Historia Thanta

[p]To była straszna noc. Szumiące złowrogo za oknem drzewa zwiastowały nadejście zła. Cichy deszcz uderzał w okno. Mogło się zdawać, że wybija jakiś rytm. Zły rytm. Z rzadka niebo rozświetlała błyskawica. W tej złowieszczej scenerii drewniana chatka w lesie była jeszcze dopełnieniem niepokoju. Na kompletnym odludziu, nawet taki mały domek nie dawał poczucia bezpieczeństwa. Thant nie lubił być sam. Był człowiekiem towarzyskim. Zawsze, gdy bywał w swoim rodzinnym mieście Carras, wybierał się ze swoimi znajomymi do kilku oberży przy głównym rynku. Te wypady zawsze owocowały jakimś przygodnym związkiem z przejezdną szlachcianką w największym łożu w tawernie "Gryfie Skrzydło", której właścicielem był Figis, najlepszy przyjaciel Thanta. A że Carras leżało na szlaku łączącym wielki fort Anhello z oddalonym 130 mil na wschód krasnoludzkim Kabbal, jednym z największych ośrodków rzemieślniczych, w tym głównie płatnerskim, tak tedy karawany kupieckie cały czas odwiedzały to przepiękne przygraniczne miasto.
[p]Właśnie o jednej z takich przyjemnych dla ducha i ciała nocy śnił Thant. Przynajmniej z początku śnił. Wtedy, gdy gałęzie starego klonu stukały złowróżbnie w szybę, Thant próbował zmusić się do snu tymi właśnie wizjami. Tęsknił. Nawet bardzo. Ale cóż, taka praca i służba.
[p]Thant był kurierem królewskim, jednym z najlepszych. Od dziecka wykazywał się świetną pamięcią. Studiował nawet na uniwersytecie w Aethlum. Szkolił się na prawnika. Papugą byłby pierwszorzędnym, jednak po dwóch latach zrozumiał, że nie to go pociąga. Uwielbiał miejskie życie. Gdy nie widział na ulicy tłumów, nie czuł smrodu wylewanych prosto na ulicę szczyn i pomyji, ani nie figlował z ulicznicami, wtedy czuł pewną pustkę. Nie, Thant nie mógłby wytrzymać połowy życia za biurkiem w ciemnym, oświetlonym tylko jedną tlącą się łojową świeczką pokoju. Dlatego porzucił życie akademickie. Zauważył go jednak jeden z wojskowych, członek królewskich tajnych służb, który miał on za zadanie wychwytywać talenty jeszcze na uczelni. Thant, z początku pełen wątpliwości, przystał na ofertę.
[p]Początkowo nosił tylko rozkazy między dowódcami wojsk, ale szybko awansował. Obecnie przekazywał znane tylko królowi i jego najbliższemu doradcy poselstwa. Miał przydomek "Nietoperza", ponieważ zawsze podróżował tylko w nocy.
[p]Teraz niósł propozycję sojuszu od swojego króla do władców barbarzyńskiego Krewlod.
[p]Król Tymir Spokojny, zwierzchnik Thanta, był bardzo ugodowy i miał do wszystkiego pokojowe nastawienie. Nigdy nie wdał się w żadną poważną wojnę, nie licząc problemów ze zbuntowanymi elfami Igirin. To malutkie państewko zostało wcielone do Allean dziewiętnaście lat wcześniej. Wojownicze elfy nie chciały uznać berła Tymira i wznieciły szereg buntów, których zdławienie zostało okupione tysiącami ofiar mężnych wojowników alleańskich.
[p]Jego Miłościwość panował w kraju zwanym Allean. Nie była to jego prawidłowa nazwa, tylko przekręcona przez ludzi, którzy osadzali się tu od IV stulecia. Prawdziwe imię tego kraju to Dol Aillein i oznacza Dolinę Odosobnienia. Bo taka w rzeczywistości była kiedyś Allean. Ale teraz panował tu Tymir Spokojny. A był to rok 893 P.C. [Eracja jeszcze nie istniała; założono ją w 948 r. P.C., po Przewrocie, z ziem Allean i sąsiedniego Dvarfen ze stolicą w Kabbal - przyp. aut].
[p]Tymir Spokojny wiedział, że Krewlod nękają problemy związane z magami z Brakady. Czarodzieje chcieli zająć kopalnie niezbędnych dla nich kryształów z północnego Krewlod. Sam król też miał stare porachunki z magami. Pomagali oni w szkoleniu druidów w czasie walk w Igirin. A swoją drogą, barbarzyńcy zawsze stanowili niebezpieczeństwo dla swoich sąsiadów. Dlatego będąc dobrym strategiem, Tymir chciał zawrzeć sojusz przeciw Brakadzie z Olafem Rzeźnikiem. W tym celu wysłał z pilnym poselstwem swego najlepszego gońca - Thanta. Miał on ruszyć ze stolicy - Anhello, przez niewielką Phynaxię, na zachód.
[p]Phynaxia była piękna. Typowe lasy liściaste z niewielką domieszką drzew szpilkowych, obszar zdecydowanie równinny. Była jesień. Drzewa obsypywały się złotem. Spadające liście przybierały już wszystkie odcienie czerwieni. Na niektórych polach co leniwsi gospodarze biegali z kosami i ścinali pozostałe zboże. Mieszkańcy Phynaxii byli bardzo przyjaznymi ludźmi. Ale Thantowi nie dane było tego doświadczyć. Był człowiekiem nocy. Noc była jego żywicielką. Ale i przekleństwem. Zawsze po zapadnięciu zmierzchu, kiedy sowy zaczynały pohukiwać, a lisy wychodziły z głębokich nor na polowania, w Thancie budziło się dziwne uczucie. Czegoś się bał. Ten gęsty jak świeży miód mrok przygniatał jego płuca. Przyspieszał oddech. Przenikał przez ubranie do ciała, i głębiej, do kości. Mrok był zły.
[p]I właśnie w taką ciemną noc Thant leżał w za krótkim łóżku w małej chatce na głuchym odludziu, gdzieś w głębokich lasach wewnętrznej Phynaxii. I śnił. Śnił koszmar o nowym mroku. Mroku jeszcze gorszym od najciemniejszych jaskiń gór Thanuir. Mroku, który jest nie tylko na zewnątrz. Mroku, który wdziera się gwałtownie, z siłą przybojowych fal, do środka. Do serca.
[p]Thant, tak jak każdy, nie był doskonały. Nawet wyuczony nawyk ostrożności nie był na tyle rozwinięty, aby uniknąć tego, co się stało. Przejeżdżając przez niewielką wieś Żytomiry Małe natknął się na szajkę zbójców. Próbował niepostrzeżenie objechać kawalkadę konnych, lecz został zauważony. Rabusie mając nadzieję, że trafi im się niezły łup z bogatego pana, puścili się za nim w pościg. Thant miał wspaniałego wierzchowca. Ale nawet rączy koń nie zdoła pomóc, kiedy ktoś umiejętnie posługuje się narzędziem achillesowej śmierci. Koń został ugodzony strzałą i przewrócił się na prawy bok. Thant wyleciał jak z procy na rosnące przy gościńcu krzaki malin. W locie poczuł słodką woń, która skojarzyła mu się z pewnym lekiem na przeziębienie, jaki kiedyś zażywał. Dziwne, jak bezsensowne skojarzenia mogą przychodzić do głowy człowiekowi, kiedy jest w niebezpieczeństwie. Ale to było jedyne, co zdążyło mu przemknąć przez myśl. Wyrżnął w drzewo.
[p]Ból. Ból pulsujący z głębi czaszki i rozlewający się na całe ciało. Cierpienie całkowicie przytłumiające wszelkie myśli. Thant postanowił podnieść prawą powiekę. Nie był to najlepszy pomysł. Uderzyło go oślepiające światło zenitalnego słońca. Chwilę leżał. Poruszył nogą. Ledwo. Słabość przezwyciężyła siła woli. Jakoś ukląkł. Skulił się i zwymiotował. Otarł rękawem podartej koszuli kropelki krwi na ustach. Rozejrzał się. Nie miał pojęcia, gdzie się znajduje. Klęczał w samych kalesonach i koszuli, w zarzyganej krwią ściółce. Z wielkim trudem wstał i utykając, robiąc częste przerwy, ruszył. Po prostu przed siebie.
[p]O tym Thant nie musiał śnić. Te obrazy narzucały się same. Pośród tego leśnego pustkowia, w małej drewnianej chatce, w którą bezustannie walił ciężki jak grad deszcz, leżał i cierpiał człowiek. Bardzo cierpiał. Rzucał się na łóżku w niekontrolowanych przypływach dreszczy. I śnił. I koszmarzył.
[p]W jego mrocznej wizji widział zło. Zło, które przychodzi, aby zebrać żniwa wśród słabych. Wśród bezbronnych. Oczyma wyobraźni ujrzał potwora. Były to upostaciowione lęki. Jego podświadomość na wskroś przeszywał lęk. Lęk przed nieznanym. I przerażającym. Widział, jak zło pochyla się nad jego słabym ciałem. Widział, jak wgryza się w jego duszę. I wnika do najgłębszych zakamarków jaźni. Czuł, że całe zło świata pochłania jego postać. I że on je przyswaja. Czuł się przepełniony złem. Poczuł żądzę krwi...