Cienie z przeszłości
Coś wisiało w powietrzu.
Drzewa przestały owocować. W lasach pojawiły się wędrowne bandy, o wiele większe i zuchwalsze niż zwykle. Wszędzie, nie wiadomo skąd, znajdywali się przepowiadający koniec świata prorocy. Na ulicach było coraz więcej złodziei, szarlatanów i rzezimieszków. Królowie zwoływali narady, jawne i potajemne. Potwory rozzuchwaliły się. Podniesiono cła, pozamykano niektóre granice. Nawet woda płynęła jakoś inaczej. A wiatr leśny huczał przerażająco, jakby niósł złe nowiny.
Tak... to się czuło, już od jakiegoś czasu. Wszyscy o tym mówili, od najwyższych urzędników państwowych po przekupki na targowiskach. Każdy wiedział, co się święci. Potrzeba było tylko drobnej iskry, by rozniecić ogień. A i na iskrę nie trzeba było długo czekać. I kiedy pośród dzikich, zarośniętych trującym zielskiem jak torfowisko mchami, pełnych gęstych oparów bagnisk, będących siedliskiem chyba tylko nocnych ptaków z pogranicza życia i śmierci, zbłąkana elfia strzała trafiła prosto w serce powracającego do Tardusu królewskiego Namiestnika, rozpętało się prawdziwe piekło. I nikt nie pytał, czy owa nieszczęsna strzała naprawdę należała do elfa. A przecież należałoby podać w wątpliwość przebywanie takiego stworzenia w TAKIM miejscu. Ale to przecież nie o to chodziło.
* * * Ból był straszny. Ostry i pulsujący, jak fala rozchodził się po całym ciele. Dopadał skóry, czepiał się mięśni, drążył kości, rozsadzał czaszkę. Do niego dochodziło przejmujące zimno. To właśnie obudziło młodą dziewczynę, a właściwie nie dziewczynę, gdyż raczej nie była istotą ludzką. Wyglądała na półelfkę.
Rozejrzała się i spostrzegła, że leży na mokrym mchu. Ostre, pachnące ziołami powietrze siłą wdzierało się do nozdrzy. Chciała się podnieść, ale wtedy poczuła nową falę bólu, jakby ktoś przeszył jej prądem wszystkie kości i zmiażdżył całe ciało. Stojący nad nią wysoki, barczysty barbarzyńca spostrzegł ruch.
- Te, mała, ani mru mru!- warknął.
- Gdzie... gdzie ja jestem?
- Mówiłem ci, zamknij się do diaska, albo znowu oberwiesz! Kartul!- zwrócił się do wyjątkowo niesympatycznie wyglądającego orka - powiedz szefowi, że to coś, czego nie pozwolił ci rozszarpać się obudziło. Tylko migiem! - Bo chory się robię od samego patrzenia na to elfie ścierwo - dodał spojrzawszy na nią z niesmakiem.
Dziewczyna, uważając na wzrok barbarzyńcy, spróbowała zanalizować sytuację. Z tego, co pamiętała, podczas polowania na świetnie nadającego się na obiad królika nagle poczuła przeszywający ból i na świecie zapanowały ciemności. "Musieli mnie nieźle wyrżnąć" pomyślała. Teraz znajdowała się w ich obozie. Wokół niej krzątali się barbarzyńcy, orkowie, półorkiowie, krasnoludy i trudne do rozpoznania typy spod ciemnej gwiazdy. Na dobitkę przy ognisku jeden z nich piekł JEJ królika.
"No to ładnie. Teraz mnie okradną, zamęczą na śmierć i zjedzą. Niech to szlag!" - denerwowała się. Tymczasem zbliżał się do niej jakiś człowiek.
- Podnieście ją! - rozkazał. Wysłuchali go natychmiast. Musiał być szefem. Mocno chwycili ją za ramiona i bynajmniej nie delikatnie dźwignęli do góry. Jęknęła.
- Delikatnie, panowie, nie widzicie, że to dama? - rzekł przywódca z szyderczym uśmiechem. Był to wysoki, młody mężczyzna o pięknych zielonych oczach i potarganych włosach w kolorze pszenicy. Zza szerokiego pasa wystawał długi piękny miecz, który wcale nie pasował do rozbójnika. Raczej do szlachcica.
- Kogo my tu mamy? - zwrócił się do dziewczyny. - Elfka? Półelfka? Czarownica? Nieślubne dziecko jakiegoś eremity i szefowej Druidów? Gadaj, kim jesteś i co robisz w moim lesie!
- To nie jest twój las, pyszałku! - krzyknęła. Uśmiechnął się tak, że przeszył ją dreszcz. Nic dziwnego, że te wszystkie stwory go słuchały. On miał coś w sobie. W spojrzeniu. W uśmiechu. Coś magnetycznego, pięknego i strasznego zarazem. Od razu ugięły się pod nią kolana.
- Ach, tak, jesteśmy zuchwali? Dowiedz się, że to JEST mój las. Hrabia Vexare, do usług. A to jest moje wojsko.
"Wojskiem", które spieszyło na pomoc rychło spodziewającemu się oblężenia królowi Ancilli, hrabia nazywał ową zbieraninę leśnych zbójów.
- To ma być wojsko?! Ci rozbójnicy?! - krzyknęła z niedowierzaniem i w tym momencie poczuła silny cios w brzuch. Zakrztusiła się. Kartul nie lubił, żeby go tak nazywać.
- Uspokój się, śmierdzielu! - hrabia spojrzał na niego groźnie. - to nie worek treningowy, tylko bardzo młodziutka dama. I zaraz dowiemy się, jak ma na imię. prawda?
- Nie. Nie mam imienia- rzekła cicho. Napotkała badawczy wzrok. -Naprawdę nie mam, nie pamiętam swoich rodziców, domu, niczego. Wychowały mnie leśne kapłanki, ale porzuciły mnie pewnego dnia na pustkowiu, nie wiem, dla czego. Żyję w tym lesie od dawna z tego, co upoluję. I nie mam ochoty na śmierć z rąk tego... wojska.
- Nie martw się, nic złego cię nie spotka, dopóki ja o tym nie zdecyduję. A to wojsko, to mój autorski pomysł. Po co marnować czas i pieniądze, żeby rozbijać wędrowne bandy, skoro można z nich zrobić użytek? Prowadzę ze sobą dwa tysiące tych degeneratów. Płacę im, więc idą ze mną, boją się mnie, więc są lojalni. Skoro jesteś półelfką z lasu, to zapewne dobrze strzelasz? Przyda nam się strzelec. Mówisz, że nie masz imienia. To na razie będziemy do ciebie mówić po prostu: Mała. Bo jesteś jeszcze młodziutka, mam rację? No, więc przyłączysz się do nas, czy wolisz lochy za kłusownictwo?
- Przyłączę się - wymamrotała, nie mogąc oderwać wzroku od tych jego niepokojących oczu. Była zbyt młoda, by wiedzieć, co oznacza ten blask, który w nich płonął.
* * *
Celemus, król Ancilli, od dłuższego czasu wpatrywał się w dalekie lasy widoczne z wąskiego okna jego komnaty. Ileż by dał, by raz na zawsze zrzucić ze swej głowy tę żelazną obręcz, która ostatnimi czasy cisnęła go jeszcze bardziej niż zwykle. Tak, korona ciążyła mu. Już dawno przestał być dumny z tej marnej imitacji wspaniałych insygniów koronacyjnych Dawnych Królów, która bynajmniej nie oznaczała sławy i bogactwa, a jedynie troski i smutek. Królestwo było słabe, zależne od sąsiadujących krajów, co chwila pustoszone przez maszerujące przez nie wojska, na których wpuszczenie w obręb swych granic musiało się godzić. A teraz jeszcze ta wojna. Elfy z Hortus sprzymierzyły się z tymi ze Scultum i idą prosto na stolicę. Król otrzymał zapewnienie od Rady Zjednoczonych Królestw, że przybędzie pomoc, że przyślą konnicę i 10 tysięcy pieszych. Ale oni nigdy nie kwapili się z pomocą, szczególnie słabym królestwom. Zawsze mogą się jakoś dyplomatycznie wykręcić...
A Ancilla spłynie w tym czasie krwią. I jedno z pięciu Dawnych Królestw upadnie ostatecznie.* * *
- Te, przybłęda, cho-no tu! - splunął niski, czarny ork - Przynieś mi wody!
- Sam sobie przynieś, pokrako! - prychnęła młoda półelfka. - Nie jestem na posyłki!
- No, no, uważaj, smarkulo! - spojrzał na nią groźnie. Kilku jego kompanów wyraziło zainteresowanie nową awanturą.- Bo jak ci przetrącę te twoje mizerne kosteczki, to do końca życia będziesz jeno na targowisku żebrać! Też mi coś, wojowniczka! Odsuń się, bo śmierdzisz elfem na odległość! Myślisz, że dzie my idziemy, co? Z twoimi długouchymi kamratami walczyć!
- Lepiej mieć długie uszy, niż taki cuchnący oddech!
- Doigrasz się, zdrajco mały! Ty pewnie tam idziesz, żeby się ze swoimi spotkać i przy okazji wpuścić ich, żeby nas wszystkich zabili! Ale my cię przejrzeliśmy!
- Tak! Zdrajczyni! - odezwał się inny głos - Na pohybel elfom!
- Na pohybel! - zawtórował chór orków
- Zabić zdrajczynię!
- Śmierć elfowi! Śmierć smarkaczom!
- Rozszarpać przybłędę!
Czarny tłum orków zbliżał się do Małej coraz szybciej. Błyskały złe ślepia i ostre zęby, wyciągały się ku niej kosmate łapy. "To koniec" pomyślała.
- Co tu się dzieje? - zapytał gromkim głosem hrabia. Nagle powstała cisza. Słychać było dobiegające z dala krzyki krasnoludów. - Pytam jeszcze raz: co tu się dzieje?! Czy nie zabroniłem tu krwawych łaźni? Dopóki wam płacę macie mnie słuchać, a ja zabraniam wam bójek, waśni, a już na pewno mordów! Rozejść się, bo was wszystkich powywieszam!
Orkowie niechętnie wrócili do swoich zajęć, rzucając gniewne spojrzenia w stronę hrabiego. Ten Zwrócił się do Małej:
- Słuchaj, czy nie mówiłem ci, jak masz się zachowywać? Że są w tym obozie miejsca, które są dla ciebie niebezpieczne? Krasnoludy czasem bywają krzykliwe, drażliwe i nieokrzesane, ale nic ci nie zrobią, najwyżej wyrzucą poza ognisko, jak ich obrazisz albo zdenerwujesz. Dlatego masz przebywać wśród krasnoludów. Trzymaj się z dala od barbarzyńców, bo ci z lasu po pijanemu mają szczególne upodobanie w takich dziewczątkach jak ty, a już tym bardziej od orków, bo cię nienawidzą! Zrozumiałaś? - spytał świdrując ja swymi oczyma, od czego, jak zwykle, przeszył ja dziwny dreszcz, niepokojący i przyjemny jednocześnie.
Nie tłumaczyła się. I tak by jej nie słuchał. Otrzymawszy potwierdzenie w postaci skinienia głową, oddalił się do swojego namiotu, jedynego zresztą pośród tych dzikich stworów z lasu, z których większość nigdy w życiu nie sypiała inaczej, jak tylko w jaskiniach albo pod gołym niebem.
Nagle znowu dały się słyszeć krzyki. Dwóch orków wyszarpywało sobie nawzajem spory kawał mięsa, obrzucając przy tym siebie i swoją rodzinę do trzeciego pokolenia wstecz wszystkimi możliwymi wyzwiskami. Wokół nich utworzył się krąg ciekawskich. Mała podeszła bliżej. To Kartul i drugi, wyższy od niego ork, wykłócali się o jakiś ochłap. Otaczające ich postacie najwyraźniej świetnie się bawiły patrząc na tę kłótnię. Nagle Kartul wyjął zza pasa duży nóż i zamachnął się nim na przeciwnika. Drugi ork odskoczył i również sięgnął po broń. Widzowie ożywili się jeszcze bardziej, z zapartym tchem czekali, widząc w groźnych minach walczących zapowiedź rychłej rozrywki. Mała słyszała wokół siebie sapanie, czuła ciężkie, śmierdzące oddechy. W powietrzu zawisło napięcie, żądza krwi zapanowała nad strachem przed karą za kolejną rozróbę. Kartul skoczył i jednym, szybkim ruchem wbił przeciwnikowi nóż między żebra. Potężny ork zachwiał się i padł na ziemię. Oglądający przedstawienie orkowie zawyli z uciechy. Kartul uniósł do góry ręce w geście triumfu, rycząc jak bawół. I wtedy padł na niego cień. Podniósł wzrok i ujrzał smukłą sylwetkę hrabiego. Zmartwiał z przerażenia. Małą zdziwił ten fakt. Ork boi się człowieka?
- Powiedziałem przed chwilą, że nie chcę tu żadnych jatek, prawda? - spytał groźnie Vexare. Kartul odzyskał animusz.
- Tak, ale my orkowie! My lubimy jatek! - rzekł dumnie. Tłum zawył radośnie.
- Ach tak? - Vexare nie stracił panowania nad sobą, ale jego oczy miotały błyskawice wściekłości. - zatem odpowiesz za to, co lubisz. - uśmiechnął się. Kartul cofnął się niepewnie. W ręku hrabiego coś błysnęło i ork upadł na ziemię, brocząc krwią i krztusząc się. Tłum orków zamarł.
- No i co - hrabia nadal się uśmiechał - są jeszcze jacyś buntownicy?
Nikt się nie odezwał.
* * *
- Panie! Przybył hrabia Vexare wraz z tym... wojskiem. - cień powątpiewania pojawił się w głosie niskiego, okrągłego człowieczka. Król skrzywił się.
- I po co to? Nie mam zaufania ani do tego Vexare, ani do jego wojska. Orkowie! Barbarzyńcy! Krasnoludy! Kłusownicy i zbóje! I oni mają bronić Miasta Cudów!
Człowieczek odchrząknął. Nie zwrócił jednak uwagi królowi, że to stare, zaszczytne określenie pozostało już tylko nazwą.
- No cóż, wprowadź hrabiego. - rzekł. - Niech się dzieje co chce. - dodał ,tym razem już do siebie, po czym znów odwrócił się w stronę okna i pogrążył w rozmyślaniach.
- Bądź pozdrowiony, szlachetny Celemusie, władco Ancilli, potomku Dawnych Królów! - głęboki głos hrabiego gwałtownie wyrwał króla z zamyślenia. Nie zauważył, kiedy Vexare wszedł. Bardzo trudno było to zauważyć. Ten człowiek poruszał się niesamowicie cicho. "O ile jest człowiekiem" - pomyślał Celemus, który zawsze uważał, że hrabia ma w sobie coś z demona.
- Witaj, wielki hrabio Silvy! Więc zrealizowałeś jednak swój projekt...
- Tak, i jestem z niego w stu procentach zadowolony.
- Jesteś pewien, że to... dobre? - król mówił słabym głosem. Wiedział, że hrabiego nie przekona, a co więcej, że to raczej hrabia przekona jego.
- Absolutnie - odparł Vexare. Jego płonące oczy przeszywały Celemusa na wylot. I nie było to przyjemne uczucie. - to duże, waleczne wojsko. Moi nowi żołnierze są nawykli do trudnych warunków i ich utrzymanie nie kosztuje dużo.
- No tak, ale czy będą...
- Lojalni? Oczywiście. Po pierwsze, płacę im. A po drugie oni nienawidzą elfów i nie przeszliby na ich stronę za żadne skarby tego świata.
- Nie byłbym taki pewien. W Utilitasie...
- To byli inni Orkowie - przerwał Vexare. - Ci są rozbójnikami z lasu. Nienawidzą wszystkiego łącznie z sobą, a elfów najbardziej. Nie dalej, jak dwa dni temu o mały włos nie rozszarpali młodej półelfki, którą przygarnąłem...
- Półelfki? Więc są tam również elfy? Nie podoba mi się to...
- Tylko ona jedna, nie musisz się martwić. Nie zna i nie chce znać swoich korzeni. I bardzo dobrze strzela, sprawdziłem ją.
* * *
Mała nigdy wcześniej nie widziała miasta, więc to, w którym przebywała teraz, wydało jej się największym cudem na świecie. W rzeczywistości były to ruiny wspaniałej niegdyś metropolii, obok których stały liche lepianki i drewniane chaty, w których żyli mieszkańcy. Ulice krzyżowały się pod kątem prostym, tak, że trudno było się pośród nich zgubić. Wojska było niewiele, ale i tak zostało ściśle odizolowane od kompanii rozbójników.
Dla wszystkich jasne było, że bitwa jest nieunikniona. Zbierano zapasy w spichlerzach i choć te stare, ogromne budynki zapełniły się zaledwie w jednej trzeciej, to i tak tego, co pomieściły mogło starczyć na co najmniej pół roku. Targowisko już dawno przestało być ruchliwe i głośne, ale teraz praktycznie przestało istnieć. Wiele domów opustoszało. Ludzie bali się elfów...
Mała jednak się nie bała. Nigdy w życiu nie widziała żadnej bitwy ani oblężenia, nie miała bladego pojęcia o wojnach i ani razu nie spotkała czystej krwi elfa. Dlatego, kiedy słyszała rozmowy krasnoludów o "podjazdach", "wycieczkach", "wieżach" i "braniu głodem", nie rozumiała ani słowa. Ale bała się pytać, żeby nie zostać wyśmiana. Spędzała czas na odkrywaniu tajemnic miasta, żyjąc z dnia na dzień w błogiej nieświadomości nadchodzącego niebezpieczeństwa. Podobało jej się tu. Mogłaby uciec, wrócić do lasu, ale nie chciała. Trzymała ją w mieście błoga beztroska osoby, która dobrze się bawi i nie musi przy tym troszczyć się o przetrwanie, oraz lojalność wobec hrabiego, który stał się dla niej dowódcą i mistrzem, wzorem i jedynym autorytetem, nauczycielem i ojcem, którego nigdy nie miała. I choć poświęcał jej niewiele uwagi , wystarczyła sama jego obecność, aby została w mieście.
* * *
- No, dalej! Mocniej! Wysilże się choć trochę, machasz jak ostatnia pokraka! Pierwsze lepsze krasnoludzkie niemowlę lepiej się toporem posługuje!
- Ale ja nie jestem krasnoludką!- zaprotestowała Mała.
- Ale na wojnę idziesz i do topora musisz się trochę przyuczyć. -odparł krasnolud.
- Zarnin, ale dla czego do topora? To takie ciężkie i.... no, nieporęczne.
- Ty to byś pewnie miecza chciała, hę? To niech cię ten cholerny hrabia uczy, ja tam się na toporach znam i koniec. Z krasnoludami przesiadujesz i póki co naszą bronią będziesz walczyć. I nie gderaj, bo ja tam nie wiem, czy ten twój łuk nie cięższy.
- Ale łukiem się łatwiej posługiwać, a właśnie ja będę z łuku z murów strzelać.
- Takaś mądra? A jak cię na jaką wycieczkę wezmą, albo i elfi za mury wtargną to co? Będziesz im tym łukiem po głowie trzaskać?
- Zarnin, czy ja... czy my... będziemy ich zabijać?
- A coś ty myślała, że herbatkę będziem razem pić czy co? Ty nie udawaj delikatnej , przecieś sama mówiła, żeś całe życie w lasach kłusowała i mięso sarnie na ogniu piekła.
- Ale to było co innego, to... to były zwierzęta.
- Ale martwe były tak samo jako i elfi będą. Nie marudź. Obaczysz, tylko ci jaki przed nosem nożem błyśnie, a zaraz go sama z siebie o głowę jednym cięciem skrócisz. Jakbyś zająca ubijała.
Mała milczała. Nie powiedziała mu, że przed zabijaniem zajęcy też miała opory. Z wczesnego dzieciństwa, kiedy jeszcze miała dom, pamiętała tylko to jedno: naukę łucznictwa. Że do latających krążków strzelała celnie, ale nie chciała zabijać żywego zwierza. Później, w lesie, też nie potrafiła tego zrobić. Do czasu. Przestała mieć skrupuły, kiedy jagody i dzikie jabłka przestały oszukiwać wykręcający kiszki głód. Potem była już tylko obojętność. Te wspomnienia były tym boleśniejsze, że nie pamiętała osoby, która nauczyła ją strzelać z łuku: matki.
Ale nigdy nie przelała krwi człowieka, elfa, czy krasnoluda.
- Mirabell też umiała machać toporem, chociaż była elfką. - rzekł Zarnin sentencjonalnie.
- Kto?
- Nie znasz tej historii? A wiesz, co to była Wojna Chaosu? Magowie bili się z elfami. Nie będę ci wyjaśniał okoliczności... w każdym razie wtedy żyła sobie jedna parka - Mirabell i Tonitrus. Ona była elfką czystej krwi, najsławniejszą wśród swego ludu, a on bardzo uzdolnionym magiem, członkiem Rady Głównej. Tak więc należeli do przeciwnych obozów i spotykali się potajemnie. Ale zostali odkryci, kiedy stało się jasne, że Mirabell będzie miała dziecko. Musieli się pobrać. Podczas ceremonii na salę wtargnęli żołnierze Umbry, głównodowodzącego armii Czarodziejów i faktycznego władcy Magów, niezbyt przyjemnego gościa. Udało im się zbiec. Zaszyli się gdzieś na jakiejś utopionej we mgle wiosce i nikt nie wie na pewno, co się z nimi stało. Powiadają, że władca tamtych ziem odkrył ich i wydał Umbrze już po wojnie, a ten spalił wioskę i zabił oboje. Dziecka nie znalazł, więc pewnie zmarło gdzieś w lesie, albo dużo wcześniej w wiosce... ale to tylko pogłoski. Mnie się coś tak zdaje, że ten cholerny Vexare był w to zamieszany...
- On by nic podobnego nie zrobił! - zaprotestowała.
- Spokojnie, dziecino, spokojnie, ja wiem, że ty go bardzo lubisz, z resztą to tylko domysły. Fama...
Zarnin nie miał zamiaru mieszać Małej w głowie plotkami o tym, że hrabia para się magią i miał kiedyś kontakty z Umbrą. A już na pewno nie powiedziałby jej, że uważa go za bezwzględnego, chciwego i okrutnego. Ani że pólnocna część Silvy składa się głównie z mglistych bagnisk i zapomnianych przez wszystkch wiosek między nimi. W końcu to tylko fama.
Mała zamyśliła się. Oczyma wyobraźni widziała całą tą historię: piękna elfka i poważny Czarodziej, Tornitrus i...
Mirabell. Piękne imię.
- No, co jest? - wyrwał ją z zamyślenia Zarnin - pokaż wreszcie, co potrafisz! O tak! Mocniej! Wyżej unieś topór!
* * *
- Psiakrew - zaklął rudy krasnolud w starym, na w pół zardzewiałym hełmie - najgorsze jest to czekanie.
- Coś ci znowu przeszkadza, Dhirin? - spojrzał na niego inny. Ten wyglądał na dużo starszego. -Do bitki ci spieszno, za obcy kraj ginąć? Dobrze jest: żarcia dosyć, piwa aż nadto, żadnych zmartwień. Siedzim sobie na tyłkach nad michą i siedzieć będziem, dopóki cholerne elfie wywłoki nie przyjdą. A wtedy biada wszystkim. Im później, tym lepiej.
- Przecie po to tu jesteśmy, żeby elfów bić, nie? Wyjdziem im naprzeciw i łupnia dostaną, że ho, ho!
- Głupiś! - splunął trzeci krasnolud - elfia strzała nie chybi, a strzały tysięcy elfów po paru dniach nas rozniosą. A jak nie - to głodem nas wezmą.
- To po grzyba tu siedzim? Trza było w lasach zostać.
- Ano, trza było. W lasach z głodu umierać. To już wolę tu, pańskiego żołdu się nachapię, a potem może uciec się uda. Podobno elfy pierwej w ludzi szyją, a krasnoludów oszczędzają. Zawsze możem Znajdę ze sobą zabrać.
Mała spojrzała na niego spode łba. Nie odezwała się jednak. Zdążyła się przyzwyczaić, że nie ma sensu kłócić się z rozbójnikami.
- No, nie nazywaj jej tak, widzisz przecie, że to już nie działa na nią, i tak kłócić się tak zabawnie jak zwykle nie będzie. Siedzi z nami od miesiąca, po co i wrogów sobie wśród towarzyszów robić? Mówię ja ci, ona się nam jeszcze przyda, pewnikiem jak ją elf zobaczy, to strzelać w te stronę nie będzie.
- Cichaj! Słyszycie? Ptaki! Ptaki -zwiadowce wrócili!
Rzeczywiście, na burym niebie pojawiły się trzy skrzydlate sylwetki. Powietrze przeciął przenikliwy pisk. Ptaki powoli zniżały lot, aż znalazły się na wysokości królewskiego okna. Wlatywały w ów okrągły otwór w murze jeden za drugim. W mieście nastało chwilowe poruszenie, ale natychmiast wszystko ucichło. Grobowej ciszy nie zakłócał najmniejszy szelest. Miasto czekało na wieści.
- Zarnin, - Mała nie mogła powstrzymać ciekawości. To pytanie nurtowało ją od dawna. - jak król może dowiedzieć się, co te ptaki widziały? Przecież...
- Cichaj, utrapienie! - szepnął krasnolud - każdy młody królewicz uczy się języka ptaków- zwiadowców. Odkąd to królestwo istnieje. A teraz nie odzywaj się, bo dowódcy wojsk wyszli z pałacu. Zaraz wszystkiego się dowiemy.
Zapanowało poruszenie. Cisza minęła bezpowrotnie, zastąpił ją nieopisany gwar. Dowódcy wydawali rozkazy, żołnierze rozmawiali, nawoływali się, kłócili. Później słychać było już tylko kroki, kroki wojaków zmierzających na swoje pozycje. Dowódcy wypowiedzieli jedno zdanie. Wszyscy takie samo. "Idą, będą tu jeszcze dziś wieczór, zająć pozycje!
* * *
Najpierw pojawiły się światła. Migotliwe, mnogie, żółte. Jasne i rozświetlające gęstą, lepiącą się do wszystkiego ciemność, ale nie psujące tajemniczego krajobrazu tej bezksiężycowej nocy. Pochodnie. Potem miarowy, spokojny, złowrogi szum, niesamowity odgłos tysięcy kroków stawianych dokładnie w tym samym momencie. Wolny, niespieszny chód. Dopiero na samym końcu pojawiło się prawdziwe wojsko, Ciemne, milczące, płynące w powietrzu jak armia duchów, zmierzające ku miastu nieuchronnie jak przeznaczenie. Zakapturzeni łucznicy w srebrnych zbrojach i błękitnych płaszczach, dumna konnica w pięknych, zdobionych hełmach jadąca na dostojnych siwkach i dereszach, półelfi tarczownicy z białą różą wymalowaną na piersi. Leki wiatr delikatnie rozwiewał długie włosy i poruszał szarymi, błękitnymi i złotymi chorągwiami, szepcząc przy tym, zdawałoby się, zwycięskie hymny w elfim języku. Oto szło najpiękniejsze wojsko na świecie, idealnie wyszkolona maszyna do niszczenia wrogów. Na murach Ancilli zapał do walki ulotnił się nagle i strach ścisnął serca żołnierzy obserwujących ten piękny i przerażający widok. Na twarzach zagościła trwoga i zwątpienie. Wszyscy stali sztywno, ściskając w rękach broń tak, jak ściskały się ich serca. " Śmierć pełna jest krasy, pięknością olśniewa, zachwyca postacią, kogo stąd zabiera, jej oczy lśnią blaskiem, lecz usta- posoką..."- zanucił ktoś. * * *
Celemus usłyszał za sobą kroki. Odwrócił się, przestając na chwilę wpatrywać się w elfią wieżę oblężniczą, siejącą zniszczenie wśród żołnierzy, którzy padali jak muchy pod ostrzałem elfich łuczników, chroniących się za jej mocnym pancerzem. Okrągły człowieczek odchrząknął.
- Panie...
- Trzeba było się z nimi ułożyć. - przerwał mu król. Dusił to w sobie, odkąd odesłał dwa dni wcześniej elfich posłów, którzy zjawili się zaraz po przybyciu wojska pod mury miasta z warunkami kapitulacji. - Nathaneel wiedział, co robi, przysyłając ich od razu. Jest pewien zwycięstwa. I... ma rację. - zakończył gorzko.
- Nie wolno ci tak mówić, panie! Co się stanie z nami, jeżeli ty stracisz wiarę! Nie możesz porzucić własnego królestwa, po prostu ci nie wolno! Musisz być dla nas oparciem. Wojska Zjednoczonych Królestw nadejdą. Musimy w to wierzyć, tylko to pozwoli nam przetrwać!
- Tak, masz rację - odrzekł smutno Celemus - tylko wiara nam pozostała.
* * *
- Uwaga z prawej! - ryknął wysoki barbarzyńca. Ancillijski żołnierz spojrzał we wskazaną stronę i szybko ciął mieczem. Elf, który już prawie wszedł na mury, runął na dół, strącając z drewnianej drabiny paru współtowarzyszy. Szturm toczył się już dobrych kilka godzin, oblegani jednak bronili się dzielnie.
Mała nauczyła się strzelać do elfów nie myśląc o tym, że ich trafia i zabija. A strzelała niezwykle celnie. Jej łuk siał większe spustoszenie niż pięć królewskich kusz. Elfy nie mogły dostać się na mury. Wydawało się, że zrezygnują ze szturmu i przez następnych kilka godzin będzie można odpocząć i posilić się. Ale wtedy pod mury podpłynęła ona. Wieża. Łucznicy schowani pod jej płaszczem jak pisklęta pod skrzydłami kwoki zabijali broniących murów żołnierzy, czyniąc puste miejsca, w które natychmiast usiłowali wedrzeć się elfi piechurzy. Skryci za murami Ancillijczycy szybko podpełzali do tych miejsc i rozpoczynali walkę korzystając z faktu, że wieża przestawała strzelać w to miejsce, aby nie ranić swoich. Ich desperacja oraz powolność, z jaką elfy wdrapywały się na mury sprawiała, że udawało im się pokonać intruzów. Ale wieża raziła już miejsce parę metrów dalej, więc cała szopka zaczynała się od początku.
- Mała! Uwaażaaj!!! - Wrzeszczał Zarnin. Dziewczyna odwróciła się. Za nią stał ciemnooki elf w srebrnej zbroi. Zamachnął się mieczem. W jego pięknych oczach czaiła się śmierć. Mała czuła jej zapach tuż koło siebie. I przestała zdawać sobie sprawę z tego, co robi. Nagły impuls, zwierzęcy instynkt przetrwania kazał jej unieść do góry topór i opuścić go prosto na głowę elfa. Cięcie było szybkie, tak szybkie, że elf nie zdążył uderzyć. I mocne. Mała, widząc jak wysoka sylwetka spada z murów na ziemię, dostała ataku śmiechu, który po chwili przerodził się w atak płaczu.
Później już nigdy nie wahała się.
* * *
- Althare! - krzyknął wartownik. - velerne'm lah?
- Przyjaciel - odrzekł człowiek w ciemnym płaszczu, po czym wyciągnął rękę, w której trzymał mały przedmiot. Pierścień.
- Lelennen savh'el. Za mną.
* * *
W namiocie paliło się blade światło. Dowódca oczekiwał go. Wysoki, ciemnowłosy elf poprawił srebrną zbroję i zdjął hełm, po czym , odchyliwszy lekko miękką i delikatną jak pajęczyna, ale zaskakująco mocną tkaninę zasłaniającą wejście namiotu, energicznym krokiem wkroczył do środka i skłonił się lekko.
- Witaj, Aentellu! - powitał go inny elf, jasnowłosy, błękitnooki, ubrany w długą białą pelerynę. - jakie przynosisz mi wieści?
- Generale, sytuacja na razie nie uległa zmianie. Na razie nie udało nam się wejść na mury. Dziś znowu będzie bezksiężycowa noc, do tego mglista, więc możemy spodziewać się wycieczki. Gwynh'la najpewniej wyjdą od strony strumienia. Kazałem tam trzymać podwójną wartę.
- Dobrze, Aentellu, bardzo dobrze. - odrzekł generał sennie.
- Generale - spytał nagle z niepokojem Aentell - będziemy się z nimi układać?
- Zobaczymy. Królestwo Ancilli już dawno nie jest tak potężne jak niegdyś. Nie sądzę, aby utrzymali się długo. Wiem, co powiesz, to wrogowie, a układy przynoszą żołnierzowi hańbę. Ale ja nie jestem tylko żołnierzem. Jestem dowódcą odpowiedzialnym za moją armię. A w tym mieście mieszkają dzieci, wdowy, starcy... Jeśli będę mógł uratować dzięki układom kilka tysięcy istnień, zrobię to.
- A jeśli oni się nie poddadzą?
- Celemus już się poddał. Poddał się wiele lat temu, kiedy wkładali mu na głowę koronę tego zatraconego królestwa. Sam nie wyda nam miasta, w każdym razie marszałkowie mu na to nie pozwolą. Ale są jeszcze jacyś kupcy w tym mieście, paru bojących się o swój nędzny mająteczek chciwców, mnóstwo tchórzy - przyszłych dezerterów, kompania zbójów - najemników. Poddadzą się. A jeśli nie... cóż, pokażemy im łunę czerwieńszą od zachodzącego słońca. Idź już.
Aentell wyszedł z namiotu przygnębiony. Przeszedł szybko obok wielkiej wieży oblężniczej, która tak bardzo dawała się we znaki mieszkańcom miasta, pięknej, lekkiej i mocnej jednocześnie budowli, na którą wdrapywali się łucznicy, aby strzelać z tej dającej świetne schronienie fortecy. Nie wiedział, ile jeszcze będzie musiał tkwić w tym paskudnym obozie i patrzeć, jak jego żołnierze próbują wedrzeć się na mury sypiącej się ruiny. Lubił wojnę, ale wolał bić się w polu, albo działać w lasach. Ale najbardziej pragnął wrócić wreszcie do domu, do rodzinnego kraju, którego nie widział od trzech lat.
Pogrążony w świecie własnych myśli nie zwrócił uwagi na przemykającą między namiotami, otuloną czarnym płaszczem postać, której towarzyszył jeden z wartowników.
* * *
- Wstawaj! - silne, gwałtowne szarpnięcie za ramię obudziło Małą natychmiast. Stał nad nią rudy krasnolud z bujną brodą zaplecioną na końcach w warkocze. Był środek nocy.
- Co jest, do stu piorunów? !- zaklęła. Krasnolud zaśmiał się.
- Patrzcie no, już się zbójecko-żołnierskiej gwary nauczyła!
- Gadajże! Czego spać nie dajesz?
- A języczek masz panna elfka jak brzytwa. Ładnie to tak starego krasnoluda traktować?
- Wybacz - zreflektowała się - ja, po prostu... no, zła jestem jak mnie kto po nocy budzi.
- Wybaczam. Ale wstawajże! Szybciej! Wycieczka będzie.
- Hę?
- Ano, hrabiego rozkaz. Ja, ty, Zarnin, Dhirin i jeszcze trzech. Nocka piękna, chmury na niebie, mgła na ziemi, ciemno choć oko wykol, więc elfów idziem naciąć.
- W siedem osób? Szaleju żeście się najedli, czy jak?
- Im mniej nas tym lepiej. Przecie w polu z nimi walczyć nie idziem, tylko te piekielną wieżę podpalić.
- A ona będzie się paliła? - zapytała z powątpiewaniem. - elfia robota...
- My tak zrobimy, że się palić będzie. Hrabia mag jest, nietęgi, ale zawsze. Przygotował jakieś mikstury i kazał to pod wieżę wylać. Jak się dół zapali, to i cała reszta spłonie. Podobno. Pospiesz się, ty... no.... a w ogóle, to kiedy ty wreszcie wybierzesz sobie imię?
Mała wstała i wzięła topór, podarunek od Zarnina, który znalazł go przy jakimś zabitym przez siebie podczas napadu na wóz kupiecki krasnoludzie. Nie przepadała za tą bronią. Stokroć bardziej wolała swój łuk. A o tym martwym krasnoludzie wolała nawet nie myśleć.
Wyszli za mury tajnym, trzymanym w ścisłej tajemnicy nawet przed większością mieszkańców przejściem koło północnej baszty. Mgła była gęsta, ale nie na tyle, by nie widzieli siebie nawzajem. Mała poruszała się cicho jak kot. Jej towarzysze nie byli takimi mistrzami w skradaniu się, ale oni również nie czynili dużo hałasu. Unoszący się nad ziemią opar lepił im się do twarzy, wdychana wilgoć dziwnie potęgowała czający się w sercach niepokój. Żadne, nawet najmniejsze światełko nie rozjaśniało ciemności, najmniejszy punkt orientacyjny nie pokazał się w pobliżu, by wskazać im drogę.
- Czy my się aby nie zgubimy... - szepnął trwożliwie Dhirin. Kropelki wody na jego twarzy mieszały się z kropelkami potu.
- Cicho siedź! - ofuknął go inny krasnolud. - chcesz wszystkich elfów pobudzić?
- Ale ma rację. Trza się choć trochę zorientować w terenie. Żebyśmy, na ten przykład, prosto do głównej kwatery elfiego generała nie trafili.
- Prawda. Trza się rozeznać, gdzie ta wieża cholerna.
- Niech Mała przodem idzie. Uszy ma spiczaste, to i wzrok pewnie jako elfi bystry.
- Idź - ucieszył się Dhirin, wyraźnie rad, że ktoś inny będzie szedł przodem. Mała spojrzała na niego pogardliwie i ruszyła przed siebie raźnym krokiem. Za nic nie przyznałaby się przed krasnoludami, jak bardzo się boi.
Wytężyła wzrok. Oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności, przebiły się przez gęstą mgłę i już po chwili mogła dojrzeć niewyraźne kształty majaczące w odległości około dwustu kroków. Złowroga sylwetka wieży rysowała się bardzo wyraźnie po lewej stronie. Nieco bliżej widać było dwie postacie odwrócone w stronę głównej bramy Ancilli.
- Cholera, pilnują jej.
- Kto?
- Dwóch elfów. Mów ciszej, do pioruna, oni mają pięć razy lepszy słuch niż ty.
- Mogą nas tu dojrzeć?
- Mogą. Ale patrzą w inną stronę. Trzeba będzie ich capnąć.
- Jak? Podniosą alarm!
- Masz lepszy pomysł?
- Alathre mrann Gwynh'la! Nie ruszać się! - rozległ się dźwięczny głos. Dwóch pilnujących wieży elfów patrzyło teraz w ich stronę, i stali na tyle blisko, by krasnoludy też mogły ich dojrzeć. Jeden z nich celował z łuku prosto w pierś Dhirina.
- Oddajcie broń! Pójdziecie z nami do obozu, gdzie przekażemy was wodzowi - kontynuował elf. Nagle rozejrzał się niespokojnie. - a gdzie ten siódmy?
- Ubijcie go i w nogi! - rozległ się krzyk Zarnina i w tym samym momencie celujący z łuku elf krzyknął rozdzierająco. Rudy krasnolud rzucił się na drugiego elfa i natychmiast drugi wrzask zbudził resztę nieprzyjacielskiego obozu. Z daleka nadbiegali już wrodzy żołnierze.
- Chodu! Szybciej!!! - darł się Dhirin potykając się o własne nogi podczas panicznej ucieczki.
Biegli jak szaleni, niemal czując na plecach oddechy ścigających ich elfów i chociaż było to tylko wrażenie, bo noc była tak ciemna i mglista, że nawet elfy nie były w stanie ich dojrzeć, to wywoływało paniczny strach i dodawało nogom siły. Wydawało im się, że ściga ich całe wojsko. Mała biegła na przedzie, usiłując wypatrzyć w ciemności załomu w murach kryjącego zbawienną furtkę. Jest! Dopadli jej niemal w ostatniej chwili, kiedy z krzyków żołnierzy za ich plecami mogli rozróżnić pojedyncze słowa. Mała szybko popchnęła sekretne drzwi. Nie chciały ustąpić. Dhirin odepchnął ją i naparł na nie całym ciałem. Nic z tego. Przejście było zamknięte. Odwrócili się przerażeni. Za ich plecami była tylko mgła. Mała wytężała wzrok. Nic z tego. Nikt ich nie ścigał, choć głosy elfów słyszeli bardzo wyraźnie.
W tym samym momencie rozległ się hałas. Coś przeraźliwie zgrzypiało, jęczało i trzeszczało, jak wielkie, stare i nigdy nie naoliwione drzwi. Stali tak, nasłuchując w osłupieniu. Rudy krasnolud pierwszy zrozumiał, co się stało.
- Otwierają bramy! Zdrada! - wrzasnął przeraźliwie - Ktoś zdradził! Elfy do miasta wtargnęły!
Rozległ się dźwięk dzwonu. Ktoś w mieście bił na alarm. Za późno.
Wyrwani ze snu żołnierze w pośpiechu chwytali za broń. W ogarniającej wszystko mgle powstał tym większy chaos. Wzrok elfów natomiast świetnie radził sobie z ciemnością i mgłą. Zaczęła się rzeź.
* * *
- Dokąd leziesz?! Nie idź tam! - wrzasnął Dhirin. Mała nie słuchała. Ogarnięta bezsilną wściekłością szła prosto w stronę głównej bramy, w stronę toczącej się bitwy. A raczej jatki.
W ciemności coś zajaśniało, wystrzeliło w górę tysiącem iskier, rozjaśniło mrok. Słomiane dachy i drewniane domy miejskiej biedoty zajęły się ogniem. Mała przyspieszyła kroku. Nagle potknęła się o coś. Zarnin.
Wpadła prosto w największy wir walki i natychmiast rzuciła się na pomoc obrońcom miasta. Cięła okrutnie, dając upust swojej wściekłości, bezsilnej rozpaczy osoby, która nie znała ludzi. Wiedziała, że istnieje na świecie wojna i śmierć, strach i okrucieństwo, złośliwość. Ale nie znała jeszcze zdrady. I choć to nie było jej miasto ani jej wojna, dotknęło ją to do żywego. I, uznawszy to za największą podłość, jaka istnieje, machała ciężkim krasnoludzkim toporem, by pomóc stojącym na z góry przegranej pozycji Ancillijczykom.
* * *
Celemus jak zwykle stał przy oknie. Patrzył. Na swoich żołnierzy, którzy giną jeden za drugim. Na elfy, które wtargnąwszy za mury siały śmierć i zniszczenie. Na Starożytne Miasto, które powoli ogarniały płomienie, ostatecznie niszcząc resztki jego dawnej potęgi. Na nieprzyjacielskich żołnierzy, którzy już za chwilę wtargną do pałacu. Ale nie dostaną go żywego. Dawno przygotowana trucizna rozchodziła się po ciele powoli, ale skutecznie. Celemus, władca Ancilli, potomek Dawnych Królów, osunął się na podłogę. Zamknął oczy. Nie bolało. * * *
Aentell zabijał ludzi szybciej, niż trwa mgnienie oka. Ciął straszliwie swoim pięknym, wykonanym przez krasnoludy, ale ozdobionym przez jego lud mieczem, siejąc przerażenie wśród obrońców miasta. Był świetnym szermierzem. Nie zastanawiał się nad swoimi ruchami, wykonywał je automatycznie. Do czasu, bo w pewnej chwili stanęła przed nim dziwna istota.
Popatrzył na jej duże, błyszczące oczy w kolorze kasztanów, piękne, choć rozczochrane włosy wymykające się z niedbałego końskiego ogona, spiczaste uszy, bladą cerę i szlachetne rysy wskazujące na przynależność do jego rasy. Półelfka. Młoda półelfka. Ale było coś jeszcze. Otaczała ją ta niezwykła magiczna aura charakterystyczna dla potomków wielkich Czarodziejów. Miała na sobie strój barbarzyńcy, a ręku krasnoludzki topór, którym najwyraźniej miała zamiar go uderzyć. W jej pięknych oczach widniała wściekłość i rozpacz. Opuścił miecz.
- Kim jesteś, czemu walczysz i dlaczego po niewłaściwej stronie? - spytał.
- Jestem nikim. Walczę, bo tak chciał Los. Nie ma "Właściwej strony" - odparła Mała.
- Jesteś przecież półelfką i córką Czarodzieja. Co tu robisz? Twoje miejsce jest w słynnych szkołach i pięknych salonach, nie w środku piekła - rzekł. Nie wiedział, co ma mówić do tej przedziwnej istoty, więc mówił to, co mu przychodziło na myśl jako pierwsze.- Choć ze mną. Zabiorę cię do swoich, a oni pomyślą, co z tobą zrobić.
- Nie. - powiedziała dobitnie. - "Twoi" zabijają właśnie niewinnych ludzi. I moich przyjaciół. Nie wiem, kim jestem i gdzie jest moje miejsce. Zostaw mnie w spokoju.
Odwróciła się. Poszła w stronę głównej bramy, torując sobie drogę toporem.
* * *
Szła potykając się o trupy. Nie patrzyła na nie. Bała się, że rozpozna w nich znajome twarze. Nie chciała tego nawet, jeśli miałyby to być oblicza orków, którzy nie tak dawno chcieli ją zabić. Szła prosto przed siebie, dopóki nie przekroczyła bram miasta. Uczyniwszy to schroniła się w załomie murów. W samą porę.
Wschód słońca oświetlił to, czego nie zdołały rozjaśnić płomienie. Mgła przerzedziła się już dawno. Kiedy bitwa dobiegałam końca, kiedy już pozostały już tylko niedobitki wojaków, którzy poddali się na wieść o śmierci króla, do miasta wjechał oddział konnicy. Na jego czele jechał Nathaneel, dostojny i triumfujący, gotowy przemówić do swoich żołnierzy i ocalałych mieszkańców Ancilli. Mała nie chciała tego słuchać.
Szła w stronę lasów, wzorem innych uciekinierów. I wtedy go zobaczyła. Jechał na pięknym gniadoszu, okryty czarnym płaszczem przemykał chyłkiem w stronę gościńca. Był dosyć daleko, jednak ona nie dała za wygraną. Wzięła swój lekki łuk i wycelowała strzałę. Usłyszała przeraźliwe rżenie konia. Udało się.
Podeszła bliżej. Vexare, teraz pozbawiony wierzchowca, patrzył na nią swoim hipnotyzującym wzrokiem. W oczach miał wściekłość.
- Ty smarkata flądro! - warknął. Wyglądał jak tygrys gotujący się do skoku.
- Zdrajco! Wydałeś Ancillę na pastwę wrogów! - krzyknęła. Hrabia zaśmiał się szyderczo.
- O słodka naiwności, która karzesz dzieciom wierzyć w ludzi. Nie ja, to ktoś inny by to zrobił. - Mówił niedbale, ale po chwili ton jego głosu zmienił się - zabiłaś mi konia mała ropucho! Zapłacisz za to!
Podniósł prawą dłoń. między jego palcami pojawił się błysk. Wycelował w Małą i wypuścił z ręki śmiertelną błyskawicę, która zabiłaby każdego. Ale nie zabiła jej. Vexare spojrzał osłupiały na swoją dłoń. Potem na Małą. W jednej chwili zrozumiał.
- Ty... - zaskrzeczał, wciąż nie mogąc wydobyć z siebie składnego zdania. Znowu otworzył usta. Wypłynęła z nich krew. Padł martwy na ziemię. Za jego plecami stał wielki rudy krasnolud. Vexare padł na wznak z wbitym plecy toporem. Cięcie było tak silne, że topór przeszedł przez ciało na wylot, przecinając żołądek. Mała popatrzyła na krasnoluda.
- Calva... - rzekła zdziwiona. - co ty tu...
- Zdrajcy zasługują na śmierć. Domyśliłem się, że to on. Ty pewnie też.
Przez chwilę oboje patrzyli na leżąc w kałuży krwi ciało. Calva popatrzył na Małą.
- Cieszę się, że przeżyłaś, Ma... eeee... mogłabyś sobie w końcu znaleźć jakieś normalne imię.
Spojrzała na miasto. Potem na niego.
- Już wybrałam - rzekła po chwili milczenia. - Mów mi Mirabell.
- Mirabell... - stropił się krasnolud. - elfie imię. No tak, dla ciebie dobre. No więc słuchaj Mirabell, za chwilę Nathaneel zarządzi przeczesanie lasu w poszukiwaniu partyzantów. Musimy stąd uciekać. Pójdziemy na półnioc, tam jest spokojniej. Główne armie niechybnie spotkają się na południu i tam rozegra się ostateczna bitwa, ale to już nie nasza rzecz. My schronimy się w górach. Idziesz ze mną?
- Idę - odparła bez chwili wahania.
Mirabell i Calva ostatni raz rzucili okiem na dogorywające miasto. Zwłok hrabiego nie zaszczycili już spojrzeniem. Z wolna ruszyli na południe, zostawiając za sobą dawne imperium, które właśnie stało się cieniem z przeszłości.
Koniec