Listy z Północy [Konkurs Osadniczy]
„Kochana Jolu
Piszę do Ciebie ze Spirowa. Tak się składa, że wraz z niejakim Dimitrim Babatovem powróciliśmy z naszej wyprawy na Północ. Wiem co sobię myślisz, „Ale przecież my pochodzimy z Północy!” otóż, Jolu, z panem Babatovem udaliśmy się jeszcze bardziej na Północ. Na północną Północ, można rzec. Swoją drogą, wybacz mi niechlujny charakter pisma, jest to spowodowane tym, że jestem zmuszony pisać kciukiem i palcem serdecznym ponieważ wskazujący i środkowy są obecnie niezdolne do pełnienia ich funkcji. Normalnie w takiej sytuacji pisałbym lewą ręką, lecz ta zmuszona jest znajdywać się wewnątrz prowizorycznej aparatury usztywniającej. Prowizorycznej, ponieważ to nie Agra i po prostu nie ma tutaj profesjonalnych medyków. Nie martw się.
To może zacznę od przedstawienia Ci pana Babatova. Pan Babatov jest postacią specyficzną, jeśli można tak powiedzieć. Dlaczego? Może dlatego, że pochodzi z Ratei i podróżuje wraz z byłym agryjskim admirałem na pokładzie prawdopodobnie kradzionego okrętu agryjskiego. Zaciekawiona? To dobrze, ponieważ teraz będzie jeszcze zabawniej. Pamiętasz jak parę miesięcy temu opublikowałem moje „Listy z Kaah”? Otóż okazuje się, że „wiejski cham pędzący na koniu” i „przeklęty rozbójnik” o których pisałem, to pan Babatov. Większość ludzi zapewne czułaby się głupio po takim odkryciu, ale nie ja. Widzisz, moja droga, jest to kolejny przykład tego jak bycie kupcem wpływa na twoje życie, raz z kimś pijesz piwo, a innym razem życzysz tej samej osobie rychłej śmierci...”
*
-Ribbenstein… Ribbenstein, do cholery!
Usłyszenie swego nazwiska wyrwało pochylonego nad wymęczoną kartką papieru krasnoluda. Ów krasnolud podniósł leniwie głowę i obrócił się w strone źródła głosu. W całym tym zamyśleniu nie był w stanie rozpoznać właściciela tego głosu, dobijającego do jego uszu. Ribbenstein znów wpadł w zadumę. Po szybkiej analizie ostatnich kilku dni doszedł do wniosku, że według logiki, posiadaczem tego głosu był pan Babatov, lecz sekundę potem zdał sobie sprawe z tego, że logika już wielokrotnie go zawodziła. Czas niestety naglił i pomimo niezdecydowania krasnoludzki myśliciel musiał odpowiedzieć. Postanowił być neutralny... dyplomatyczny, można rzec.
-Czego? - Warknął Ribbenstein, odkładając przesiąknięte atramentem pióro na bok
Dosłownie sekundę potem w drzwiach do chwilowego gabinetu Ribbensteina stanął wysoki, najprawdopodobniej dwumetrowy, mężczyzna w średnim wieku. Jego podniszczone kasztanowe włosy i nierówno zgolony zarost wskazywał na to, że człowiek ten dopiero niedawno powrócił do cywilizacji. Mężczyzna zrobił jeszcze parę kroków w kierunku bacznie obserwującego go krasnoluda, ciężkie buty noszone przez tego człowieka sprawiały, że z każdym krokiem meble w pokoju wydawały zaraz się przewrócić.
-Co piszesz, Alfred? - Spytał mężczyzna stając nad biurkiem krasnoluda, mrużąc oczy próbował przeczytać fragment listu, lecz niechlujnie napisane runy zdawały się niemożliwe do odczytania
-Twa nagła zmiana tonu i zachowania jest interesująca. Mogę spytać z jakiego powodu nagle stałeś się uprzejmy, panie Babatov? - Ribbenstein wyszczerzył zęby w kierunku ubranego w czerwony kontusz ratejczyka, złoty kieł krasnoluda odbijał światło w strone oczu Dimitriego
-To samo pytanie moge zadać tobie - Odrzekł Babatov, odwracając twarz w kierunku krasnoluda jedynie po to by zostać oślepionym przez jego odbijący światło ząb – A tak w ogóle to przyjechał lekarz z pobliskiego miasta. Może dałbyś mu obejrzeć te swoje ręce?
-A we pan! Co ja będę płacił za medyka jak ja nie wiem czy on dobry, czy nie dobry! - Alfred machnął rękami i znów pochylił się nad kartką papieru
-Ale on dobry jest, Ribben!
-A z Agry? - Krasnolud obrócił głowe w kierunku Babatova
-No… nie – Wydukał zmieszany ratejczyk
-A! To idź mi z takim medykiem za drzwi! Co ja będę? Nie dość, że nie z Agry, to jeszcze pewnie policzy sobie dwa razy tyle co te cesarskie łajdaki! - Ribbenstein wstał z krzesła – Zachciało się kundlom zawszonym zarabiać na nieszczęściu innych! Ci z Agry to przynajmniej podatki płacą, a taki wędrowny to nie, gdzie tam. Siedzi w tym swoim gabineciku i tylko liczy, liczy monety i liczy aż mu wezwanie przyjdzie, a jak już przyjdzie, to ola boga! Powie, że nie może, że wesele córki i jużci będzie trzeba go kusić pieniędzmi, przekonywać nieroba cholernego, co by łaskawie przyszedł pełnić swój humanitarny obowiązek. O nie, nie, nie! Nie dam się! Już wole co by mi się krzywo ręka zrosła, w imię wolności i sprawiedliwości społecznej! O!
W połowie monologu Alfreda, Dimitri stwierdził, że nic tu po nim i kulturalnie wyszedł z gabinetu, zostawiając rozsierdzonego krasnoluda w samotności. Kiedy Ribbenstein nareszcie zorientował się, że pozostał sam, zakłął pod nosem, zabezpieczył list i narzędzia piśmiennicze i zszedł na dół wynajętego od miejscowego szlachcica domku łowieckiego. Po pokonaniu skrzypiących schodów, pełnych wgnieceń i wypadniętych gwoździ, Alfred skierował się do czegoś, co można było nazwać pokojem gościnnym. Izba ledwie większa od gabinetu, zmniejszana optycznie przez ściany z ciemnego drewna, na których gęsto wyeksponowane były wszelakie trofea łowieckie. Czaszki jeleni i saren wyglądały szczególnie złowieszczo. Czerwone światło emanujące od kominka podświetlało je od dołu, ukazując niedoskonałości nabyte i wrodzone.
-Kruca fiks. Nagadasz takiemu z Ratei parę słów, a ten nawet nie pomyśli żeby jednak klienta zaprosić. Widać, że wieśniak i na rynku się nie zna. - Mruknął krasnolud usadawiając się na jednym z foteli.
Ribbenstein nie był specjalnie zadowolony faktem, że jeszcze nie wrócił do Agry. Wyruszył w podróż by odmłodnieć, to prawda, ale jak dowiedział się z rozmów z wędrującymi kupcami po ile teraz chodzi tłuszcz z łosia i świńskie ryje, poczuł zew kapitalizmu i potrzebował udania się na giełde. Wyjrzał za okno. Śnieży. Nie dziwota, szczyt zimy. Na Północy, w jego rodzinnym Besyrze, mógłby pewno teraz po jeziorach chodzić i pod lodem łowić. W Agrze pewnie śnieg z deszczem. Szaro, buro, i ponuro, ale jakie biznesy można by było robić. Kożuchy schodziłyby szybko, rękawice jeszcze szybciej, a jeszcze pewnie linie produkcyjną na wełne dało by się otworzyć. Ugadać z pastuchami i kupić kilka arów za miastem. Jeszcze na lichwiarzy paru donieść. Rekin biznesu jak Alfred miałby co robić. Niestety, musiał obecnie przebywać na wschodnim wybrzeżu ze złamaną ręką i hajdukiem, którego uważał za skrajnego debila.
-Teraz pewno stoją na drodzę i rozmawiają o pogodzie – Zaczął myśleć na głos krasnolud – Zaraz znajdą wspólny temat… tylko co to może być…
Alfred pstryknął palcami.
-Szermierka! No tak! Medyk będzie się podniecał szablą ciemnoty i spyta gdzie taką dostał…
Prawa noga Ribbensteina zaczęła samoistnie się trząść.
-Taaaaak… Teraz pewno powiedział mu, że w środku ma więcej i czy nie chciałby zobaczyć. Medyk powie, że bardzo chętnie, ale nie ma zbyt dużo czasu. Babatov powie mu, że rozumie i będzie chciał skończyć rozmowę. Już się pożegnają, ale medyk stwierdzi, że w sumie czemu nie.
Na twarzy krasnoluda zdawał się malować lekki uśmiech.
-Ratejski idiota spyta się czy medyk jest pewien, a ten przytaknie. Teraz pomęczą się trochę z narzutami, Dimitri opowie jakiś nieśmieszny żart… nie. Zacznie żart, skończy go jak będzie drzwi zamykał. Tak, tak… Wiem nawet jaki. Słyszałem go miliony razy. Teraz jest pewnie w momencie… „...nisko latają – Mówi jedna krowa
-Mhm – Odpowiada druga”
-Chyba mają tu jakąś bazę. - Skończył rozwesolony Dimitri, właśnie otwierający drzwi i wpuszczający do środka zimno ku dezaprobacie Alfreda.
-Dobre, dobre! - Zawtórował mu głos wyraźnie człowieka inteligentnego, acz o plebejskich korzeniach. - Proszę pana, naprawdę czas mnie nagli, więc niech pan pokazuje te miecze.
-Ależ z przyjemnością!
-Miecze są na górze, w drugim pokoju na lewo, pokój obok jest mój gabinet; jak wejdziesz to zginiesz. A tutaj, na dole, jest ta złamana ręka i „humorzasty krasnolud” bo pewno tak mnie nazwał pan Dimitri – Swawolę przerwał sarkazm Alfreda, który zmierzył wzrokiem ratejczyka i ubranego w widocznie wiekowy surdut okularnika po trzydziestce.
-Tak, tak, oczywiście… - Odchrząknął medyk – Skoczę tylko po instrumenty…
-Ależ bardzo proszę. Spirytus jest w szafce przy drzwiach, bo pewno go pan zapomni – Krasnolud wyszczerzył zęby, i odprowadził podirytowanego lekarza wzrokiem. Dimitri tylko westchnął i udał się do spiżarni.
-Tylko nalej to tanie, Dimitri! - Krzyknął mu Alfred – Nie chcemy, żeby właściciel naliczał nam koszta!
*
-Spokojnie, powtórzę jeszcze raz. Złamał Pan lewą rękę w dwóch miejscach i dość mocno uszkodził nadgarstek, choć nie jestem pewien co mu do końca dolega. Ktokolwiek montował Panu ten opatrunek powinien zawisnąć, bo jeszcze parę tygodni i miałby Pan krzywo zrośniętą kość. Co zaś się tyczy ręki prawej… palce powinny same puścić po pewnym czasie, ale nie mam pojęcia dlaczego Pan nie może ich rozprostować…
-Nie, że nie mogę, tylko pieruńsko boli jak to robię – Podirytowany Ribbenstein przerwał stawiającemu diagnozę medykowi. Trochę zdenerwowała go informacja o tym, że jego własny opatrunek własnego autorstwa stworzony własnymi rękoma jest w zasadzie bezużyteczny, ale bardziej denerwowało go to, czego był pewien, że zaraz usłyszy.
-A poza tym, powiedziałem panu, żeby powiedział pan mi o czymś, proszę pana, czego nie wiem. A powtarza pan tylko informacje – Wycedził między zębami Alfred
-Proszę Pana, ale medycyna nie polega na tym, że ja będę Panu mówił dokładnie, po uniwersytecku jakie Pan ma urazy – Próbował spokojnie tłumaczyć krasnoludowi medyk
-Tak, proszę pana? A może ja właśnie tak chce! A może ja właśnie oczekuje od lekarza wysokiej klasy, za którego pan się uważa, tego, żeby jak widzi połamaną rękę, to żeby nie jak jakiś znachor stwierdzał, że „tak, jest złamana” tylko żeby mi z łaski swojej powiedział, co mi jest i jak to zaleczyć. Bo to, proszę pana, jest tak jak jakby pan mi powiedział, że ma pan problemy z interesami, a ja bym panu powiedział, że nie sprzedaje pan wystarczająco dużo. No przepraszam bardzo, ale ja chyba panu nawet za diagnozę nie będę płacił, jak ta diagnoza ma tak wyglądać.
Ribbenstein gwałtownie wstał z siedzenia, strącił swój kieliszek z winem na podłogę i z hukiem udał się do swojego gabinetu. Pozostali w pokoju z kominkiem Dimitri i medyk westchneli i przez jakiś czas skupili się na piciu wina. Po paru minutach niezręcznej ciszy, ratejczyk postanowił ją przerwać:
-Proszę mi wybaczyć Pana Alfreda. Mogę Panu z moich zapłacić…
-Nie, nie, nie. Nie trzeba, proszę mi wierzyć. - Odparł lekarz, kończąc swój kieliszek – Tylko chciałbym jeszcze trochę zostać w cieple, jeśli to nie problem,
-Nie no, skądże znowu. Proszę siedzieć z nami ile Pan chce. Nawet na noc może Pan zostać. Swoją drogą. Nigdy się Pan nie przedstawił.
-Oh. Nazywam się Aleksiej Apapopopowicz.
-Apapopopowicz… brzmi ratejsko, więc my druhy jesteśmy, ale skąd są Apapopopowicze? - Dimitri w zamyśleniu chwycił się za żuchwę i spojrzał w dół.
-Ach. Ja Apapopopowicz z Popowiczów z Popowiczowa. Apapopopowicze to ci Popowiczowie, co z zachodu, spod granicy z Agrą, przenieśli się bardziej na południe, w stronę Stu Zamków. A Pan z której części Ratei, jeśli wolno spytać?
-Ja z nazwiska Babatov, ale zamiast na północy, jak reszta familli, na wschód pojechałem, na stepy przed pustynną Dogarią. Tam swawolną kompanię miałem. Ach, szkoda gadać co się tam nie działo. - Na twarzy Dimitriego pojawił się rozmarzony, nostalgiczny uśmiech – Albo wie Pan co? Opowiem Panu, Panie Aleksiej. Tylko niech Pan poleje.
-Z radością!
Dwójka ratejczyków następnie kontynuowała konwersacje z akompaniamentem trzaskającego drewna w kominku.
Krasnolud tymczasem; i podczas całych kilku godzin, przez które ciągnęła się rozmowa ratejczyków; przebywał w swoim gabinecie. Niczym humorzaste dziecko oczekiwał, że medyk zaraz zapuka do jego drzwi i na kolanach będzie błagał o pieniądze. To oczywiście się nie wydarzyło, ale Ribbenstein wciąż wierzył. I wierzył. I… wierzył.
Koniec końców nawet jego wiara pękła i z humorzastego dzieciaka czekającego aż ktoś go przeprosi za niewytrzymanie z jego kaprysami, stał się dzieciakiem czekającym aż goście jego rodziców w końcu wyjdą z domu, żeby ktoś poświęcił mu choć trochę uwagi. To oczywiście również się nie wydarzyło, a słońce już stopniowo przestawało oświetlać niebo i ziemię. Normalnie w chwilach takich jak ta, Ribbenstein pisał listy, lub inne raporty ze swych podróży. Teraz niestety… nie mógł. Coś wewnątrz mu nie pozwalało. Dziwne.
Czy to temu, że ktoś mu odmówił? Że ktoś nie złamał się pod barażem zaczepek Ribbensteina? Czyżby uważający się za lepszego od wszystkich Alfred Ribbenstein cierpiał na brak atencji? Cóż, tak, cierpiał. Tylko krasnolud nie potrafił tego dostrzec. Jeszcze przez parenaście minut zastanawiał się co można by jeszcze dzisiaj zrobić, często spoglądał za okno, obserwował słońce.
W końcu wymyślił. Pójdzie na polowanie.
Była noc, to prawda, ale w tych lasach nie widział zwierzyny groźniejszej niż wiewiórka, a większość dużych zagrożeń i tak teraz hibernowała. Plus mógł ustrzelić nocą sowę. Aż żal nie zapolować.
Oczywiście zimno i brak widoczności były osobnymi problemami, nie wspominając już o jego rękach, ale Alfreda to nie ruszało. Zawsze sobie powtarzał, że prawdziwa siła to bieg ze złamaną stopą. Tutaj, co prawda miał doczyniena ze źle leczoną ręką i ryzykiem dożywotniej niepełnosprawności, ale zasada ta sama. Jeśli przeżyje to, przeżyje wszystko.
Ribbenstein natychmiast przeszedł do szykowania się na nocną wyprawę. Wygrzebał z szaf i pościągał ze ścian każdy kawałek skóry, bądź futra jaki znalazł. Swój elegancki kapelusik z jednej strony zagiętym rąbkiem na szybko obszył losowymi częściami ofutrzenia szynszyli i sierścią wydry. Z większych płacht skór kozich i baranich zszył sobie przyjemną narzutę na ciało, a ze skóry dzika, zmontował dwupalcowe rękawiczki. Oczywiście wszystkie te wyroby były prowizorką stworzoną przez kontuzjowanego krasnoluda, który na dobrą sprawę powinien wypoczywać a nie siłować z martwymi zwierzętami, ale Alfred nie uznawał podstawowej logiki. Chciał iść na polowanie w nocy, musiał mieć coś ciepłego. Nie miał nic ciepłego, to sobie zrobił. Inaczej. Miał ciepłe odzienie. Problem polegał na tym, że było na dole, a Alfred raczej nie chciał nawet skrzyżować spojrzeń z medykiem Aleksiejem.
Cała ta produkcja odzieży zajęła mu dobre pół nocy. Całe szczęście dzięki zimie, miał jeszcze dużą część nocy do przeznaczenia na polowanie. Teraz musiał sprawdzić swoje narzędzia. Nóż garbarski, którego używał do przecinania skóry pewno wytrzymałby też jakieś żywe zwierze, więc miał ostrze. Jego główną bronią miała być już wysłużona kusza łowiecka „Anastazja”, nazwana po byłej żonie Alfreda. Do celowania mógł oprzeć ją na niefunkcjonalnej ręce, a akurat palec wskazujący w drugiej ręce miał sprawny, więc tutaj też nie widział kłopotów. Szedł do lasu, więc na podpałke zawsze coś się znajdzie, tyle mniej do niesienia. Pomyślał, że pewnie będzie musiał się gdzieś zakopać jakby sen z nim wygrał, to też wyrwał jedną z nóg łóżka, przeciął przez średnicę z jednej strony i miał już jakąś łopatę. Ribbenstein czuł się przygotowany na wszystko. Jak zawsze.
Krasnolud założył swoją czapkę, rękawiczki, otulił się skórami, kuszę przewiesił przez ramię, bełty miał na pasie, a reszte wrzucił do torby przewieszoną przez drugię ramie. Upewniając się, że ma wszystko, otworzył okno. Zimne powietrze zuchwale wdarło się do ciepłego gabinetu. Świeczki i inne źródła światła natychmiast zgasły, porozrzucane kartki papieru zawirowały.
-Mróz siarczysty bardziej niż samogon. - Alfred wzdrygnął się
Wyjrzał za okno. Zobaczył śnieg. Śnieg wyższy i śnieg niższy. Stwierdził, że dobrze byłoby celować w śnieg wyższy. Przerzucił jedną nogę, potem drugą, usiadł na framudze. Jeszcze raz spojrzał za siebie, nikt nie wchodził do gabinetu. Spojrzał jeszcze raz w dół, więcej śniegu.
-No to w drogę – Powiedział skacząc w zaspę
Przez parę minut kopał i wiercił się w śniegu, by w końcu stanąć na nogi. Zadowolony uśmiechnął się i rozpoczął marsz. Maszerował tak przez dobrą godzinę. Normalny człowiek, a nawet krasnolud, już dawno stwierdziłby, że wraca. Ale Alfred Ribbenstein nie był normalny. Z oporem osła i niezłomnością wilka przedzierał się przez krzewy, zaspy, gałęzie i ciernie. Kilka razy upadając na zamarzniętych strumykach. Skrzypieniu śniegu i łamaniu się gałęzi akompaniowały przekleństwa krasnoluda i okazjonalne mruczenie sów. Światło księżyca jasno odbijało się w śnieżnej bieli, gwarantując Alfredowi dobrą widoczność. Ptaki i nietoperze były dla niego nie do rozróżnienia, fakt, ale przynajmniej byłby w stanie zobaczyć jakiegoś wilka czy wiewiórkę. Jego obuwie przemokło dawno temu, przestał czuć stopy i co chwila patrzył pod nogi czy nie spada w przepaść.
-Wziąłbym jakiegoś wysportowanego hosztaplera agryjskiego i pewno by mnie spowalniał. Każdy teraz pewnie powiedziałby, że chce przerwę. Każdy… ale nie ja!
Krasnolud kontynuował swój chwalebny marsz. Kilka razy natknął się na tropy saren i zajęcy, lecz ignorował je. Pokiereszowane krzaki i połamane małe sosny wskazywały na większego zwierza w okolicy. Ribbenstein nie mógł się doczekać spotkania go. W końcu, u podnóżach pagórka pełnego zmaltretowanych przez bobry drzew, ustalił za czym podążał. Dzik. Pewno duży. Alfred poczuł przypływ adrenaliny. Jego ciało jakby samoistnie rozpaliło w sobie ogień. Niestety zgasił go podmuch wiatru. Spojrzał jeszcze raz na tropy. Prowadziły do części lasu gęsto porośniętej wszelakimi krzewami i niskimi drzewami iglastymi, więc Alfred mógłby dzika nie zauważyć i dać mu się zaatakować. Wyciągnął więc z torby swoją improwizowaną łopatę i zaczął kopać w większej zaspie. Po spoceniu się i pewnie spowodowaniu kilku kolejnych urazów ręki, krasnolud miał gotową jamę. Przed wejściem, rozpalił ogień z pozbieranych gałęzi. Drewno było mokre, więc zapalanie trochę trwało, ale zdążył ze wszystkim przed wschodem słońca. Gdy stwierdził już, że w środku miał dość ciepłego powietrza, zatkał otwór pozostawiając tylko kilka dziur na cyrkulacje tlenu i spróbował zasnąć.
-Cholera jasna.
Próby snu spaliły jednak na panewce. Zimno i rosnący ból ręki robiły swoje. Na dodatek zerwał się dudniący wiatr, więc nawet gdyby go nie bolało, to nie mógłby spać.
-No i masz, panie Alfredzie, no i masz. No i siedzisz w dziurze w śniegu. Tak o. Bez powodu. Bo chciało ci się na polowanie iść nocą. Tak o. No i masz za swoje. Tak o. - Alfred zaczął autodialog
-No ja pana przepraszam bardzo, ale to pan chciał polować. Ja tylko się nudzić nie chciałem
-Nudzić się nie chciałem! Ha! Czyli na polowanie chciał iść, tak?
-Tego nie powiedziałem.
-Ale tak to żem zrozumiał.
-Panie, jak ja zaraz panu…
Alfred prowadził tą kłótnie z samym sobą przez jakiś czas. Sprawiając, że każde leśnie zwierze brało go za świra. Przynajmniej całe to gadanie zmęczyło go na tyle, że w pewnym momencie po prostu zasnął z braku sił
Tymczasem w chatce, Aleksiej i Dimitri, będąc tylko na lekkim rauszu, przegadali całą noc. Narzekając na całość państwia Agryjskiego, mówiąć jak to dobrze, że są akurat z Ratei i spierając się czy lepsza jest ratejska szabla, czy dogarski sejmitar.
-Panie Dimitri… ja się bardzo cieszę, że się poznaliśmy. Ja Pana bardzo szanuje. - Zwierzył się Apapopopowicz, patrząc na wschód słońca
-Cała przyjemność po mojej stronie. Swoją drogą. Czuł waszmość jak ciągneło zimnem całą noc? - Spytał Dimitri, przeciągając się w siedzeniu
-Czułem, ale kominek grzał i jeszcze na winie byłem. Spokojnie. - Odparł Aleksiej
-Sprawdzę w sumie co u Ribbensteina…
Dimitri opuścił pokój gościnny i wszedł na górę. Zastał widok masakry. Rzeczy Alfreda rozwalone na podłodze. Meble powywracane na lewo. Łożko powalone na podłodze i kartki papieru przyklejone do wilgotnego parapetu. Mało myśląc, Dimitri zbiegł na dół i instynktownie dobył szabli.
-Alfreda nie ma! - Wydarł się Babatov
-Jak nie ma? - Zerwał się z siedzenia Aleskiej – Włamał się kto?
-A gdzie! - Zanegował Dimitri – Jakby się włamał to Alfred pewno wznieciłby raban taki, że dom by się zapalił a włamywacz by się wykrwawił dwa razy.
-To co się miało stać? - Skonfundowany medyk znów usiadł
-Alfred poszedł na polowanie.
Aleksiej ponownie zerwał się na nogi.
-Ale jak poszedł!? Na jakie polowanie!? - Apapopopowicz chwycił się za czoło
-No na polowanie. Już raz mi zrobił taki numer. Wrócił z susłem na plecach.
-Panie Dimitri ale to jest chyba poważna sprawa i nie powinniśmy żartować.
-Ja żartować? - Dimitri położył dłoń na swej piersi by teatralnie zaprezentować swe oburzenie – Ja nie chce po prostu wyzywać mojego towarzysza podróży od debili i największych ciemnot intelektualnych w obecności nowopoznanego kamrata. Polować w nocy… Zimą! Życzyłbym mu śmierci z niedźwiedzich rąk, ale te jak na złość śpią.
-Czyli go zostawiamy?
-Oczywiście, że nie! - Babatov kopnął stolik – Idziemy po tego idiotę i liczymy, że przynajmniej znajdziemy jego ciało.
Aleksiej cofnął się. Dimitri zrobił się agresywny, a na dodatek jakby zaczęło od niego bić… ciepło? To chyba alkohol…
-Zbieraj się, Apapopopowicz! Idziemy zapolować na krasnala!
Zaginiony krasnolud miał się nienajgorzej. Spanie na twardym śniegu odciśnęło swoje piętno na plecach Alfreda, ale wszystkie kręgi miał na miejscu. Ribbenstein leniwie otworzył oczy, oblizał wyschnięte wargi, a następnie podniósł i przeciągnął się.
-Na besyrski samogon! - Wykrzyczał z bólu
Wyglądało na to, że podczas snu, opatrunek na jego złamanej ręcę musiał zawilgnąć i puścić, pozostawiając kończynę w nienaturalnej pozycji i zdrętwiałą, aż do próby ruchu. Alfred czuł jakby tysiąc młotów bojowych, tysiąc włóczni, tysiąc toporów i tysiąc bełtów uderzało symultanicznie w jego rękę. Do tego milion igieł i miliony drobinek soli wypełniały miejsce kontaktu z orężem. Krasnolud wbił paznokcie w uszkodzoną kończynę i zaciśnął zęby.
-Musiałaś teraz? Musiałaś akurat na tym cholernym polowaniu? - Wycedził
Spojrzał na rękę. Przynajmniej skóra wyglądała na całą. Ocenił uszkodzenia opatrunku na takie, które da się naprawić drewnem leśnym na tyle, by można było używać ręki jako podpory do kuszy. Postanowił nie marnować czasu.
-Żeby mi to los odpłacił w zyskach.
W bólach wyczołgał się ze swojej śnieżnej jamy. Jaskrawy blask promieni słońca odbijających się w śniegu zmusił go do zamknięcia oczu na dłuższą chwilę. Odruchowo chciał zasłonić oczy złamaną ręką, co spowodowało serię krasnoludzkich klątw puszczonych w eter. Niezłomny Alfred Ribbenstein zebrał się jednak w sobie i skierował się w stronę drzew. Tam, uszlachetniając leśną florę i faunę swoją poezją, znalazł kilka grubszych konarów i przeszedł do długiego, żmudnego i wyczerpującego procesu usztywniania ręki. Słońce zdążyło ustawić się w zenicie zanim skończył się mocować z drewnem. Konstrukcja była jednak gotowa.
-No i dobra jest fest! - Alfred wyszczerzył zęby w uśmiechu satysfakcji - No kto by to tak dobrze zrobił jak nie ja? Trza było jednak iść na tą medycynę!
Humor krasnoluda poprawił się jeszcze bardziej gdy w śniegu dojrzał świeże ślady dzika. Czy to był ten sam dzik? A kto to tam wie. Z resztą, Alfreda nie obchodziło już jaki to dzik. Liczyło się, że dzik. Chciałby zobaczyć reakcje Joli jak przeczyta w liście jak to ubił dzika własnymi rękami po tym jak w bólach agonalnych przedzierał się przez zaśnieżony las pełen zwierzyny. Żałował aż, że częściej nie chodził na takie samobójcze wyprawy. Byłoby co opowiadać.
-Hej dziku dziku, idę po ciebie! - Alfred niemalże skakał ze szczęścia – Udka na gulasik, tłuszczyk na łuszczyk… czy coś...
Gdzieś w tym samym lesie, Dimitri Babatov oraz Aleksiej Apapopopowicz przedzierali się przez haszcze w iście zacnym stylu. Dimitri pewnie. Wełniane spodnie, wysokie podkute kozaki i trzy warstwy ubrań na torsie. Na dnie lniana koszula, potem paradny kontusz, a na końcu skórzana kamizelka podszyta futrem. W dłoni dzierżył szablę, na pasie miał pistolet skałkowy i sakiewkę z prochem i nabojami. Na twarzy ten sam zawadiacki uśmiech co wcześniej i żywy ogień w oczach.
Aleksiej równie szykownie, acz dużo bardziej miejsko. Podobne kozaki, tylko z frędzlami. Spodnie miał ciasno do ciała przylegające, koszulę szytą na miarę z guzikami, na tym elegancki płaszcz z ornamentami ze złotej nici a głowę zdobił melonik. Medyk nosił również na plecach całą swoją aparaturę i narzędzia, a w ręcę kurczowo ściskał siekierkę zabraną z chatki.
Ratejski duet, ubrany bardziej na wieczór piosenki biesiadnej niż wyprawę ratunkową, pokonywał przeszkody wielokrotnie szybciej, niż pokiereszowany Ribbenstein i wkrótce powinnien się z nim spotkać.
-Krasnal jest dość jary, powiadam Panu. Ale pewno coś już se parę razy zrobił. Będzie se mógł Pan policzyć za jego leczenie jak go gdziesik nieprzytomnego znajdziemy. - Mowa Dimitriego przybrała formę dużo bardziej swojskiej podczas tej wyprawy ratunkowej. Widać w sytucjach przygody nie ma miejsca na wyszukane zwroty grzecznościowe
-Ależ proszę Pana… po pierwsze nie szkodzić, tak? - Wydukał Aleksiej. Czuł się nieswojo. Przedzierał się przez zimowy las w towarzystwie byłego rozbójnika. A co jak to wszystko to pułapka? Co jak zaraz wyskoczą na nich zbójcy od Babatova
-Takiż Pan jest! Rozumiem…
Aleksiej zauważył coś dziwnego. Im głębiej szli w las, im bardziej nakręcał się Dimitri, tym coraz więcej przeciętych przez niego gałęzi posiadało ślady zwęglenia, a śnieg pod jego stopami zdawał się jakby wrzeć.
-Ja chyba zaczynam tracić zmysły… - Powiedział do siebie medyk
-Co? Widzi Pan susły? - Dimitri zatrzymał się w pół kroku
-Nie, nie… Śpieszmy się bo nam Alfred umknie
-Słuszna uwaga, towarzyszu
Swawolna para kontynuowała sprint przez haszcze, a Alfred kontynuował łowy na dzika.
Zajęło to co najmniej godzinę, ale w końcu nawiązał pierwszy kontakt wzrokowy. W miniaturowym wąwozie pośrodku lasu, stał dzik. Dorodny, tłusty jak na zimę czarny dzik. Dzik ten rył w śniegu jak pies, któremu każę się szukać.
Dzik miał trochę krwi na kopytach, a wokół rozrzucone były szczątki… czegoś. Ciężko stwierdzić czego, ale w żyłach miało dużo krwi skoro dzika tak ufarbowała. Dzik zdawał się nie śpieszyć. Nie spodziewał się zagrożenia w postaci obłąkanego krasnoluda z kuszą.
Ribbenstein padł na ziemię. Spojrzał w wąwóz. Dzik.
-Jesteś… - Wyszeptał Alfred i przeszedł do szykowania kuszy
Zdjął ją z ramienia, spokojnie naciągnął i nałożył bełt. Przeczołgał się trochę, na skraj wzniesienia. Oparł kuszę na własnym ciele i zagarnął sprzed siebie trochę śniegu, układając podstawkę dla swojej ręki. Na podstawcę położył złamaną kończynę, tworząc podstawkę dla kuszy. Ustawił na niej „Anastazję” i zaczął mierzyć. Serce waliło mu jak młotem. Jeden strzał i koniec tej katorgi. Jeden strzał i był najwytrwalszym krasnoludem w historii. Jeden strzał i miał dzika…
Alfred zrobił głęboki wdech i wydech. Zamknął oczy. Uspokajał trzęsące się mięśnie.
-Robisz to – Powiedział do siebie
Otworzył oczy. Przymierzył. Strzelił.
Strzelił.
Strzelił…
Strzelił?
-Cholerstwo głupie zawszone! Wiedziałem, żeby cię po żonie nie nazywać, bo z tobą same problemy. - Alfred zapewne wykrzyczałby to zdanie, gdyby nie stojący nisko dzik
Spojrzał na narzędzie łowieckie. Całe. Żadnych uszkodzeń. Dlaczego więc miałoby…
-Spust zamarzł. Ze wszystkich rzeczy.
Nie myśląc dużo, będąc pewnym, że ma ciepły oddech, zbliżył usta do wystającego metalu i zaczął dmuchać, nieustannie patrząc czy dzik wciąż tam jest. Wtem, niespodziewanie, dźwięk mechanizmu oraz głośne kwiczenie przebiły powietrze. Dzik jednak stał. Rozumiejąc co się dzieje, Ribbenstein zerwał się na nogi i zaczął biec. Na próżno. Dzik zaszarżował na niego pełną siłą. Ciężkie ciało Alfreda bezwładnie poleciało dobre kilka metrów. Nie czuł nic od pasa w dół. Uderzył o ziemię. Otworzył oczy, źrenice zwężyły się na widok kontynującego natarcie dzika. Alfred instynktownie dobył noża, nakierował go czubem na świnię. Uderzenie. Żywa masa dzikiego zwierza przetoczyła się przez krasnoluda. Prawa ręka bezwładnie poleciała w lewo. Trzymała się ciała krasnoluda ostatkiem sił. Nóż poleciał gdzieś w dal. Kopyta dzika pozostawiły po sobie kilka pamiątek na ciele krasnoluda. Zgiął się w pół. Krzyczał w agonii. Łzy wydostawały się z oczu. Dobrze, że śnieg choć trochę uśnierzał ból.
-Huzia! - Okrzyk pełen werwy poprzedził huk pistoletu
Dzik zakwiczał i kwiczał przez chwilę. Dym unosił się z jego sierści, a kule zdawały się wtapiać w jego ciało. Po drugiej stronie tego strzału stał Dimitri. Ogień w oczach. Dym we włosach. Iskry z ubrań. Ten człowiek stał się chodzącym wulkanem zniszczenia. Oddychał ciężko, zwierzęco. Był dzikiem ognia i człowiekiem mordu. Wystawił przed siebię rękę i zaprosił dzika do tańca, nawet się kłaniając.
-Idziemy? - Spytał podnosząc głowę
Dzik biegł w odpowiedzi. Ogień w oczach. Krew na kopytach. Żelazo w sierści.
Świst stali przecinającej powietrze. Do Dimitri rozstawiający pewnie nogi i trzymający szablę oburącz, czubem do zwierza. Dzik zaszarżował. W ostatniej chwili Dimitri zszedł na bok, szarpnął rękami, obrócił szablę. Krew na śniegu. Krew na stali. Krew na dziku.
Czyste cięcie.
Dzik zatoczył się. Stracił równowagę. Nie wiedział co się dzieje. Człowiek sparował jego szarżę? Niemożliwe. To nie mógł być człowiek. To był Dimitri Babatov.
-Ha! Nacierasz bez ładu, kolego dziku. Chciałem równego rywala, a mam opijusa w karczmie! - Dimitri prześmiewczo skierował szablę w kierunku świnii. Częstując go swoim uśmiechem pewności siebie.
Dzik nie był pewien. Wachał się. Czuł, że nie da rady.
-Za późno.
Dimitri zanurzył ostrzę w śniegu i sypnął nim przed siebie. Teraz ratejczyk szarżował. W swej czystej furii sam wyglądał jak dzikie zwierzę. Dzik musiał odpowiedzieć. Sam zaszarżował. Spotkali się w połowie.
Alfred odzyskał przytomność. Słyszał krzyki, głosy. Ledwo otworzył oczy i spojrzał na ruszające się plamy kolorów pośród bieli. Jedna lecąca na drugą, a potem obie ze sobą tańczące.
-Dimitri? - Wyjąkał otumianiony Alfred
-Dimitri!
Ribbenstein musiał ratować kompana. Ten dzik jest przecież niebezpieczny! Krasnolud rozejrzał się wokół siebie. Gdzieś w nieskończonej bieli zobaczył jasnobrązową postać.
-Anastazja! - Krzyknął
Siłą woli, pomimo dwóch niesprawnych rąk, Alfred dotarł do swojej broni. Czując, że prawa ręka nic nie robi, operował lewą i zębami. Zaczął naciągać cięciwę, tymczasem wielka czarna plama leciała w jego stronę. Alfred pewien był nadchodzącej śmierci. Lecz w ostatniej chwili, siłą swojej żuchwy, Alfred zdolny był wystrzelić pocisk w cień śmierci. Kształt padł w ryku agonii. Dzik padł. Ribbenstein padł. Polowanie się skończyło.
*
W gabinecie Alfreda Ribbensteina w wynajętej chatce łowieckiej miejscowego szlachcica panował porządek. Papiery były poukładane, meble sprawne, okno zamknięte, a „Anastazja” leżała oparta o szafę. W łóżku leżał Alfred. Otworzył oczy. Rozpoznał ten pokój. Stwierdził, że nie żyje, więc spróbował wstać.
-Psia mać!
Jednak żył. Spojrzał w dół ciała. Bandaże na wysokości żeber. Kilka na nogach. Obie ręce w usztywnieniach. Nie wyglądało to najlepiej.
Ribbenstein próbował przeanalizować jak się tu znalazł. Tropił dzika, spotkał go, strzelił, dzik przeżył, zaatakował, Dimitri…
-Dimitri! - Zawołał krasnolud, mając nadzieję, że nie jest sam
-Już! - Dobiegł go głos z dołu, a już po chwili w drzwiach stał Dimitri, którego znał. Spokojny, nie przejmujący się życiem ratejski zbój
-O co chodzi? - Spytał Babatov
-Co z dzikiem? - Dociekał Alfred
-Będzie jutro do jedzenia, ociekać będzie przez noc. - Odparł Dimitri, jak gdyby nigdy nic
-A skóra?
-Starannie zdjąłem według twojej techniki
-Hmmmm – Alfred podrapałby się teraz po brodzie, gdyby mógł ruszać rękami – Powiedzmy, że ci ufam z tym. Czyli nie żyje?
-No tak
-Tak?
-Tak
-Patrz jakiego to ja mam cela. Ha! - Alfred zakrzyknął w ekstazie – Ostatkiem sił żem go trafił. Życie ci uratowałem, panie Babatov. Patrz pan, panie jaki ze mnie wyborowy łowca!
-Panie Dimitri – Przerwał im Aleksiej, również stający w drzwiach – Ja będę już szedł.
Medyk miał głowę gęsto owiniętą w bandaż, z zaschniętą krwią na czole. Gdy zauważył, że Alfred nie śpi, spiorunował go wzrokiem i starał się już tam nie patrzeć.
-Jasne, Panie Aleksiej. Bezpiecznej drogi!
Ratejscy druhowie uścisnęli się. Po męsku. Medyk szybko zszedł po schodach, po chwili Babatov i Ribbensteinem usłyszeli dźwięk zamykanych drzwi.
-Ty, co mu się w czoło stało? - Spytał ździwiony Alfred
-A, to? Pośliznął się jak szliśmy po lesie. - Dimitri nie był w stanie uchronić się przed uśmiechem, gdy to powiedział
-Wiedziałem, że to sierota. Nie dałby rady tak ustrzelić dzika jak ja
-Z całą pewnością. - Ratejczyk mimowolnie wybuchł śmiechem, lecz szybko odzyskał relatywną powagę. Przynajmniej na tyle, żeby mógł swobodnie rozmawiać
-No, dobrze. My tu śmiechy i chichoty a ja mam historię do opowiedzienia. Dzika upolowałem! Ze złamaną ręką na dodatek! Muszę kiedyś to powtórzyć! Cóżto za przygoda była! A ty siadaj, bierz papier i pisz, będę ci dyktował
-Zacząć od „Kochana Jolu”? - Spytał Dimitri, mocząc pióro w atramencie
-A gdzie! „Kochana Jolu, która nie upolowała w życiu dzika”. Trza subtelnie zacząć, konfuzje w niej zasiać.
-Oczywiście, Panie Alfred.