Pan Ziemi
Cicho siedział za głazem. Uważając by nikt go nie zauważył i nie usłyszał, wyciągnął z fałdów płaszcza niewielkie i pomarszczone jabłko. Chciwym wzrokiem wpatrywał się w nie. Przez głowę przechodziły mu różne myśli. Od dwóch dni nic nie jadł, nie mógł znaleźć niczego na tym mroźnym pustkowiu. Dopiero, gdy skradał sie parowem, zauważył leżące na ziemi małe jabłko. Czym prędzej je porwał i ukrył w kieszeni. A teraz powoli, w skupieniu - jakby celebrował jakąś bardzo ważną czynność zaczął zjadać owoc. Każdy kęs przeżuwał bardzo dokładnie, delektował się smakiem, jednocześnie uważnie nasłuchując wszystkiego dookoła. W każdej chwili mogli nadejść. Nadejść i zabić. Tylko to jedno robili - zabijali. Wszystkich.
Nagle uchwycił jakiś odgłos. Ktoś się zbliżał. Ostrożnie wychylił głowę zza ukrywającego ją kamienia. Nadchodziła pojedyncza gorgona. Przy każdym kroku kopyta dudniły uderzając w ubitą ziemię. Ciężko oddychała, z nozdrzy wylatywały niewielkie smużki dymu. Chłopak siedzący za skałą wstrzymał oddech. Jeżeli teraz by go zauważyła, zginąłby niechybnie. Tymczasem gorgona nie spiesząc się szła dalej. Chłopak z rosnącą nadzieją wpatrywał się w oddalającego się od jego kryjówki potwora. "Poszedł". Pomyślał z ulgą. "Ale to nie jest bezpieczne miejsce. Muszę czym prędzej znaleźć sobie jakąś inną kryjówkę". Wstał, uważnie rozejrzał się wokół i zaczął biec w kierunku zachodniego lasu. Na horyzoncie widział jak wiatr nieznacznie porusza koronami drzew. "Biegnę za wolno". Skarcił sam siebie w duchu i ruszył szybciej.
Kątem oka dostrzegł na niebie jakiś kształt. Przywarł całym ciałem do ziemi. Nadlatywała wiwerna. Mocno zniszczony i ubrudzony częstymi kontaktami z ziemią płaszcz dobrze ukrywał młodego mężczyznę przed wzrokiem wysoko lecącej poczwary. Nie ruszał się jednak. To mogłoby go zdradzić. Nazbyt często był świadkiem śmierci innych spowodowanej tym, że nie potrafili dłużej trwać w bezruchu. Mimo, że przemarznięta ziemia mocno dawała się we znaki, nie ruszał się. Miał przed oczyma twarze tych, którzy umarli. Swojej rodziny. Przyjaciół. Wszystkich...
Kątem oka dostrzegł na niebie jakiś kształt. Przywarł całym ciałem do ziemi. Nadlatywała wiwerna. Mocno zniszczony i ubrudzony częstymi kontaktami z ziemią płaszcz dobrze ukrywał młodego mężczyznę przed wzrokiem wysoko lecącej poczwary. Nie ruszał się jednak. To mogłoby go zdradzić. Nazbyt często był świadkiem śmierci innych spowodowanej tym, że nie potrafili dłużej trwać w bezruchu. Mimo, że przemarznięta ziemia mocno dawała się we znaki, nie poruszał się. Miał przed oczyma twarze tych, którzy umarli. Swojej rodziny. Przyjaciół. Wszystkich...
W końcu wiwerna odfrunęła. Teraz chłopak kontynuował swój bieg do lasu, schyliwszy się mocno. Przezorności nigdy za wiele. Nareszcie dotarł do celu. Ciemna ściana lasu dawała schronienie. Przynajmniej częściowo. Niektóre stwory żyły tylko tutaj. Jednak ryzyko było opłacalne. Las dawał ciepło. A bez niego długo nie można pożyć na ziemi.
Młodzieniec ruszył teraz na południowy zachód. Tam znajdowała się dziupla, w której spędzał noce. Jak dotąd nikt jej nie znalazł. Wydawała się bezpiecznym schronieniem. Jednak on zdawał sobie sprawę, że dziś to będzie jego ostatnia noc w tej dziupli, w tym lesie. Musi odejść. Już i tak zbyt długo tutaj przebywał, ktoś może wpaść na jego ślad, może wyczuć jego zapach. A poza tym zbliża się zima. Trzeba ruszać na południe, inaczej nadejdzie śmierć.
Jest. Dziupla. Schronienie. Chłopak rozejrzał się uważnie. Nikogo nie było w pobliżu. Pewnymi ruchami zaczął się wspinać na drzewo. Dziupla, do której zmierzał znajdowała się trzy metry nad ziemią. Choć nie była duża, to jednak drobnej budowy szesnastolatka mogła pomieścić bez trudu.
Zmierzchało. Chłopak siedział w swojej dziupli i rozmyślał. Przypominał sobie jak do tego wszystkiego doszło...
Pycha. To wszystko przez nią. Ludzie mieli zbyt wysokie mniemanie o sobie. Uważali, że dadzą sobie z tym radę, że są dość potężni. Nie byli. A zaczęło się to tak.
Pewien czarnoksiężnik, jego imię nie jest znane, podczas wojny ze swoim sąsiadem rzucił w wir walki coś czego dotąd nie znano. Potwory. Przerażające potwory, które siały popłoch wśród ludzi. Teraz też siały. Armia niewygodnego sąsiada została zgładzona, bezlitośnie zgładzona - ciała zabitych żołnierzy posłużyły potworom za posiłek.
Tymczasem po całym królestwie rozniosła się wiadomość, o użytej przez czarnoksiężnika nowej, strasznej mocy. Żądano by go zgładzić, nie pozwolić by mógł zaszkodzić innym. Jednak władca tego państwa miał inny pomysł. Postanowił skorzystać z potęgi jaką ofiarował mu los. Postawił przed magiem ultimatum: albo przekaże mu tajemnicę ujarzmiania stworów, albo zabije go - ku uciesze swych poddanych. Nie trzeba mówić co wybrał przyparty do muru mag.
Wkrótce armia owego władcy radykalnie zmieniła się. Z mężnych rycerzy zrobił trenerów - ujarzmiaczy potworów. Bazyliszki, gorgony, wiwerny - to one były główną siłą. Korzystając z niej władca podbił wszystkie znane mu mocarstwa. Na ich miejscu stworzył własne imperium.
W tym imperium całkowicie zlikwidował ludzką armię, zamiast niej były potwory. Jednak wielu z jego poddanych się to nie podobało. Chcieli się zbuntować. Spróbowali. Zginęli. Natomiast władca, a teraz już imperator, zaczął szkolić potwory, hodować nowe. Ogarnęła go mania by było ich więcej, by były potężniejsze. To był jedyny cel jaki postawił sobie. Ale nie docenił swych okrutnych pupili. Te wciąż poddawane jakimś mutacjom, przeprowadzanym przez magów, stawały się coraz bardziej agresywne. Zbyt agresywne. W końcu zaczęły atakować wszystkich. Sposoby, którymi do tej pory były trzymane w ryzach, zawiodły. Bezlitosne stwory wydostały się z uwięzi. Teraz zaczęła się rzeź - ludzie, których cała potęga militarna opierała się właśnie na tych stworach, nie mieli jak się bronić. Ich miasta padały jedno po drugim. Gdy na horyzoncie pojawiały się hordy bezlitosnych potworów niejeden, wydawałoby się, odważny wojownik zaczynał uciekać, a mężnych wojów i tak było mało. Czary magów nie działały na owe stwory. Poprzez przeprowadzane na nich mutacje czarodzieje sami je uodpornili na magię. Teraz płacili za to swoim życiem, byli bezbronni. Ludzie ginęli jeden po drugim, tysiącami. Niewielu udało się to przetrwać. Ale niektórym udało. Uciekli do lasów, w góry. Początkowo byli tam bezpieczni, nie wyglądało żeby stwory chciały tu się zapuszczać. Tak było tylko początkowo. Potem okazało się, że i tutaj one dochodzą. Co prawda nie były już tak liczne, jednak wystarczająco by móc zabić ludzi. Zabijały. Bezlitośnie, okrutnie i bez żadnych emocji. Zabijały, ponieważ musiały - taka była ich natura. Ludzi było coraz mniej. Ginęli, teraz już nie tysiącami, bo nie było ich wystarczająco wielu by móc ginąć w takich ilościach. A z dnia na dzień ich populacja malała.
Chłopak zamyślił się. "Ciekawe ilu nas teraz zostało? Pewnie niewielu". Zasmucił się, przypomniał jak umarł jego ojciec.
Próbowali dotrzeć do lasu, by tam się schronić. I wtedy nadleciała wiwerna. Szybko rzucili się na ziemię. On i ojciec. Wiwerna nie zauważyła ich. Jednak zrobiła to gorgona. Wydając z siebie dziwne dźwięki podbiegła by zadać cios. "Celowała we mnie". Przypomniał sobie. Podbiegł ojciec, popchnął swego syna tak, że gorgonie nie udało się go zabić. Zabiła ojca. Pamiętał jego ostatni krzyk: "Randy! Uciekaj!". Potem umarł, a Randy uciekł. Widocznie morderca jego ojca nie był już nim zainteresowany. Znalazł sobie posiłek. Ale wtedy zauważyła go wiwerna. Ostro pikując nadleciała na chłopca. Udało mu się, dotarł do lasu. Gęsto rosnące drzewa nie pozwoliły poczwarze kontynuować pościgu. Odleciała niepocieszona.
"Miałem wtedy czternaście lat. To tak dawno temu było. Tak długo przetrwałem sam". Pomyślał smutno.
"Jutro trzeba ruszyć na południe, niedługo będzie tutaj zbyt zimno by przeżyć". Z tą myślą zasnął.
Kolejny dzień przeżyty...
* * *
Obudził się. "Żyję". To pierwsza myśl, jaka przeszła mu przez głowę. Zawsze budził się z tą myślą. Kolejny dzień - kolejne wyzwanie rozpoczynało się. Jak co dzień, ostrożnie wyjrzał ze swego schronienia. Nic co mogłoby mu zagrozić, nie pojawiło się. Wyszedł. Rzucił ostatnie spojrzenie na swój dotychczasowy dom i ruszył w drogę na południe.
Póki był w lesie to nie spieszył się zbytnio. Trzeba oszczędzać siły na chwile, gdy dostanie się na otwartą przestrzeń. Wtedy będzie musiał dużo biegać - do najbliższej, w miarę dobrej, kryjówki jest stąd daleko.
Skradając się między drzewami powoli posuwał się naprzód. Jak dotąd szło mu dobrze, nie napotkał żadnych przeszkód. Jednak to mogło się zmienić w każdej chwili. Od czasu, gdy potwory ostatecznie pokonały ludzi i ich zorganizowany opór, są one prawie wszędzie. Można wędrować i wydaje się, że ich tutaj nie ma. Jednak one są. Wszędzie. Spotkanie ich to tylko kwestia czasu. Randy o tym wiedział. I przygotowywał się na tę chwilę.
W końcu i ona nadeszła. Usłyszał, że coś za nim idzie. Odwrócił się. Bazyliszek. Sześćdziesiąt metrów za nim człapał bazyliszek.
Nie było innego wyjścia, trzeba było uciekać, zanim potwór na niego nie spojrzy. Bazyliszek ruszył za chłopcem, gdy tylko ten zaczął biec.
Po kolei migały mu przed oczyma kolejne drzewa, które zaczęły się zlewać w jeden obraz. Nawet nie oglądał się za siebie by upewnić się, czy bazyliszek go ściga. Zawsze ścigają. "Muszę go w jakiś sposób zgubić. Szybciej!". Sam siebie mobilizował do biegu.
Uciekłby gdyby przed nim nie wyłoniła się gorgona. Randy zatrzymał się. Potwór niemo wpatrywał się w niego. Z oczu można było wyczytać jedno. Mord. Chłopak upomniał się w duchu. Spojrzenie gorgony może zabić. Za sobą coś usłyszał. "Bazyliszek, cholera". Nie widząc innego wyjścia ruszył w prawo. Ku skraju lasu. Biegł szybko, za sobą słyszał charczący oddech gorgony. Czuł, że śmierć się zbliża. Koniec lasu, wybiegł na otwartą przestrzeń. Nie odwrócił się, nie zauważył jak nad lasem wzbiła się w powietrze wiwerna. Nie zauważył jak leci w jego kierunku. Nie usłyszał tego. Zbyt mocno był zmęczony, zbyt głośno oddychał - serce waliło mu zbyt głośno.
Wiedział, że ma szansę z gorgoną. Wierzył w tą szansę, że ucieknie, miał nadzieję... Nie wiedział o wiwernie.
Usłyszał łopot skrzydeł. Coś nadlatywało, teraz była zbyt blisko by nie usłyszeć jej. Odwrócił się. Zobaczył. Przez głowę przemknęła mu myśl o dzieciństwie, o rodzicach, o całej ludzkości. To wszystko trwało zaledwie ułamek sekundy. Poczuł jak ostre szpony wdzierają się w ciało. Po chwili wiwerna zatopiła w nim swoje małe, ostre ząbki. Nic nie czuł. Już nie czuł. Umierał. Ostatnią myślą jaka przeszła mu przez głowę było to, że zawiódł. Zawiódł ludzkość.
Tego dnia nie przeżył.
Kolejny zginął.
Może już ostatni...
Wiwerna kontynuowała posiłek.