Doręczyciel

Baszty usłane były trupami, krew zalegała wszędzie gdzie tylko mogła spłynąć. Atakującym mogło się wydawać, że pomimo tylu zabitych, broniący nie ponieśli wiele strat, co chwila pokazywał się ktoś na murach by zaraz potem ze strzałą w sercu, spaść z krzykiem na ziemię. W środku natomiast sytuacja była dramatyczna. Ludzie żywili się czymś, czego nawet świnie nie chciały jeść. Nikt od wielu dni nie czuł na swym ciele wody. Wszędzie panował smród i upał , a na dodatek ludzie zaczęli mieć pchły.
Bronili się jeszcze przez tydzień, gdy kapitan wschodniego garnizonu zebrał ludzi i obwieścił:

- Zapasy się kończą, poza tym wielu zginęło już z powodu epidemii panującej w zachodniej części miasta0¦ - nie zdążył dokończyć, gdy nagle ktoś mu przerwał i powiedział głośno:

- Wiemy jak jest, mów pan co od nas chcesz!

Krew w dowódcy zagotowała się. Zwykle karał ludzi za coś takiego, ale nie teraz, teraz był jednym z nich, stał na basztach jak oni, był głodny jak oni, miał tylko więcej tytułów niż oni, lecz niczym więcej się nie różnił. Rozejrzał się po tłumie, westchnął i począł mówić:

- Jest taka ważna sprawa: ktoś musi pojechać do Visthor i zanieść wiadomość, że potrzebujemy pomocy.

Tłum wzburzył się, dochodziły nieprzyjazne okrzyki w stylu "Sam se idź, nikt tam nie pójdzie!", "Tchórz!" i wiele innych. Kapitan nie dziwił się im, każdy kto zna tę okolice wie, że jedyny bezpieczny szlak do Visthor jest zajęty przez nieprzyjaciela. Natomiast druga droga prowadzi przez dziką puszczę, zwaną Smoczą Górą. Nikt nie wiedział czemu tak się nazywa, nigdy nie widziano tam smoka, obawiano się natomiast mieszkających tam Gnolli i cerberów, które ludzie pragnęli udomowić, lecz jak można przewidzieć, znając ludzką niecierpliwość, porzucono w końcu te zamiary. Tak więc kapitan czekał i obawiał się najgorszego - że będzie sam musiał wybrać kogoś z tłumu i możliwe, że pozbawi wtedy kogoś ojca, męża lub syna. Poczekał jeszcze chwilę, lecz nikt się nie zgłosił. Już miał wyliczać, gdy nagle usłyszał cichy głos. Z tłumu wyszedł chudy mężczyzna, tak młody, iż nie widać było na nim żadnego śladu zarostu. Mężczyzna poszedł do kapitana i powiedział dumnie:

- Ja pójdę.

Dowodzący spojrzał na niego krzywo, nie chciał wysyłać kogoś tak młodego, nie tylko dlatego, że całe życie przed nim, ale również dlatego, że misja była od razu skazana na niepowodzenie. Spróbował go zniechęcić:

- Poczekaj, tu będziesz bardziej potrzebny chłopcze.

To go jednak nie zniechęciło.

- Pójdę!!! - powiedział tupiąc, niczym niegrzeczne dziecko.

- Nie!! - krzyknął kapitan - nigdzie nie pójdziesz - prędzej ja pójdę niż puszczę tam jakiegoś młokosa - dodał.

- Znam ten las jak własny dom, mój ojciec i brat nie żyją, nie mam nic do stracenia.

- A matka? - zapytał kapitan zasmucając się losem chłopca

- Matka umarła przy porodzie, a na dodatek urodziła dziecko słabe i herlawe - mnie, ojciec zawsze mnie tym zadręczał, twierdził, że sprawiam hańbę rodzinie. Udowodnię, że to nieprawda - powiedział drżącym głosem

- To rodzinne sprawy, nie pojedziesz - dodał kapitan, po czym spojrzał na tłum.

Oni widzieli w chłopcu teraz kogoś odważniejszego od nich wszystkich razem wziętych, a nie tchórza, który zawsze skrywał się po kątach. Kapitan spojrzał na nich i już wiedział, że chcą by ten chłopak pojechał, nikt inny. Dowódca westchnął i spytał chłopaka

- Jak się zwiesz?

- Emron, Emron Gabroth

- Tak, więc Emronie - począł kapitan - kładę na tobie wielką misję, pojedziesz do Visthor i przekażesz wiadomość, którą dostaniesz rano - dowódca położył rękę na ramieniu Emrona i dodał cicho - wyśpij się dobrze i najedz przed drogą, odstąpię ci swą kwaterę - po czym odszedł.

Nazajutrz Emron obudził się w łóżku. Nie pamiętał jak dawno temu spał tak dobrze. Wstał. Podszedł do lustra i przypomniał sobie o swej misji. Nie bał się jej, był nawet trochę podniecony. Zjadł śniadanie, jak poradził mu kapitan, po czym zszedł na dół. Czekano już na niego. Oprócz jego dowódcy stało jeszcze czterech, zapewne z innych części miasta. Największy z nich poszedł do chłopaka i powiedział:

- Emronie dziękujemy ci.

Dowódca Emrona podszedł i podał mu pergamin.

- Zanieś to do generała Workglack'a w Visthor - powiedział - tam czeka twój koń, nazywa się Azbhralt, dajemy ci również miecz, łuk, strzały i prowiant. Do Visthor powinieneś dotrzeć za trzy dni - Powiedział kapitan wskazując na konia.

- Będę tam za dwa dni, znam pewien skrót - powiedział chłopak i wsiadł na koń.

- Zapomniałem dodać, tu masz flagę - wyjął z wora zawieszonego na koniu małą flagę - dzięki niej będą wiedzieli, że potrzebujemy pomocy. I jeszcze jedno: uważaj na siebie - powiedział kapitan tak głośno, że wszyscy stojący koło niego usłyszeli go.

Emron wyjechał przez tajne wyjście, przejechał cicho niedaleko obozu atakujących i wjechał do lasu. Było ciemno, nawet bardzo, ktoś, kto właśnie by się obudził uznałby, że jest noc. Chłopak miał ze sobą pochodnię, ale wolał jej nie używać, bo mogłoby to ściągnąć Gnolle i inne stwory. Gnolli nie bał się, bywał w lesie często i gdyby chciały go zabić zrobiłyby to już dawno. Jechał przed siebie, co chwilę uspokajając konia. Odgłosy były przerażające: warczenie, szczekanie, krzyki i wycie były tymi rzeczami, które aktualnie Emron uznawał za szczyt okropieństwa. Dzień pierwszy minął bez przeszkód. Emron jechał całą noc i nawet w nocy czuł się w miarę bezpiecznie. Nastał ranek, lecz można było to poznać jedynie po ćwierkaniu ptaków. Emron rozejrzał się wokół, po czym nagle ruszył. Jechali powoli, tego odcinka trasy, bowiem sobie nie przypominał. Nagle do ich uszu dobiegł szelest. Emron zsiadł z konia i poszedł sprawdzić, co to, gdy nagle wyłoniły się trzy głowy. Trzy wielkie głowy psa. Emron odskoczył i natychmiast wyciągnął z pochwy miecz. Cerber wyłonił się z krzaków i rzucił się na chłopaka. Emron próbował odskoczyć, lecz poślizgnął się i upadł. Cerber tymczasem rzucił się na większy kąsek. Azbhralt zarżał i ruchem nogi spróbował odgonić potwora. Cerber rzucił się i chwycił konia za ogon. Emron tymczasem wstał i zamachnął się mieczem. Trzy głowy cerbera spadły na ziemię niczym jabłka, które już bardzo dobrze dojrzały. Emron uspokoił zdenerwowanego konia, chwycił trzy głowy wepchnął do wora. To miało być jego trofeum. Chłopak rozmarzył się, myślał jak cudne życie może mieć bohater; piękna żona, kawałek ziemi, no i spotkania z królami. Marzenia przerwał świst. Świst strzały. Emron był zdziwiony, tuż przy końcu lasu, kiedy miał już być bohaterem, stała grupa orków. Natychmiast rozpoznał, kto to, to byli orkowie ze szczepu, który zaatakował jego miasto. Emron zaszarżował, miał nadzieję, że wrogowie usunął się z drogi. W najgorszym przypadku stratuje ich. Orkowie próbowali go ustrzelić, lecz nie trafiali. Emron przejechał obok nich, prawie był już bohaterem, widział już wielkie Visthor. Wyciągnął flagę...

***
Do kwatery generała Workglack'a wbiegł człowiek.

- Tak bez pukania - oburzył się kapitan

- Purpurowa flaga - usprawiedliwił się żołnierz

Generał wstał natychmiast pobiegł na mury, chwycił lunetę i krzyknął do podwładnych.

- Tam są orki, pomóżcie mu głupcy!

Generał obserwował jak z murów powystrzelano wszystkie orki. Azbhralt dojechał i zatrzymał się tuż pod murami. Do generała przyszedł jeden z żołnierzy i dał mu zakrwawiony pergamin. Przeczytał poczym spytał.

- A co z posłańcem?

- Nie żyje - odparł ze smutkiem żołnierz - był taki młody, z dziewiętnaście lat na oko - dodał.

- Zabierzcie ciało i pochowajcie je, to bohater0¦ - urwał generał i spojrzał na pergamin...

I tak się kończy owa historia. Emron, obietnicy swej dotrzymał; przewiózł listy, lecz cena była bardzo wysoka...