Zielony świat

Jakaś absurdalna część jego świadomości mówiła mu, że to powinien być korytarz. Długi, monotonny korytarz, z dziesiątkami drzwi i cieniami kryjącymi się w każdym załomie, pomimo ich braku. Korytarz niekończący się punktem, do którego dotarcie stanowi jedyny cel. Korytarz z białymi ścianami i drapieżnym echem jego własnych kroków, obdzierającym go z resztek logiki.

Ale to nie był korytarz. Zielona przestrzeń, ograniczona tylko podłogą i sufitem na wyciągniecie dłoni. Przestrzeń zielona szarosiną, trupią zielenią kojarzącą się z plechą i spleśniałym chlebem. Zielona zielenią, która zamiast uspokajać, niepokoiła.

Sufit, zielony jak wszystko, nie był tylko sufitem. Był granicą, najwyższą możliwą płaszczyzną. Niczym nie wsparty rozchodził się we wszystkich kierunkach, by po kilkudziesięciu metrach zlać się ze wszystkim w jedno zielone nic.

Na podłodze stały kanapy, pufy, stoły i krzesła. Wszystko obrzydliwie zielone, jak wymiociny po zjedzeniu kwaśnego agrestu. Stały tam jak drzewa i zwierzęta. Ogromne, wiekowe baobaby o rozległych konarach i dzikie tygrysy czające się w nieistniejących jamach. Jak wielkie, zgniłe grzyby otoczone przez mniejsze. Miał wrażenie, że na niego patrzą, myślą o nim. Pasowały do tego świata, były nieodłącznym jego elementem.

Przesuwały się, razem z zielonym wszystkim. Podświadomie wiedział, że stoją nieruchomo, lecz to nie miało znaczenia.

Biegł. To było tak oczywiste, że nie poświęcał temu najmniejszej wagi. Myśl, aby nie biec była równie absurdalna jak ta, by latać.

Dotknął swojego czoła. Było mokre i gorące. Nie czuł zmęczenia. Nie mógł. Musiał biec.

Obejrzał się z przerażeniem w oczach i dostrzegł. Szarozieloną jak wszystko przestrzeń z kanapami, pufami, stołami i krzesłami. Przód od tyłu rozróżniał tylko po tym, że biegł do przodu. A z tyłu przybiegał.

Nie mógł zawrócić. Myśl o tym była równie absurdalna jak ta, by nie biec.

Odwrócił się z powrotem. Gdyby nie zmiana kierunku przesuwania się mebli nie zauważyłby żadnej różnicy. Ominął pufę, która stała mu na drodze i pobiegł dalej.

Wyciągnął rękę w górę, chcąc dotknąć sufitu. Jego dłoń napotkała opór, lecz nic nie poczuł. Płaszczyzna nie miała faktury ani temperatury. Nie posiadała żadnych właściwości; nie była mokra, śliska, zimna czy obrzydliwa w dotyku. Można ją było określić tylko jako zieloną. Jak wszystko.

Cofnął rękę tak gwałtownie, jakby dotknął rozżarzonego żelaza. Chciał zbadać także podłogę, lecz było to niemożliwe; musiał przecież biec. Więc biegł.

Na granicy pola widzenia, i świadomości, migały mu meble. Zielone. Jak wszystko. Chciały, by w nich usiadł. Odpoczął.

On jednak o tym nie myślał. Byłoby to równie absurdalne jak to, by zawrócić.

Ponownie obejrzał się za siebie. Krople potu spadły na podłogę. Dostrzegł to samo co poprzednio. Ten sam, niezmienny obraz. Zielona, przeklęcie zielona przestrzeń, zielone kanapy, pufy, stoły i krzesła.

Jego oczy były tylko uformowaną w owal grupą komórek. Lecz w jakiś sposób zapisane było w nich krańcowe przerażanie. Były jego emanacją, materialną formą. W tych oczach mieściła się kwintesencja strachu.

Spojrzał na swoją dłoń. Zawył, gdy ujrzał, że i ona przyoblekła się zgniłą zielenią wszystkiego. Był to ryk, którego nie były w stanie wydać struny głosowe.

Przewrócił się. Nie zawadził o żaden mebel, z idealnie płaskiej podłogi nic nie wystawało. Lecz przewrócił się. Można powiedzieć, że upadek był jedynym celem jego biegu. Nie wiedział ile lat biegł. Może przebył tylko kilkanaście kroków?

Zamknął oczy. Odgłos niewysłowionej ulgi wyrwał się z jego ust, gdy ujrzał czerń swych powiek.

Z pufy wstała kobieta. Miała twarz, lecz pozbawioną rysów. Podeszła do niego. Pochyliła się.

Zielony świat zniknął.