z czarnej skóry i rękawiczki bez palców. Karabin przewieszony przez plecy, nóż i pistolet przy biodrze, hełm w prawej dłoni. Sierżant Marrow węszył bitwę, przypominając sobie wczorajszą przemowę generała.
Równina Kareth rozciągała się na długie mile, aż po horyzont. Po jednej stronie stacjonowały siły generała Jamesa Lintiga, dobiegającego pięćdziesiątki człowieka służącego ONS. Jego armia liczyła około czterdziestu tysięcy liniowych żołnierzy oraz kolumny artylerii, czołgów czy innej maszynerii. Do pomocy miał pułk krasnoludów wyspecjalizowanych w obsłudze machin wojennych oraz kilkunastu czarodziejów z akademii genewskiej. Pojawiły się nawet dwa bataliony elfów, łączące w sobie magów wysokiego rodu czy wojowników i strzelców czerwonych elfów. W wielkim namiocie dowodzenia trwała dyskusja. Udział brali w niej generał James Lintig, archont Namarin Silverleaf i krasnoludzki pułkownik Garm Stonefoot oraz ich doradcy i najwyżsi rangą oficerowie. Zgrupowali się wokół stołu z holograficzną makietą pola bitwy, otoczeni monitorami wyświetlającymi dziesiątki danych.
- Jak więc widzi pan bitwę, generale? – huknął potężnym głosem krasnoludzki pułkownik.
- Nie powiem, bym jej pożądał. Tu, w cieniu Kariatydu, orkowie są na swojej ziemi, do pomocy mają gobliny, hobgobliny, trolle i inne tałatajstwo. My, ludzie, musimy się trzymać razem. Na tej równinie…
- Hola, hola, człowieku. Nie jesteście tu sami. Wspomagają was brodacze ze Scotlandii i szlachetne elfy z Elatorillu – przerwał mu z wyższością blond włosy archont Namarin. Linting pokręcił głową.
- Dumne słowa. Czterdzieści tysięcy moich chłopców praży się w słońcu tej przeklętej równiny albo w pancerzach ich pojazdów, a wy co? Coś około tysiąca dwustu krasnoludów obsługujących swe czołgi? Sześć setek elfów bojących się o swoją szlachetną skórę i krew? Kilkudziesięciu magów, których trzeba tak rozproszyć, żeby nie zakłócali działania maszyn. Gdzie są gremliny i gnomy, macie tam gdzieś tytana w pudełkach? Gdzie są księżycowe elfy? Gdzie są księżycowe elfy? Gdzie się podziali cholerni wikingowie z Midgaardu, gdzie przeklęci Noksiańczycy? My, ludzie z Dalkii, jak zawsze, jesteśmy sami. Jesteśmy żelazną pięścią ludzkości, która wybije dzisiaj kły z tej zielonej mordy, z którą zmierzymy się najpóźniej jutro – perorował generał ku wiwatom swych ludzi. Pułkownik Stonefoot pokiwał głową, archont tylko parsknął z wyższością.
- Zajmę się rozlokowaniem magów w… naszych szeregach, panie generale – wycedził elf.
- A ja, za pańskim pozwoleniem, przejmę kontrolę nad pancernymi odwodami. Połączymy się voxem i za łatwością przemanewrujemy zielonoskórych – zaproponował krasnolud.
- Doskonale, panowie. Osobiście uważam, że wyjdzie nam na dobre bronienie się w okopach i wysłanie kilku specjalistycznych oddziałów w kierunku wroga, który niebawem zaatakuje…
- Panie generale! – krzyknął któryś z żołnierzy. – Pułkownik Wolfgang Haydenfel na linii!
- Puść go na monitory – zarządził Lintig. Zaraz na dużym wyświetlaczu pojawił się człowiek o srogich, niemal wilczych rysach, w ceramitowym pancerzu z dziesiątkami wymalowanych czaszek oraz pagonami wykonanymi w nich. Jego szare oczy lustrowały drużynę dowodzenia, a cygaro dodawało mu wizerunku twardziela.
- Guten tag – przywitał się w reikspielu. – Wpadłeś w niezłe gówno, co, Jamie?
- Mi też miło cię widzieć, Wolf – odgryzł się generał Lintig z zadziorną miną.
- Gdy usłyszałem o waszym położeniu, wysłałem wam oddział swoich chłopców. Nie wiem tylko, czy dadzą radę dotrzeć – poinformował go główny dowódca brygadierów, komandosów - weteranów, specjalistów od walk z zielonoskórymi.
- To dobra wiadomość – ucieszył się wyraźnie dowódca. – Masz jeszcze jakieś inne ciekawe wiadomości.
- Pomyślmy…ja, mam. Nie znamy tożsamości dowódcy tych hurensohnów. Na pewno jest ich więcej niż was, ale macie przewagę, rzeknę, techniczną. No i magów, nie wiem jak tam sprawa stoi.
- Dzięki za wsparcie.
- Keine Problem. Nie wiem, jak się ma sprawa z templariuszami, czy ruszą swe święte dupy na pomoc. Sam bym wpadł do was na czele kompanii mych brygadierów, ale mamy tu na południu niezły kocioł z trollami. Także więc – w tym momencie jakiś pocisk przeleciał koło głowy pułkownika brygadierów. Ten szybko poderwał swą brygę i wybiegł w kierunku strzelającego, wrzeszcząc „Du arschgefickter Hurensohn!”.
- Połączenie przerwane, generale – zakomunikował jeden z żołnierzy.
- Życie. Haydenfel da sobie radę – parsknął i wyszedł przed namiot. Elf i krasnolud podążyli za nim.
- Co znaczyły te słowa? Nie znam mowy tego brygadiera – spytał archonta pułkownika Stonefoota.
- To był reikspiel, język Germanów. To, co wykrzyczał, znaczyło mniej więcej „Ty jebany w dupę skurwysynu” – uśmiechnął się krasnolud.
Generał Lintig szedł przez swój obóz w akompaniamencie wiwatów i hołdów sowich żołnierzy. Wszyscy są podobni, myślał. Wszyscy oddani sprawie, młodzi, ambitni. Wszystkim może przyjść zginąć, dumał. W końcu dotarł do placu apelowego, stanął w rozkroku i założył ręce z tyłu.
- Czołem, żołnierze!
- Czołem panie generał!
- Żołnierze Szesnastej Armii Dalkiańskiej! Stoimy tu dzisiaj, w cieniu wielkich gór Kariatyd, na równinie Kareth! A wiecie, dlaczego?! By bronić naszych domów! Naszych dzieci, naszych kobiet, naszych starców! Naszej wolności! Czy zamierzamy się poddać?!
- NIE!!!
- Czy zamierzamy ustąpić Wielkiej Hordzie?!
- NIE!!!
- Czy damy im przejść Kariatyd i zniszczyć nasze ziemie
- NIE!!!
- Tak jest! Jesteśmy ludźmi i zamieszkuje nasz duch ludzkości! O takich jak ja czy wy zapomni kiedyś historia! Znikniemy z jej kart, które zapamiętają tylko brygadierów, templariuszy i całą resztę tego tałatajstwa! Ale to my jesteśmy kręgosłupem imperium Dalkii, kręgosłupem ONS! To my będziemy skałą, która przyjmie na siebie uderzenie zielonej fali! Chcecie wiedzieć, dlaczego?!
- CHCEMY!!!
- Bo jesteśmy żołnierzami ludzkości! Odwróciła się od nas Noksia, odwrócili się wikingowie! Elfy i krasnoludy wysłały do pomocy skrawki swoich sił! Ktoś za was widział tu gnoma, gremlina czy księżycowego elfa?!
- NIE!!!
- Jak zwykle jesteśmy sami! Jak zwykle podołamy! Jesteśmy stalową pięścią, która obije mordę Wielkiej Hordy! W końcu co robimy najlepiej?!
- UMIERAMY STOJĄC RAMIĘ W RAMIĘ!
- Tak jest! Będziemy bohaterami naszych bliskich, przeżyjemy w ich pamięci! Nie dadzą sobie z nami rady orkowie, trolle ani gobliny!
Szykujcie się na bitwę! Odmaszerować!
- Muszę oddać honor waszym zdolnościom dowódczym, generale Lintig – uśmiechnął się archont. Dowódca wzruszył ramionami.
- E tam. Dobra szkoła oficerska. Miejmy nadzieję, że te zielonoskóre śmiecie nie zaatakują w nocy – odrzekł, kompletując swój ekwipunek. Nałożył stalowy napierśnik zielonej barwy na kurtkę, beret, przypiął pagony z oznaczeniami. Przystrzygł siwiejącą brodę. Rozłożył i wyczyścił karabin, pistolet, zmienił baterię w krótkofalówce.
- Nie powinien mieć pan takich ceramitowych pancerzy jak brygadierzy? – spytał Namarin.
- Nie będę w sercu walki. Nie potrzebuję się puszkować, a żeby prawidłowo korzystać z pancerza wspomaganego trzeba przejść od cholery szkolenia i jakichś genetycznych usprawnień, nie na moją głowę – odparł, przeładowując pistolet. Spojrzał poważnie na elfa. – Wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi, archoncie.
Marrow przestał rozmyślać na temat słów dowódcy. Wytężył wzrok w ciemność, ale nic nie widział ani nie słyszał. Wrócił więc do swojego oddziału, do dziesięciu chłopców, z których żaden mógł nie doczekać świtu. Taka już żołnierska dola. Obecnie rżnęli w karciochy.
- A ja cię żołędnym dupkiem!
- Gdzie mi z tym! Bieraj moją cycatą!
- Kiepasy, para trójeczek!
I tak to szło. Chłopaki grały w pokera na drobne pieniądze i śmiali się, a to już było coś. Powrót sierżanta ciut ich wyciszył.
- Panie Derek, wchodzi pan? – spytał drobny chłopak o niewinnych, zielonych oczach.
- Z księżyca się urwałeś, czy jak, Alvin? – odparł dowódca. Wszyscy ryknęli gromkim śmiechem, bowiem Alvin był dziewiętnastolatkiem z kolonii na Księżycu.
- Hyhy. Jak oceniasz szanse na nasz przetrwanie, szefie? – zapytał inny. Marrow pokręcił głową.
- Niechaj światło nas chroni – powiedział tylko i przeżegnał się. Co niektórzy chłopcy zrobili podobnie.
- Są nas dziesiątki tysięcy, sierżancie. Mamy pancerkę, mamy okopy, wreszcie krasnali, elfów i magów. Co nam może zrobić banda zielonych świń?
- Jest ich pewnie więcej i są na swoim terenie. Są o wiele lepsi w walce wręcz. Nie wiemy, jakie mają zaplecze magiczne i technologiczne, ale jeśli uda im się w jakiś sposób wbić w nasze szeregi i związać nas w walce wręcz… - kręcił głową sierżant Derek.
- Wyobrażamy sobie, szefie…Poszła fama, że w naszym kierunku zmierzają brygadierzy.
- A co może działać pluton brygadierów wobec armii orków? Mogą zginąć w jakimś bombardowaniu albo coś…Nam przydaliby się najemnicy, agenci Gildii albo Szarzy Rycerze. Nie wiadomo też, czy nie dołączą do nich gnolle albo nawet jaszczuroludzie.
- Panie szefie – parsknął któryś z żołnierzy. – Tak czy siak zrzucimy im na głowy stalowy deszcz.
- Waż słowa, dzieciaku – warknął ktoś za nim. Zobaczyli porucznika swego plutonu.
- Sir – zasalutował Marrow i jego żołnierze.
- Spocznij. Chyba nie wiecie, co z nami będzie, gdy do walki włączą się jaszczuroludzie i ich smokowce. Byłem kiedyś w walce przeciwko takiej bestii – opowiadał i kręcił głową oficer. – Skórzane pancerze szeregowców nie są w stanie ich zatrzymać. Na pocieszenie powiem wam, że pancerze oficerskie też nic nie dają, ani ceramit brygadierów. Może pancerze wspomagane albo blachy czołgów… - rozmyślał, pociągając z manierki.
- Jakie mamy szansę na zabicie takiego stwora, poruczniku? O smokowcach wiem tylko ze szkoleń – spytał sierżant.
- Żadne, absolutnie żadne. Smokowce pędzą z prędkością kilkudziesięciu mil na godzinę, ważą setki kilogramów, zieją ogniem albo innych paskudztwem. Mają tak potężne mięśnie i szpony, że są w stanie rozerwać człowieka na sztuki machnięciem ręki, albo go przegryźć kłapnięciem paszczy. Widziałem jednego, jak wyrwał właz czołgu i spalił żywcem załogę, a następnie zdachował machinę. Z nimi się nie walczy, je się bombarduje…Trzymać pozycje, gówniarze – dokończył opowieść i odszedł. Marrow huknął na swoich zestrachanych podkomendnych.
- Słyszeliście pana oficera! Podnieść dupy, zewrzeć szyk! – ryknął. Rozkazy szybko wykonano.
- Lux, nasz jaśniejący zbawco… - modlił się któryś z żołnierzy.
- Umieramy stojąc – wycedził Derek, choć jego ręce lekko drżały. – Ale dzisiaj nie umrzemy, bo racja i działa kalibru 200 mm są po naszej stronie.
Coś zaczęło się dziać około pierwszej w nocy. Na horyzoncie pojawił się czarny van, z którego kilku postawnych osobników wyniosło duże, czarne głośniki estradowe, po czym zaczęło puszczać nieskładną, ogłuszającą muzykę.
- A oni co nowego wymyślili? – warknął generał Lintig, przypatrując się scenie przez lornetkę.
- Skierujmy artylerię w ich stronę – powiedział z zawiścią Namarin. – Niech na ich głowy spadnie deszcz ognia.
- Idiotyzm. Nie przesuniemy w ich stronę całej artylerii, wtedy pewnie zaatakowaliby z flanki – parsknął pułkownik krasnoludów.
- Co więc robimy w tym wypadku? – zaoponował elf. Generał Lintig przystawił lornetkę od twarzy.
- Wyślijcie im jakąś rakietę albo kulę ognia – burknął. Tak też się stało, po krótkiej chwili w kierunku orków poszybował pocisk, rozbijając vana zielonoskórych. Wtedy też rozpętało się piekło. Zaryczały dziesiątki silników, zapaliło się tyle samo świateł, zapiszczały opony. Orkowie po cichu odciągnęli uwagę od gangerów – nieregularnej jednostki wojskowej, tworzonej przez gangi orków na bojowych motocyklach. Teraz właśnie pędzili oni na łeb, na szyję, w kierunku okopów i nieprzygotowanych żołnierzy.
- Cholera! OGNIA, JEŚLI WAM BÓG MIŁY! – zaryczał do krótkofalówki generał James, plując śliną. Jego rozkaz przetoczył się po okopach. Większość żołnierzy niezdarnie narzucała hełmy, celowała i oddawała nierówne serie. Namarin mentalnie wydawał rozkazy swoim magom, a pułkownik Stonefoot huczał na swych czołgistów.
- CZERWONE JADĄ SZYBCIEJ! – dało się słyszeć połączony wrzask zielonych maniaków.
- Ramię w ramię! Równe salwy, jebani tchórze! – wrzeszczał porucznik plutonu Marrowa. Czterdziestu żołnierzy formujących jednostkę pruło nierówno z karabinów. Kilku już nie żyło, ich mizerne pancerze nie oferowały bowiem ochrony przed karabinami gangerów. Niektórzy z orków spadali z maszyn, tryskając krwią, jednak „kawaleria” nie przestawała nadciągać. Za plecami Derek słyszał grom towarzyszący wystrzałowi z ciężkiego, krasnoludzkiego czołgu, wypluwającego pocisk kalibru 200 mm w kierunku motocyklistów, rozbryzgując ich na fontanny stali i mięsa. Marrow przeklinał dowodzenie, które dało się wziąć z zaskoczenia, przeklinał miernej jakości pancerze szeregowców, przeklinał wreszcie niski kaliber karabinów. Widział niewiele cekaemów, prujących falami pocisków kalibru 14.5 mm, druzgoczących pojedyncze maszyny. Za późno ujrzał wielu zielonoskórych jeźdźców, rzucających całe naręcza granatów w kierunku okopów.
- Granat! – wrzasnął i rzucił się jak najdalej do tyłu, zwijając się przezornie w kłębek. Granaty zasypały okopy, na szczęście jak zwykle część w ogóle nie zadziałała. Straty były niezbyt wysokie, jednakże sierżant dojrzał swego porucznika z niezbyt apetycznie wyglądającym mózgiem, wylewającym się z rozłupanej czaszki.
- Marrow! – usłyszał wrzask innego sierżanta. – Z podoficerów zostaliśmy tylko my dwaj! Dzielimy pluton – ja biorę dwójkę i czwórkę i spieprzam bronić gniazd na wschód, ty trzymaj pozycję z jedynka i trójką!
- Da się zrobić! Ramie w ramię, psubraty! Stać jak mur, rozpierdolić ich na papkę! – wrzeszczał do swoich żołnierzy, dobywając pistoletu i rozwalając łepetynę oddalonego o około pięćdziesiąt metrów gangera.
- Nadchodzą! NADCHODZĄ! – dało się słyszeć po okopie.
- Noże na pogotowiu! – krzyczał jakiś biały ze strachu kapral. Najbliżsi, znajdujący się ledwie dziesięć metrów od zasieków orkowie wybili się w powietrze ze swymi machinami, przeszybowali odległość i wpadli do okopów, łamiąc pod sobą niefortunnych żołnierzy. W ruch poszły karabinki, pistolety i topory.
- Za Hordę! – wrzeszczał jakiś zielonoskóry, niezbyt celnie strzelając do Marrowa, któremu pociski przelatywały sporo nad głową. Dwa strzały w głowę położyły agresora.
- Trzymać ich kurwa na dystans! W stodołę nawet nie trafią! Nie podchodzić do tych jebanych toporów! – darł się Derek, unikając kolejnych pocisków i rzucając granatem w kierunku orka masakrującego żołnierzy przy pomocy karabinu zamontowanego na jego motorze. Celny rzut rozerwał go na sztuki. Zaraz jednak Derek zobaczył Alvina, z głową i ręką odseparowanymi od ciała za pomocą sporego miecza. Ze złością strzelił w głowę wroga, boleśnie dowiadując się o pustym magazynku. Rzucił się do przodu, dobywając noża. Uniknął dwóch machnięć topora, zaatakował nożem, spotkał się z kontrą. Zablokował ostrze topora klingą, czując ból w całym ramieniu. Złapał zielonego za nadgarstek, wykręcił i pociągnął do przodu. Wróg zachwiał się, Marrow uderzył go pięścią prosto w ciemię, po czym wbił nóż w grdykę, przekręcił i wyszarpał z martwego ciała.
- Piękna robota, człeniu! – parsknął jakiś krasnolud. Marrow spojrzał na niego – miał na sobie stalową zbroję, hełm, tarczę na plecach, w ręku dzierżył topór o misternie wykutym ostrzu. Zapewne był to jeden z wojowników ze szkockich wyżyn. Potwierdzało to również kilka trupów za jego plecami oraz nadchodzący kompani. – Przejmujemy odorkowianie tego okopu! Naprzód! FOR WOTAN! – ryknął i popędził przed siebie razem z resztą. Osłabione drużyny Dereka ustąpiły im drogi. Ten spojrzał na resztki nadjeżdżających gagerów.
- Na moja komendę! – wydarł się, łapiąc w rękę granat. Żołnierze w mig pojęli, o co chodzi. – Rzucać granaty! – wrzasnął. Wybuchy skutecznie zneutralizowały resztki ataku.
- Hurra! – wydarł się któryś z żołnierzy. Marrow trzasnął go w twarz pięścią.
- Nie pora na wiwaty! Zabrać rannych do lazaretu! Być gotowym na kolejne natarcie! Ty, biegnij złożyć raport! – wydawał rozkazy swoim podkomendnym. Chociaż na razie nikt nie widział nadciagającej armii orków, niebawem zielona fala mięśni, wspomagana sojusznikami, miała uderzyć w armię generał Lintiga.
Generał szybko przeglądał i wysłuchiwał raporty.
- Szlag by to, wysłali gangerów! – po raz kolejny warczał.
- Według meldunków zostali już całkowicie zniszczeni – stwierdził pułkownik Stonefoot. – Nasi chłopcy dali im bobu.
- A gdzie były elfy, ha?! – warknął któryś z oficerów.
- Wspomagaliśmy was naszą magią, blokując wystrzały tych barbarzyńców! – odciął się archont. – Minie chwila zanim rozlokujemy lepiej naszych magów i przesuniemy strzelców na dogodne pozycje.
- Liczenie na elfy jest dobre dla dyskalkulików – warknął generał Lintig. – W jakim stanie są kolumny pancerne?
- Druga brygada pancerna czeka w gotowości – uderzył się w pierś Stonefoot. – Operatorzy mechów bojowych są już na miejscach. Jestem ciekaw, jak ci zieloni rozwalą tytanostal.
- Obyśmy tego nie zobaczyli. Niech ktoś wykona magiczny albo zwyczajny skan pola walki. Jeżeli znajdziecie coś zielonego, walcie w to artylerią. I ruszcie z ziemi myśliwce. Niech ci szmaciarze poznają potęgę ludzkości – warknął z uśmiechem Lintig.
- Tak jest, generale! – odezwało się kilka głosów.
- Damson, jaka jednostka poniosła największe straty? – zapytał generał pobliskiego oficera.
- Na chwilę obecną Czwarta Brygada Sabrodzka. Zredukowana do połowy, z pięciu tysięcy do około dwóch tysięcy trzystu, wedle meldunków. Przyjęli na siebie główne uderzenie.
- Twardzi chłopcy z Sabrodu… – zamyślił się dowódca. – Wyślij im do pomocy jakiegoś maga i tylu wojowników, ile dasz w stanie, panie archont – rzucił w kierunku Namarina.
- Jak sobie życzysz, generale – powiedział z wysiłkiem odziany w mithrilową zbroję arystokrata. Rzekł kilka słów w elfickim do swojego przybocznego, który skłonił się i wybiegł.
- Panie pułkowniku, wierzę, że będzie pan w stanie szybko wyprowadzić swoje siły pancerne na spotkanie wroga. Orkowie nie mają szans z krasnoludzką stalową ofensywą – uśmiechnął się generał James. Stonefoot trzasnął się w pierś.
- Najmniejszych. Ja i moim najlepsi ludzie osobiście pokierujemy mechem klasy „Warlord”. Niech wiedzą, że nie zadziera się z krasnoludami – obwieścił i oddalił się. Lintig strzelił karkiem i wstał. Wszyscy wyczekiwali rozkazów.
- Nakazuję przegrupowanie, mobilizację i wyjście z okopów. Nie będziemy czekali jak owce na rzeź. Sami wydamy bitwę tym potworom. I niech ktoś da mi karabin!
Kiedy tylko Szesnasta Armia Dalkiańska, wspomagana przez krasnoludzki pułk pancerny i dwa bataliony elfów, opuściła swe okopy w przerzedzonych szeregach, znikąd pojawili się orkowie. Ogromna masa zielonych ciał, wspomaganych przez krewniaków, sojuszników i wojenne machiny. Nocne niebo przecinały błyskawice, kiedy to szamani zapragnęli ściągnąć na wrogów furię żywiołów. Migotały tarcze magiczne, blokujące wymieniane strzały i magiczną ofensywę. Huczały potężne działa czołgów po obu stronach konfliktu. Nagle magicznie wzmocniony głos wydarł się „PAX! PAX!”. Agresja chwilowo ustała, jednak nikt nie opuszczał swej broni. Przed szeregi armii Hordy wyjechał jeep, zajmowany przez dwóch orków – kierowcę i postawnego oficera, najpewniej generała, patrząc na rząd medali na jego piersi. Na spotkanie wyjechał mu w podobny sposób generał Lintag i jego kierowca. Obaj podnieśli puste ręce w geście nieagresji.
- Jestem generał James Lintag, dowódca Szesnastej Armii Dalkiańskiej z ramienia ONS! – krzyknął dowódca sił ludzi. Od wrogiego przywódcy dzieliło go około dziesięciu metrów.
- A ja jestem khan Waron Zagrokk, przywódca tej oto części Wielkiej Hordy! – wydarł się bardziej niż było to potrzebne ork. Rozległo się wycie i skandowanie jego żołnierzy. – Mamy dla was propozycję! Opuśćcie nasze ziemie i spieprzajcie do swej pięknej Barcji! Zachowacie wtedy życia, a nasi przełożeni już omówią warunki trybutu!
- Chyba cię jaja swędzą, orku! Są z nami elficcy magowie i krasnoludzki pułk pancerny! Rozniesiemy was w drobny mak!
- Ludzie i te wasze śmieszki! – ryknął śmiechem ork. – Mam za sobą dziesiątki tysięcy moich orkowych chłopaków, zakutych w różnego rodzaju blachy! Mam ze sobą szamanów, kierujących żywiołami! Mam ze sobą demonologów z klanu Łupieżców Burz! Czy twoja kierowana przez kilku różnych dowódców armia może się równać z furią orków?!
- Nie obchodzi mnie, jakie diabelskie moce na nas rzucicie! Po naszej stronie Światłość i sojusze, a za wami brutalna siła! Kto wie, może kilku z was zostanie, aby nadciągający brygadierzy mogli zdobyć kilka świeżych czaszek! – zagroził wściekle Lintig. Śmiech khana Warona ucichł jak ścięty nożem, zastąpił go złowrogi grymas.
- Ty masz swoich brygadierów, a ja mam Zieloną Śmierć! Nic was nie ochroni przed naszym bratem z kosmosu! Po raz ostatni mówię – poddajcie się lub posmakujcie gniewu wielkiego Moghula Kahna, władcy wszystkich orków!
- Nie groź nam swoimi najemnikami! Pokaż nam, na co cię stać!
- Niech tak będzie! Niech rozgorzeje bitwa! Za Hordę! – wydarł się khan i zawrócił do tyłu. Z tysięcy gardeł odezwał się ten sam okrzyk.
- Na pozycje! – wrzeszczał generał Lintig zawracając do swych wojsk. – Ani piędzi ziemi, ani jednej piędzi! Pokażmy im, o co chodzi w byciu żołnierzem Szesnastej Armii Dalkiańskiej!
Bitwy mają tą obrzydliwą cechę, że szybko tracą w sobie wszelki ład. Dopóki myśliwce ONS ścierają się w powietrzu z samolotami (dość kiepskimi…) orków, a czołgi niszczą żołnierzy i machiny wroga, zaś piechota oddaje w swoim kierunku salwy, jest całkiem znośnie. Ale kiedy dochodzą do tego wszystkiego emocje, pojazdy eksplodują w chmurach ognia i dymu, z nieba spadają płonące wraki a powietrze wypełnia huk broni palnej, krzyki umierających i walczących…O tak, na tym właśnie polegają bitwy. Na bezładzie. Na chaosie. Na wzburzonym oceanie emocji. Tylko Upadły, przemknęło przez głowę Namarina, może czerpać przyjemność i korzyści ze starć śmiertelnych. Zamiast jednoczyć się przeciwko poważniejszym zagrożeniom, ludzkość i orkowie zawsze woleli utaczać sobie krwi. A w to wszystko zawsze wmieszany był lud archonta…
Jemu jednak łatwo było myśleć o takich filozoficznych sprawach, kiedy stał w bezpieczniej odległości i dyrygował swoimi magami, stawiającymi tarczę, leczącymi lżejsze rany i miotającymi magiczne pociski w kierunku wroga. Derek i pokrewni mu żołnierze nie mieli tak dobrze. Co prawda nie byli w pierwszej linii, gdzie ludzie, elfy i krasnoludy starały się powstrzymać wściekłą agresję orków i towarzyszących im goblinoidów. Strach pomyśleć, co mogłoby się dziać, gdyby wspierały ich jeszcze trolle i gnolle. Już potężnie, mierzący ponad dwa metry czerwonoskórzy krwawi orkowie, wymachujący wielkimi toporami, byli wystarczającym zmartwieniem. Marrow i inni ludzie z tylnych szeregów pruli do zielonoskórych ze swoich karabinów, jednakże tarcze orkowych magów powstrzymywały ich agresję. Frontalne spory rozwiązywane były więc przez przeszkolone do walki wręcz oddziały ludzi i krasnoludów. Ba, sierżant dostrzegł nawet skąpo opancerzonego elfa z dwoma mieczami, najprawdopodobniej adepta tak zwanego Tańca Ostrzy. W tym momencie jednak umarł, rozcięty niemal wpół po krótkiej wymianie ciosów z nowym przeciwnikiem, postawnym zielonoskórym uzbrojonym w zakrzywiony miecz. Najbardziej przerażającym elementem jego ekwipunku był sztandar na plecach, zwany przez orków i jończyków „sashimono”. Nie było najmniejszej wątpliwości, że do bitwy włączył się jeden z mistrzów ostrzy, a tym w walce mieczem nikt nie mógł się równać. Przerąbywał się przez szeregi żołnierzy jak kosiarz przez pole – żadne ostrze nie dotknęło jego ciała, żaden miecz nie mógł sprostać jego stali. Zgubiła go jednak brawura, bo po wycięciu sobie ścieżki przez pierwsze szeregi wypadł prosto na cel karabinów. Odbił w pokazie niezwykłego kunsztu jedną czy dwie kule, a potem krzyżowy ogień rozniósł go na strzępy. Wielki, przewodzący natarciu berserk z przodu też upadł, podcięty przez jednego z ludzi i pozbawiony głowy przez topór jakiegoś krasnoluda. Orkowie cofnęli się, armia generała Lintiga pchnęła ich przed siebie, kłując, gryząc i walcząc z całą mocą i zajadłością, którą mogli z siebie wykrzesać. Elfom udawało się nawet częściowo osłabiać potężne moce szamanów – twarde krasnoludy były w stanie podnieść się po oberwaniu piorunem z zakotłowanego nieba. W kwestii ognia także znacznie przewyższali orków – ich goblińskiej roboty czołgi nie mogły równać się ze wspólnym dziełem krasnoludzkich i gremlińskich twórców, a o celności piechoty nie ma nawet co mówić. Dlatego też khan Waron musiał posunąć się do desperackich i niebezpiecznych rozwiązań.
Zulun Władca Czaszek obserwował bitwę z pewnego oddalonego miejsca. Odziany był w najprzedniejsze szaty z granatowego materiału, które nadawały mu złowieszczy wygląd, ale też odsłaniały jego potężną muskulaturę, brązowe włosy i brodę. Krwawy ork ściskał w ręku poznaczoną runami czaszkę i ceremonialny sztylet.
- Ludzie – splunął. – Myślą, że są władcami świata. Ich obrzydliwie śmiertelna potęga na nic im się zda, kiedy zapoznamy ich z prawdziwymi władcami świata.
- Zaiste, mistrzu Zulunie – ktoś schlebił mu. Czarnoksiężnik odwrócił się do swoich asystentów – dwóch innych krwawych orków. Jeden trzymał szamoczącą się ludzką dziewczynę, drugi rysował cuchnący złymi mocami krąg.
- Dobrze, dobrze! Kończmy przygotowania, pokażmy i orkom, i ludziom, czemu powinni drżeć przed Zakonem Płonącej Czaszki! – krzyknął i przejął kobietę od towarzysza. Brutalnie zbił ją z nóg i pociągnął po ziemi jak worek, rzucając koło kręgu.
- Wielki Khornie, Królu Krwi! Boże na Czaszkowym Tronie! Usłysz wołanie tych nędznych robaków, którzy swe życie poświęcają na służbę Tobie! Ja, Zulun, pokorny pędrak, proszę Cię o wsparcie! Pomóż mi zniszczyć moich wrogów w przerażającej walce! Oto ofiara dla Ciebie! – zawodził. Złapał dziewczynę za gardło i poderżnął je. Krew bryznęła obfitym strumieniem na krąg, który opanowała czerwona, niezdrowa poświata.
- KREW DLA BOGA KRWI! – zawyli orkowie. Zulun rzucił spryskaną krwią czaszkę do środka kręgu, gdzie spłonęła ona, pokazując, że Khorne zaakceptował ofiarę.
- CZASZKI NA CZASZKOWY TRON! – ryknęli jednym głosem kultyści. Oczy Zuluna zaszły krwawą mgłą, w jego umyśle rozchichotał się gruby, przerażający głos.
- Dobrze, dobrze – przemówił w jego umyśle Khorne, Król Krwi – ześlę wam jednego z moich wojowników…Wasza sprawa cieszy wielkiego boga…hmhmhahahhaha – zaczął się śmiać głos i stopniowo ucichł, rozwiewając się razem z mgiełką. W kręgu zaczęła trzaskać sama rzeczywistość, wypełniła się czerwoną energią, a po chwili stał w nim ogromny ogar Khorne’a, zakuty w krwistoczerwone blachy pancerza, wtopionego w jego ciało. Na grzbiecie morderczej bestii siedział jeździec, ubrany w kruczoczarny pancerz, bez skóry na głowie – jego czaszkę zdobiły dwa rogi po bokach, białe i czerwone mięśnie ociekały krwią, wiecznie otwarte oczy paliły się na fioletowo, a zęby wyglądały na zdolne do przegryzienia ludzkich kości. W pazurzastych łapskach bestia ściskała płonący miecz i buławę.
- Akresh, ganedoz! – warknął demon w swoim języku. Orkowie padli na kolana i wycofali się, wskazując w kierunku bitwy. Przeklęty stwór ponownie warknął i spiął wierzchowca, ruszając w dzikim kłusie na swoich wrogów.
- No żebyś zdechł, skurwielu! – wydarł się żołnierz po lewej stronie Dereka, którego cekaem pluł ogniem w kierunku ogromnego dzikiego orka, który pomimo przyjęcia na pierś około czterdziestu pocisków upadł tylko na jedno kolano. Jakis krasnolud wypalił do niego ze strzelby, nadając mordzie orka możliwie świński wygląd. To nie ma sensu, myślał Marrow. Nawet ich potężna ogniowa przewaga nie zmieniała faktu, że w bezpośrednim starciu nie mają szans dotrzymania kroku zielonoskórym w kwestii siły czy wytrzymałości. Magia elfów nie wystarczy zbyt długo na starcie z mocami o wiele liczniejszych szamanów. Kolumny czołgów krasnoludów w końcu załamią się pod groteskową technologią goblinów. Potrzebowali czegoś, czym przełamią szeregi zielonoskórych…
Przeraźliwy zgiełk przetoczył się po polu bitwy, kiedy na lewą flankę orków wypadł opancerzony transporter, przebijając się przez prowizoryczne barykady. Na ścianach sporego pojazdu wymalowane były orkowe czaszki. Z przodu, gdzie znajdowały się dwa gniazda karabinów wypisano niechlujnie czarną farbą „Lepiej martwym niż zielonym”. Orkowie szybko zwinęli lewe skrzydło, niby w panice schodząc z drogi pojazdu. Runęły boczne klapy, a z wnętrza pojazdu wysypali się postawni, odziani w zielonkawe, ceramitowe pancerze żołnierze. Każdy z nich miał co najmniej metr dziewięćdziesiąt wzrostu i dzierżył pokaźnych rozmiarów karabin o budzącym strach kalibrze. Wrażenie potęgowały sznury amunicji, ładunki wybuchowe przy paskach, zawadiackie miny żołnierzy (których ogółem było około czterdziestu), symbole czaszek na pagonach i piersiach oraz różne, niebezpiecznie wyglądające ostrza przy lufach. Orkowie jakby na chwilę zamarli. Jeden z żołnierzy, którego głowę chroniła tylko czarna bandana, mielił w ustach cygaro. Wystrzelił do najbliższego orka, a pocisk z brygi wybuchł w jego klatce piersiowej, natychmiast pozbawiając go życia. Żołnierz rzucił resztki cygara w trupa i przekopał go na drugą stronę.
- Hordę to my walim w mordę! – wydarł się brygadier. Bez wątpienia na pole walki dotarli właśnie pogromcy zielonoskórych. Z potężnych głośników w ich transporterze rozległa się jedna ze stareńkich rockowych piosenek, „Shoot to Thrill” AC/DC. Z okrzykiem na ustach mężczyźni rzucili się do przodu, dając ognia z potężnych bryg, masakrując zielonoskórych. Ci odpowiadali ogniem, ale albo nie trafiali, albo ich broń nie czyniła szkody ceramitowym pancerzom. W bliskim starciu okazywali się oni szybsi i bardziej zabójczy od orkowych wojowników dzięki łańcuchowym ostrzom swoich bryg.
- Brygadierzy! Brygadierzy przybyli! – wydarł się jakiś oficer. – Bij, zabij! W imię ludzkości, chłopcy!
Odpowiedziały mu dziesiątki gardeł. Armia generała Lintiga ruszyła do szarży. Orkowie zaciekle sypali w nich gradem amunicji, ale nagłe pojawienie się brygadierów napełniło serca ludzi takim heroizmem, że nie zważali na swe straty. W miejsce każdego poległego żołnierza natychmiast pojawiał się nowy. Mechy krasnoludów w końcu dotarły do centrum walki, gdzie zaczęły niszczyć pojazdy pancerne, same ponosząc jedynie niewielkie uszkodzenia. Z oddali, powoli acz nieubłaganie, zbliżał się olbrzymi mech klasy „Warlord”. Orkowy khan jednak miał w zanadrzu wiele forteli i szybko przestawił swoje oddziały, wysuwając do przodu orków z prawdziwie dużymi kalibrami oraz wypuszczając resztki drużyn gangerów. Ponadto częstotliwość strzałów ich machin zrównała się i wzrosła, tworząc większe wyrwy w szeregach wojska ONS. Powoli zaczynały wybuchać czołgi krasnoludów. Jeden z potężnych „Flamebeardów” wybuchł nawet z niezbyt znanego powodu, od boku, jakby ktoś zdetonował bombę.
- Stonefoot, co tam się stało?! – krzyknął do krótkofalówki generał Lintig.
- Nie wiemy, straciliśmy łączność z tamtymi chłopcami, pewnie już nie żyją… - warknął pułkownik Garm. – Trochę nam zajęło uruchomienie wszystkich systemów bojowych, ale zaraz przerobimy tych zielonych na papkę. Bez odbioru.
- Generale…czym jest ta całą zielona śmierć o której mówił khan orków? – spytał Namarin. Lintig pokręcił głową i splunął.
- To jeden z tych przeklętych kosmicznych orków. Jego prawdzie imię to chyba Backstabba. Mieni siebie „komandosem”, ale tak w zasadzie to największy ork jakiego kiedykolwiek widziałem, uzbrojony w broń pozwalające mu na niszczenie chyba wszystkiego, co posiadamy. I nawet nie wiemy, jak ona działają. Mam nadzieję, że khan blefował.
- Niby czemu? – zdziwił się elf. – Mamy przecież moich magów i tych waszych brygadierów.
- Ani wasza magia – prychnął generał – ani zdolności brygadierów na nic się nie zdadzą przeciwko kosmicie, który rozwala strzelbą czołg. Raz widziałem skutki jego działań – jest obrzydliwie nieprzewidywalny i głupioodporny. Ponoć dostał się na Ziemię poprzez swobodny spadek uszkodzonej kapsuły ratunkowej, rozbił gdzieś na Kościelisku, wylazł, otrzepał się i zaczął zabijać smoki, po czym zbiegł do dżungli.
- Paranoja… - mruknął elf, dopinając pancerz i rękawice. – Muszę ruszać. Tradycja zmusza mnie do uczestniczenia w boju…
- Tylko mi tam nie umrzyj, elfie. Pomyślnej bitwy.
- May your blade be sharp, and your mind sharper – pozdrowił generała i wyszedł.
- Elfy i ich język – prychnął generał, przebiegając wzrokiem po monitorach.
- ZELENAYA SMERT'! ZELENAYA SMERTʹ! – skandowali w swoim narzeczu orkowie. Czyżby ich słynna Zielona Śmierć miała zostać spuszczona z łańcucha? O kosmicznym orku głównie słyszano, rzadziej go widywano. Derek rozglądał się, ale nie spostrzegł nic odbiegającego od normy. Skupił się więc na zmianie magazynku w swoim karabinie i dalszym atakowaniu zbliżających się orków. Żołnierz obok niego upadł na plecy, zabity przez kulę zielonoskórego. Jego miejsce szybko zajął krasnoludzki strzelec.
- Jak tam, człowieku?! – wydarł się, przekrzykując zgiełk bitwy. Jego broń masakrowała nadbiegających orków, karabin Marrowa nie mógł się z nią równać.
- Wciąż żyję! – roześmiał się. Sojusznik zawtórował mu. Wciąż żyli – a to, zważając na żołnierska dolę, były całkiem fartownym zdarzeniem.
- Dobra, stary! Jak ci dali?!
- Derek Marrow! A ty?!
- Angus McRockor! Trzymaj mój karabin, bo tym swoim to ty możesz goblina co najwyżej położyć! Ja jadę w szarżę! See ye efter! – krzyknął krasnolud, podał Derekowi swoją broń, dobył topora i ruszył do przodu. Sierżant nie zdążył nawet podziękować za „dar”. Karabin mile ciążył w dłoni, był lepiej wyprofilowany od dalkiańskiego, sprawiał też wrażenie bardziej zabójczego. Oddał kilka krótkich serii, ale zanim zdążył się nacieszyć, coś uderzyło w kolumnę wojska. Ludzie zaczęli krzyczeć. I umierać.
- Co, na dziewięć piekielnych kręgów, to jest?! – wydarł się generał Lintig, obserwujący całą sytuację przez lornetkę. Wielka, opancerzona istota dosiadająca demonicznego wierzchowca, wpadła w jego szeregi i zaczęła je masakrować. Płonący oręż demona redukował ludzi, elfy i krasnoludy, a nawet nieszczęsnych orków do krwawej, dymiącej masy.
- Demon Khorne’a – wypluł z siebie jakiś oficer. – Krwiopuszcz na piekielnym ogarze. Na nic nasze konwencjonalne środki. Możemy spróbować go wysadzić albo zdać się na elficką magię.
- Pierdoleni orkowie i ich pierdolone demony – warknął generał.
Morale Dereka znowu się podłamało, kiedy dziki demon zmierzał w jego stronę. Żołnierze strzelali w pierś potwora i jego wierzchowca, jednakże nie byli w stanie nic zrobić. Wszelkie życie, które dostawało się w zasięg szczęk, buławy lub miecza demonicznej istoty, zwyczajnie gasło. Kilku samotnych czarodziejów próbowało posłać w jego kierunku lodowe pociski, ale bestia albo ich unikała, albo odbijała orężem, a następnie eliminowała uciążliwego magika.
- Bagar damansh! – wydarł się potwór, kręcąc mieczem, po czym skoczył do przodu, obalając kolejną kolumnę żołnierzy, a także walczącymi z nimi orków. Nikt nie przeżył. Jakiś brygadier oddał serię w pierś demona. Wszystkie pociski wybuchły, ale żaden nie zarysował nawet czarnego napierśnika. Ogar skoczył i przegryzł żołnierza wpół.
- Głów nam nie unosić – jęknął jakiś żołnierz za plecami Marrowa. Ktoś szybko trzasnął go w gębę.
- Wycofać się na lewe skrzydło! – usłyszeli głos oficera.
- Show them the power of highborne! – dało się słyszeć wysoki głos elfa.
- WOTAN! – przebił się basowy ryk krasnoluda.
- JOB TWOJU MAT'! – wydarł się jakiś ork.
- Arenoth Khorne dalaz! – przekrzykiwał ich wszystkich demon, masakrujący okolicznych śmiertelników. Brygadierzy nie mogli mu się przeciwstawić. Dopiero strzał z czołgu zrzucił go z bestii, ale nawet nie pozbawił go przytomności. Było nawet gorzej – teraz krwiopuszcz kontynuował swoją walkę na nogach, a jego bestia zabijała ludzi generała Lintiga. Ktoś musiał to w końcu przerwać. Kiedy tylko potwór zwrócił swoje przekrwione, wykrzywione ślepą nienawiścią oczy na Dereka, człowiek wiedział, że przyszła jego kolej na bohaterstwo. Wystrzelił w poczwarę, nie czyniąc jej wyraźnej szkody. Bestia wielkimi susami rzuciła się w jego stronę, zderzając się z nim. Żołnierzem rzuciło do tyłu jak szmacianą lalką. Ciężko upadł na plecy. Jego dłoń powędrowała w kierunku granatu krakowego, ładunku wybuchowego używanego do niszczenia pojazdów pancernych. Wyrwał zawleczkę. Gdy wielkie szczęki otworzyły się nad nim, sierżant Marrow rzucił w głąb paszczy granat i przeturlał się, cudem unikając rozerwania na sztuki. Bestia warknęła…a potem przednia część ogara eksplodowała w morzu ognia, krwi i spadających z wysokości wnętrzności. Duma na chwilę rozpromieniła świat Dereka.
- Dobra robota, Marrow! – usłyszał czyjś krzyk. Sam sierżant też zdawał sobie sprawę z wagi swego osiągnięcia, jednakże jeździec dalej żył i był o wiele groźniejszy niż jego wierzchowiec…A gdyby i tego było mało, Zielona Śmierć zaczęła zbierać swoje żniwo.
Backstabba wypadł ze swej kryjówki, przeładował gwałtownie strzelbę i wystrzelił w kierunku grupki oszołomionych granatem błyskowym krasnoludów. Z ogłuszającym hukiem broń plunęła ogniem, dosłownie. Pocisk poszybował, wbił się w pierwszego żołnierza i eksplodował kulą płomieni, która wyeliminowała całą drużynę. Backstabba wyszczerzył się w wilczym uśmiechu. Zielonoskóry mierzył około ośmiu stóp wzrostu, czyli o wiele więcej niż mógł osiągnąć normalny zielony ork. Jego szczęka była o wiele większa, a kły ciemne. Całą gębę umalowaną miał na czerwono, poza może spiczastymi uszami. Jedno jedyne oko było duże, bystre, brązowe, drugi oczodół zasłaniała zaś klapka przymocowana dwoma plastrami. Ork ubrany był w wystrzępiony czarny bezrękawnik, szerokie spodnie w zgniłozielonym kolorze i czarne, wysłużone buciory. Jego kieszenie, cholewy butów a także plecak kostkę wypełniała różnoraka broń i amunicja. Słynny „nóż” Backstabby wciąż owinięty był w brudny gałgan i spoczywał przy jego boku. Samozwańcza „Zielona Śmierć” ze złym uśmiechem pognał przed siebie, ładując sporo grubego śrutu do swojej strzelby. Jego kolejną ofiarą stał się krasnoludzki czołg, który nie wytrzymał starcia z bombą magnetyczną orka. Kadłub został rozdarty na sztuki, kijobomba wrzucona do środka dopełniła dzieła zniszczenia. Pobliscy żołnierze strzelali do napastnika, jednak albo nie trafiali, albo pociski tylko ślizgały się po skórze orka, lekko ją raniąc. Amunicja jego strzelby, dla odmiany, dosłownie rozdzierała miękkich ludzi na sztuki.
- Zdychaj, bydlaku! – wydarł się jakiś krasnolud. Backstabba wyszarpał „nóż” ze szmaty. Maczeta zalśniłaby, ale była zbyt utytłana w brudzie, rdzy i zaschniętej krwi.
- A zyjdź ty mie z drogi, capie! – ryknął ork i przeciął krasnoluda na pół jednym machnięciem ostrza. – Ja jestem ork, a wy nie! – darł się dalej, gromiąc ludzi i krasnoludów wystrzałami ze strzelby. Po wyeliminowaniu wrogów pobiegł przed siebie, rzucił do przodu, przetoczył i wylądował w przyklęku za ciałami kilku normalnych orków. Rozpiął plecak, wyjął ze środka palnik (w tym przypadku chodziło o miotacz ognia – samoróbkę) i kilka bomb dymnych. Ładunki rzucił przed siebie, pozwalając im eksplodować w chmurze dławiącego smogu. Wybiegł i drąc się opętańczo traktował palnikiem wszelkich sprzeciwiających mu się wrogów. Wybiegł w końcu z dymu, zdzielił kułakiem jakiegoś elfa i oczyścił sobie drogę wystrzałem ze strzelby. Przed oczami miał radosny widok – kilkumetrowego krasnoludzkiego mecha klasy „Warlord”.
Stonefoot widział orka przez ekrany swej maszyny. Widział to bestialskie, zielone lico, wykrzywione w radości i gniewie. Widział zniszczone czołgi pozostawione w jego ścieżce. Widział też wyraźnie przyciski pozwalające mu rozczłonkowanie przeciwnika przy pomocy wielkokalibrowego działa funkcjonującego jako karabin mecha.
- Idź na chuj – warknął do mikrofonu, jego zniekształcony głos przetoczył się po polu bitwy przez głośniki „Warlorda”. Wcisnął guzik na drążku, a ekrany informujące o stanie amunicji zaczęły zbijać liczby, bowiem mech otworzył ogień. Backstabba był jednak szybki, popędził do przodu, miedzy nogi mecha.
- Pułkowniku, jest gdzieś pod nami!
- Zgniećcie go jak robaka! Zdeptajcie!
- Nie mamy jak, zniknął z zasięgu naszych broni, jest zbyt małym i szybkim celem.
- Pułkowniku, naruszenie kadłuba w rejonie prawej nogi!
- Nie mówcie mi, że!… - zaczął Stonefoot, przekręcając kamery tak, że widział orka, przebijającego pancerz jego mecha przy pomocy zardzewiałej maczety. Przecież to nie miało prawa się dziać. Łamiąc wszelkie prawa fizyki i logiki, kosmiczny ork wspinał się w górę „Warlorda”, korzystając z maczety jako czekana.
- Zgaduję, że nie możemy go niczym zlikwidować… - powiedział z goryczą. Któryś z operatorów maszyny potwierdził jego obawy.
- Pułkowniku, jakim cudem przebija on powierzchnię z tytanostali? – rzucił pytaniem jeden z techników. – Jego broń musiałaby być z materiału, o co najmniej identycznych właściwościach, twardości…
- Nie mów mi rzeczy, które już wiem! To zielone bydlę jakimś cudem idzie do góry! I jak on przedarł się przez nasze tarcze energetyczne?!
- Panie pułkowniku – powiedział jakiż podoficer nieśmiało. – Tarcze energetyczne chronią tylko korpus, nikt nie pomyślał, że ktoś może spróbować dostać się w taki sposób…
- Do jasnej cholery, czy za… - zaczął wściekać się Garm, jednakże przerwał mu huk wybuchu, wyrywającego dziurę w miejscu jednego z włazów. Na jednym z monitorów można było przed chwilą zobaczyć, jak ork detonuje pancerz prymitywnie wyglądającą bombą. Po chwili wskoczył on ciężko do kabiny dowodzenia.
- Suprise muthafuckas! – ryknął śmiechem i rzucił przed siebie garść granatów. Wszystkie wybuchły niemal od razu po dotknięciu jakiejś powierzchni, czyniąc spustoszenie wśród personelu i sprzętu. Kilku krasnoludów złapało się za broń, ale potężny kaliber pocisków wypluwanych przez strzelbę Backstabby przerobił ich na parujące kupki mięsa i kości. Sam Stonefist strzelił w głowę orka, ale ten odbił kulę ostrzem noża. Przeturlał się do krasnoluda i kopnął go w szczękę, a potem zdzielił łokciem przez plecy. Obalony Stonefist zobaczył wszystkie gwiazdy swego rodzinnego nieba. Instynktownie, Backstabba wcisnął jakiś guzik, otwierając kopułę sterówki. Złapał za gardło krasnoluda i beknął mu w twarz. Zawiało przetrawionym alkoholem, wołowiną i tanim tytoniem.
- Zwalniam ciem, kurduplu! – ryknął śmiechem i wyrzucił Garma, po czym zamknął kokpit. Złapał w ręce drążki i przeciągnął. Machina gwałtownie i nienaturalnie przekręciła się, zmieniła ustawienie nóg…a potem Backstabba odpalił kilka rakiet i potężne działo w kierunku krasnoludzkich kolumn pancernych. Mógł w tym momencie radośnie zniszczyć armię generała Lintiga, jednakże krasnoludzki pułkownik miał miękkie lądowanie – na głowie jakiegoś orka. Zabił swojego „ratownika”, po czym zerwał z piersi coś na kształt okrągłego dysku z guzikiem, który wdusił z nienawiścią, rzucając jakieś przekleństwo w kierunku kosmicznego orka. A kokpicie mecha zapaliły się lampki odliczające 30 sekund do autodestrukcji „Warlorda”. Backstabba splunął, nawciskał wystarczająco wiele guzików by otworzyć sobie właz ewakuacyjny i opuścił mecha. Po 30 sekundach majestatyczny „Warlord” eksplodował, zasypując pole bitwy swymi płonącymi szczątkami.
- To się powoli wymyka spod kontroli – z goryczą powiedział generał Lintig.
- Niestety, panie generale – poparł go jeden z oficerów. – Choć przybycie brygadierów podniosło morale i przechyliło szale na naszą stronę, ten przeklęty demon wiąże nasze siły. Nie potrafią go powstrzymać. Plus jest taki, że nie oszczędza też orków. Jakby tego było mało, pancerny korpus krasnoludów został poważnie przerzedzony przez tego Backstabbę. Cała nadzieja w nas, ludziach, i tej garstce elfów.
- Niech przyjdą Szarzy Rycerze – powiedział po chwili ciszy bardzo spokojnym głosem generał Lintig. – Niech przyjdą templariusze lub niech przyjdzie koniec.
A mogłem zostać na akademii, wyrzucał sobie Namarin. Jego napierśnik zbryzgany był krwią jakiegoś barbarzyńcy, a magiczne rezerwy silnie uszczuplone. Żołnierzy pod jego komendą ubyło, ramię dzierżące miecz bolało jak nigdy…a wrogów nie ubywało. Przerażał go fanatyzm orków, goblinów i reszty tej bandy. Wszyscy walczyli z ogromną zajadłością. Wszyscy pod jednym dowódcą. Namarin przypomniał sobie swego nauczyciela strategii i jego teorie pięści i dłoni – sprawdzała się. Z rozważań wyrwał go jakiś nacierający w jego stronę hobgoblin. Archont zawirował w półobrocie i ciął przeciwnika w skroń. Krótka inkantacja pozwoliła mu na rzucenie wiązką przeskakujących błyskawic w grupę wrogów, skutecznie niszcząc ją.
- Lordzie Namarinie, nasi magowie nie będą mogli długo utrzymywać tarczy magicznych przeciwko ich magom. Jest ich zbyt wielu, pomimo że część została już zabita – zaraportował jeden z podwładnych archonta.
- Musimy wytrzymać. W imię naszych paktów…w imię Wysokiego Króla – ciężko powiedział szlachcic. Chwilę później dotarli do żołnierza opatrującego lekką ranę ramienia. Miał on krasnoludzki karabin przy boku. Na widok elfa zasalutował.
- Panie archoncie – powiedział sztywno. Namarin tylko machnął ręką.
- Spocznij. Jak cię zwą?
- Jestem sierżant Derek Marrow… – przedstawił się podoficer. Archont skojarzył imię – to właśnie ten człowiek zabił ogara Khorne’a. Imponujące dokonanie jak na śmiertelnika.
- Dobrze, żołnierzu. Prowadź nas w kierunku tego krwiopuszcza. Przegonimy tą poczwarę z powrotem do Spaczni.
- Aye aye, sir. Za mną! – zasalutował sierżant i pognał przed siebie. Elfy ruszyły za nim w poszukiwaniu demona. Znalazły go szybko. Niestety, nie tego, którego szukały.
Derek został zbity z nóg przed wielką jak bochen chleba zieloną pięść. Zdążył tylko zobaczyć ogromnego orka przeskakującego nad nim, w locie ładującego strzelbę wielkimi pociskami. Celując z biodra, zielonoskóry wystrzelił. Z przerażającym hukiem nabój wbił się w kolumnę elfów i eksplodował, sypiąc wokoło fragmentami ciał. Backstabba przeładował broń i wystrzelił po raz kolejny, tym razem pociskiem zapalającym, zamykając elfy w szalejącym inferno. Ostał się tylko Namarin, który z zaciętym wyrazem twarzy posłał trzaskające mocą błyskawice w kierunku napastnika. Kosmiczny ork, uśmiechnięty od ucha do ucha, szedł ciężko do przodu. Pot na jego skórze wyparował, wszystkie włosy stanęły dęba, jego czerep zaczął się dymić. Jeden krok…drugi krok…trzeci krok. Znajdując się raptem półtora metra od czarodzieja, Backstabba zamachnął się nożem z całej swej siły, celując między spojenia pancerza. Atak był taki silny, że ciało Namarina dosłownie pękło. Wysypały się z niego wnętrzności, a błyskawice momentalnie zniknęły. Dymiący ork z mimowolnie kurczącymi się mięśniami stanął triumfalnie nad archontem, członkiem starożytnej kasty elfickiego społeczeństwa, arystokratą, mistrzem magii, dowódcą, szermierzem.
- Takiś mocny, dugouchy pedale – warknął, po czym nacisnął spust strzelby. Głowa i większa część torsu archonta wybuchła w twarz Backstabby. W czasie całej tej masakry Derek podniósł się na nogi. Kiedy ork odwrócił się od niego, czerwona farba na jego twarzy wyglądała bardziej…krwiście, bardziej realistycznie. Lufa wymierzonej w sierżanta strzelby przypominała człowiekowi tunel metra. Tunel, z którego zaraz miał wyjechać pociąg kierujący się prosto w zaświaty.
Trzasnął naciśnięty spust.
Derek nie wierzył w bogów, ale fortuna była dziś po jego stronie. Backstabbie skończyła się amunicja. Marrow poderwał swój karabin, ork jednak był szybszy – niemal równocześnie rzucił w kierunku sierżanta granat błyskowy i przekoziołkował w tył. Oślepiające światło zaćmiło oczy człowieka, a kiedy wzrok powrócił, wielkiego orka nie można było dojrzeć. W zasadzie, nikt na polu bitwy nie był już w stanie go dojrzeć. Zielona Śmierć przybyła znienacka, zebrała swe żniwo i odeszła, aby zaatakować innym razem. Sierżant Marrow podniósł się i przycisnął słuchawkę.
- Sierżant Marrow do dowództwa. Archont Namarin nie żyje. Powtarzam, archont Namarin nie żyje. Bez odbioru – zakomunikował i rozłączył się. Wyjął z kieszeni papierosa, zapalił i zaciągnął się głęboko. Dmuchnął przed siebie tytoniowym dymem, który zmieszał się z wyziewami broni i sprzętu opancerzonego. Widział dokładnie rozwścieczonego demona. „Jeszcze tylko jeden bój…”, powiedział sam do siebie, przeładowując karabin. Szedł przed siebie, patrząc na krwiopuszcza. Coś w nim pękło, przestało się dla niego liczyć. Miał żyć i umrzeć tego dnia i właściwie przestał osie to dla niego liczyć.
- Ej, TY! – wydarł się w kierunku pomiotu Spaczni. Krwawy demon zwrócił na niego swe płonące oczy. – Nawpierdalaj się ołowiu! – wrzasnął i otworzył ogień. Czarny napierśnik w dalszym ciągu lekceważył ataki wykonywane bronią palną. Krwiopuszcz zaczął iść w jego stronę, w każdym krokiem przyśpieszając i wydając z siebie ścinając krew w żyłach ryk. Kiedy to Derek gotowy był na śmierć, rzeczywistość za nim pękła z białym światłem. Żołnierz usłyszał ciężkie kroki kogoś opancerzonego za sobą, a następnie, w szarży, minął go szary rycerz. Tak, członek grupy najpotężniejszych templariuszy, zbrojnego ramienia Świętej Inkwizycji, dumnie zwących się „Młotami Światła”.
- Uderzcie na nich całą swoją mocą, bracia! – wykrzyknął paladyn, zakuty w szary pancerz wspomagany, wymachując trzaskającą mocą włócznią. Wyskoczył wysoko w powietrze, szybując w kierunku demona. Ten dojrzał wreszcie wroga godnego siebie, ba, zdolnego do pokonania go. Nawet demony pozbawione wolnej woli rozpoznawały łowców demonów, jakimi byli szarzy rycerze. Płomienie w oczach bestii rozbłysły strachem. Po krótkiej, trwającej kilka uderzeń serca chwili, templariusz opadł na przeciwnika. Uświęcone ostrze, wzmocnione psioniczną mocą właściciela, z głuchym trzaskiem przebiło pancerz poczwary, a następnie wyszło z jej pleców. Wrzask w ustach spaczniowego pomiotu przekształcił się w ochrypły gulgot. Szary rycerz naparł na ciało demona, pociągnął broń do góry i rozpłatał wroga na dwoje. Po krótkiej chwili pojawiły się dwa nowe pęknięcia w rzeczywistości, na polu bitwy znaleźli się dwa kolejni templariusze, zakuci w identyczne szare pancerze wspomagane. Jedyną różnicą był hełm pierwszego rycerza, przez który przebiegały dwie czerwone kreski, sygnalizujące wyższą rangę.
- Żołnierze Dalkii, żołnierze Światłości! – wydarł się przywódca. – Wojownicy Inkwizycji przybyli wam na ratunek! Lux patrzy dzisiaj na was, walczących z heretykami! – krzyczał, wskazując na armie orków, która powoli zaczęła się cofać. – Wszyscy heretycy lękają się Inkwizycji! Światło, prowadź nas!
W zupełnie innym miejscu na ziemi, jeden z najbardziej przerażających umysłów tego świata spoglądał w monitory, oglądając bitwę, której dość pełny obraz zbierał z wielu kamer. Głęboko pod powierzchnią Noksii, pod karpackimi szczytami, w wypełnionej machinami i salami laboratoryjnymi bazie badawczej rumuńskiego naukowca, rzeczony badacz wpatrywał się w bitwę. Nie sposób opisać jego wytrącającego z równowagi wyglądu ani nawet wypowiedzieć jego imienia, budzącego słuszną grozę w tych, którzy rozumieli zagrożenie. Tutaj, w jego „świecie”, tytułowano go zazwyczaj doktorem.
- Czy wszystko idzie zgodnie z planem, doktorze? – zapytał z silnym akcentem młody człowiek w laboratoryjnym kitlu. Stał za swoim przełożonym, ściskając w urękawicznionej dłoni coś na kształt czarnej, metalowej laski.
- W największym porządku, Viktorze – odparł głębokim, nienaturalnym głosem mentor, a następnie wziął głęboki wdech w swej stymulującej oddychanie masce. Ów odgłos zasysanego powietrza, nawet po tylu latach, sprawił, że włosy na karku Viktora stanęły na baczność. – Te szkodniki zabijają się w najlepsze…przywołują demony…Wzniecają konflikty, które niedługo…wymkną się im spod kontroli…
- Cieszy mnie, że ma doktor rację – bąknął w odpowiedzi młodszy naukowiec. Jego przełożony zaśmiał się, a był to dźwięk przerażający.
- Uwielbiam, kiedy plan się sprawdza…Czy wprowadziłeś poprawki…o które prosiłem…w naszych zrobotyzowanych żołnierzach?
- Da. Wyeliminowałem ten bug w oprogramowaniu, udało też mi się udoskonalić układ motoryczny…Profesor Maradus wspominał coś o usprawnieniu ich w którąś ze swoich broni biologicznych, ale potrzebuje przeprowadzić więcej testów, a do nich potrzebuje obiektów doświadczalnych.
- To mu je zdobądź…czy może chcesz mi udowodnić…swoją niezaradność? – spytał doktor, nie odrywając wzroku od monitorów, na których bitwa chyba dobiegała końca.
- Ależ nie! – krzyknął Viktor. Doktor nie musiał nawet grozić, by jego podwładni oblewali się zimnym potem. – Bezzwłocznie. Pytanie tylko, czy moralnym jest prowadzić takie polowania na ludzi do eksperymentów tego gnoma…
- Jesteśmy naukowcami…nie etykami. Osądzi nas…historia – przerwał mu doktor. Przyjrzał się monitorom, sprawdził kilka parametrów przy swoim podwyższeniu. – Szarzy rycerze…wkroczyli do gry. Orkowie…nie mają już szans. Pomóżmy…im to skończyć.
- Jakie rozkazy, proszę pana? – Viktor wyprężył się na baczność.
- Och, po prostu…wyślemy im parę…rakiet – wzruszył ramionami naukowiec, po czym metalową, szponiastą dłonią wstukał kilka komend w okoliczne pulpity. Niektóre monitory zmieniły obraz, ukazując startujące, butelkowozielone rakiety ze ściętymi czubkami.
- Kwasowe Kły, pociski balistyczne potrafiące samodzielnie namierzyć cel, wybuchające skoncentrowanym, przepalającym tytanostal kwasem, dodatkowo wyposażone w ładunek eksplozywny… - zaczął prawić peany Viktor, ale doktor przerwał mu sapnięciem.
- Wiem, co wynalazłem. Zobaczymy…jak ładnie orkowie zleją się…z kwasem – mruknął wesoło.
- Panowie, dzisiejszy dzień jest zwycięski, ale nie radosny – zwrócił się generał James Lintig do tego, co zostało z jego armii. U jego boku stali pozostali przywódcy armii – pułkownik Garm Stonefoot opierający się na jednej kuli, brat – kapitan szarych rycerzy imieniem Marius DeRano oraz nowy przywódca elfów, krewniak Namarina, bladowłosy mag zwący się Jariel Silverleaf.
- Chociaż wynaturzony demonolog – zaczął mówić templariusz DeRano – zbiegł, udało nam się zabić potężnego krwiopuszcza, zadając cios kultystom Króla Krwi.
- Podobnie z machinami – burknął pułkownik ze Scotlandii – zniszczonymi przez tego kosmitę. Znacznie uszczupliliśmy dzisiaj pancerne korpusy Wielkiej Hordy.
- Poległo wielu naszych magów, polegli elficcy czarodzieje – powiedział, kręcąc głową, jakiś odziany w szaty czarownik.
- Poległ dziedzic rodu Silverleafów, sir Namarin – smutnym głosem rzekł Jariel.
- Zginęło nas dzisiaj wielu, ale to nikt nie jest silniejszy od ostatniego stojącego na placu boju! – przerwał smutki generał Lintig. – Musimy jeszcze dowiedzieć się, kto zbombardował orków, gdzie uciekły resztki ich armii, gdzie podziewa się ten cholerny demonolog…Ale przeżyliśmy! Przeżyliśmy i wygraliśmy! Jutro składamy obóz i wycofujemy się z powrotem do ONS, do swoich rodzin! – na te słowa żołnierze zaczęli wiwatować.
- Zanim jednak odejdziemy, pragnąłbym wyróżnić jednego z żołnierzy. Sierżant Derek Marrow, wystąp!
Na te słowa Derek wyszedł przed szereg. Nie poinformowano go o niczym, dlatego nieudolnie maskował zdziwienie. Zasalutował sztywno generałowi.
- Za męstwo okazane w walce z wrogiem, za zachowanie zimnej krwi wobec złamanego morale okolicznych sojuszników, za utrzymanie wyrw w szeregu – zaczął generał Lintig, dobywając ceremonialnej szabli. Derek, niedowierzając, uklęknął.
- Oraz za zniszczenie bestii chaosu oraz opór postawiony demonicznemu wojownikowi – dodał z uśmiechem kapitan Marius.
- Za wszystkie wymienione czyny, ja, generał James Lintig, podnoszę pana do stopnia chorążego – uroczyście powiedział dowódca, lekko uderzając awansowanego żołnierza płazem szabli. Marrow wstał, a wtedy Lintig otworzył puzderko z medalem – złotą gwiazdą na fioletowej wstążce.
- Nagradzam też pana Fioletową Gwiazdą Męstwa ONS – rzekł, przypinając odznaczenie do munduru Marrowa. Obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie. Derek usłyszał jeszcze szept. – Marnujesz się w liniowym wojsku. Rozmawiałem z Haydenfelem, zrobimy z ciebie brygadiera, chłopcze.
Potem wszystko zagłuszył ryk wiwatujących żołnierzy Szesnastej Armii Dalkiańskiej. Derek spojrzał w niebo, uznając, że świat nie jest jednak taki zły…Chociaż wczorajszy dzień pełny był ciemności i śmierci, światłość zawsze zdołała przebić mrok.