Stara siła

"Nareszcie ten dzień dobiegł końca." - pomyślał Vantel Scuel - "Jestem królem ale nie tyranem! I co? Miałem tę dziewczynkę zabić tylko za to, że powiedziała do mego dowódcy parę niemiłych słów? Tym bardziej, że jej ojciec został trzy dni temu stracony przez tegoż człowieka... Czy miałem pozwolić by jej ciało zostało zjedzone przez psy? Ach! Dobrze, że ten dzień dobiegł już końca..."

Władca królestwa znanego jako Martnig Furtland, powoli zaczął wstawać ze swego tronu. Nie był młody, ale zachował bystrość umysłu. Był już pod drzwiami, gdy te nagle otworzyły się i stanął w nich najwyższy kapłan Hent'vaf tri Ternat.

- Królu, nowa wizja nawiedziła mnie dziś, dziwna, a przy tym straszna: cały nasz kontynent skąpany we krwi, wyniszczające wojny zostawiające po sobie tylko piach i popiół. Jednak nie to było najbardziej niepokojące - takie rzeczy już się zdarzały w historii Vatrii, ale zawsze przedtem równowaga zostawała zachowana. Tak się jednak nie zdarzyło w mojej wizji - do walki wkroczyła nowa, mroczna i tajemnicza siła... nie zostawiała ona po sobie niczego żywego...

- Czy mówisz o czymś w rodzaju armageddonu?! - Kapłan potakująco pokiwał głową - Nie, to niemożliwe! Nie wierzę by coś takiego miało się stać... Nie teraz w czasie rozkwitu naszego państwa. Nie wierzę w to! Na pewno się pomyliłeś - to był pewnie zwykły sen albo może źle odczytałeś jego znaczenie...

- Nie! Zbliża się potężna moc i trzeba zbierać wszystkie nasze siły... Trzeba podporządkować również i siły naszych sąsiadów, bo sami jej nie zatrzymamy... Jeszcze jest czas! Jeżeli teraz ich zaatakujemy to istnieje szansa by zdobyć wystarczająco dużą przewagę, by nadchodzące zło pokonać! Królu Vantelu Scuelu rozkaż rozpocząć zbrojenia!

- Kapłanie jesteś obłąkany! Nigdy nie pozwolę, by obłąkany człowiek mający złudną wizję, popychał mój kraj do tak wielkiego konfliktu! Moja odpowiedź brzmi: nie!

- Nic nie rozumiesz! Nic nie rozumiesz! Porozumiałem się z kapłanami innych królów - oni także mieli tą wizję! Oni także uważają, że należy połączyć siły by pokonać Zło!

- O czym ty mówisz?! Przed chwilą chciałeś bym zaatakował sąsiednie kraje, a teraz każesz połączyć się z nimi pod jednym sztandarem! Sam przeczysz swym słowom szaleńcze!

- Trzeba zjednoczyć całą Vatrię pod jednym sztandarem! Inaczej nikt nie przeżyje!

- Nie! Na szczęście dobrze znam innych królów Vatrii i wiem, że jeżeli ich kapłani wpadli w obłęd podobny do twego, to również się sprzeciwią, tak jak ja! To ludzie nie działający pod wpływem impulsu!

- Nie! Nic nie wiesz! Nic nie rozumiesz! Nie! Wybacz!

- Co do... - Vantel Scuel nie zdążył dokończyć zdania. Wydobył z siebie tylko pisk. Cienki, przeraźliwy pisk małego dziecka. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Całe ciało przejęło dojmujące uczucie, że to koniec. To był koniec. Najwyższy kapłan królestwa Martnig Furtland z chrupnięciem pękającej kości, wydobył sztylet z szyi swego niedawnego króla. Zewsząd otoczyli go wartownicy, którzy zawiedli w decydującym momencie, gotowi wymierzyć sprawiedliwość. Wyglądali na przestraszonych, ale zdecydowanych. Tymczasem Hent'vaf tri Ternat wyciągnął sztylet z szyi zabitego, po czym pchnął się tym sztyletem w brzuch. Upadłszy, wijąc się w konwulsyjnych drgawkach, wypowiedział te słowa: "Strzeżcie się nadchodzącego zła... Ostrzegłem..."

* * *

Dzień był słoneczny. A on właśnie dziś chciał prosić ojca by pozwolił mu wyruszyć na Bagna, na łowy. Miał już szesnaście lat i ojciec powinien się zgodzić. Na samą myśl o tym, nie mógł już się doczekać - Bagna były wielkimi moczarami pokrywającymi sporą część Vatrii, były tam wspaniałe warunki do polowań. Mimo iż na Bagnach było mnóstwo zwierzyny, to jednak mniej doświadczeni myśliwi woleli je omijać szerokim łukiem. No chyba, że mieli taki orszak w jakim zawsze podróżuje królewska rodzina. Złożony z dwudziestu rycerzy ze swymi giermkami i łuczników. A właśnie w takim orszaku miał zamiar podróżować książę Dan Scuel, syn króla Vantela, zwanego Dobrotliwym.
Polowania zawsze kojarzyły się z niebezpieczeństwem. I dorosłością. Dzieci nie były na nie zabierane ze względu na zamieszkujące Bagna stwory. Bardzo niebezpieczne stwory. Dlatego też wyruszenie na polowanie jest tak ważne. Wyznacza granicę dojrzałości.
Przed młodym księciem zamajaczyły kontury zbliżającej się puszczy. Powoli dojeżdżał do tak upragnionych przez siebie Bagien. I wtedy usłyszał, że ktoś zaczyna się zbliżać do jego świty. Pojedynczy jeździec - zapewne goniec. Dan odwrócił głowę i zobaczył jak tamten podjeżdża powoli. Przyboczna gwardia zatrzymała się wraz z księciem.
Goniec, bo jeździec był nim rzeczywiście, dotarł do młodego księcia. Wyglądało na to, że dopiero co wyruszył.

- Książę, ja mam... do przekazania... ważną wiadomość... - Z trudem wydyszał posłaniec.

- Zostawcie nas samych, proszę.

- Tak jest, książę!

Żołnierze oddalili się bezzwłocznie.

- Więc powiedz co takiego masz mi do przekazania.

- Drogi Królu...

"Królu?? Przecież ja jestem księciem! Może on tylko się przejęzyczył?" - pomyślał Dan Scuel.

- ... Mam złą wiadomość: chyba dziś nie będziesz mógł wyruszyć na polowanie...

- Co??!!

- Twój pan ojciec, a nasz król, został zamordowany...

* * *

Zakapturzona postać wkroczyła do małego, mocno zniszczonego domku znajdującego się z samym środku Bagien. Wkroczyła do środka lekko utykając na lewą nogę. W środku inna postać stała nad niewielką kałużą ludzkiej krwi.
"Dlaczego zawsze muszą używać ludzkiej? Przecież byle jakiego zwierzęcia również byłaby dobra..." - zastanawiał się Zakapturzony, a wewnątrz obudziło się poczucie wstrętu do samego siebie, za to co robił. Czym prędzej je jednak odegnał. "Dzięki nagrodzie o tym zapomnę" - pomyślał nerwowo.

Mężczyzna stojący nad kałużą odwrócił się. Jego oczy były przekrwione. Całe były jedną wielką bryłą krwi niezdarnie wciśniętą w za małe oczodoły. Z jego spojrzenia można było wyczytać chęć mordu. Zwierzęcą chęć mordu. Na ten widok Zakapturzonemu zrobiło się niedobrze. Wtem czerwonooki przemówił chropowatym głosem:

- Spóźniłeś się! - Wycedził i nie czekając na odpowiedź, zapytał od razu - Wykonałeś zadanie?

- Tak. Wszystko się powiodło, Xertix.

- Dobrze, przygotuj się na zdanie relacji z tego naszemu Panu!

Mężczyzna zwany Xertix odwrócił się znów do kałuży i rozpoczął jakiś mroczny i tajemniczy rytuał. Po chwili krew wsiąknęła w ziemię zostawiając w posadzce czarną dziurę - niezmierzoną otchłań.
W chwili gdy tylko Xertix dokończył rytuał, padł nieprzytomny na podłogę. Zakapturzony zbliżył się do otchłani. Nagle owionęło go wionące stamtąd ciepło. Ciepło, które było oddechem zła. Wraz z nim nadeszły do niego nigdy niewypowiedziane słowa, które jednak on słyszał w swej głowie.

- Powiedz jak wygląda sprawa...

Stojący nad dziurą mężczyzna zatrząsł się. Kiedy jednak odpowiadał na zadane pytanie, jego głos zachował odpowiednią barwę, nie zdradzającą strachu.

- Królestwo Martnig Furtland jest pogrążone w chaosie - tak samo jak i reszta Vatrii. Władze przejęli najczęściej niepełnoletni chłopcy, nie mający pojęcia o władaniu państwa. W dodatku wszyscy najwyżsi kapłani popełnili samobójstwo, po dokonaniu zamachu na swych władców...

- Doskonale. - Dudnił głos w głowie Zakapturzonego. - Dobrze wykorzystałeś powierzoną Ci moc.

- Dziękuję, Panie. Czy...

- Możesz odejść.

Chmura Ciepła opuściła ciało zakapturzonej postaci. Ten od razu poczuł się lepiej.
"Mam już to za sobą - teraz będzie już tylko lepiej. A jak dostanę nagrodę..." - z rozmyślań wytrącił go szmer za plecami.

Szybko odwrócił się w tamtym kierunku. Za nim wstawał z ziemi Xertix, który spojrzał na Zakapturzonego swymi czerwonymi oczyma, zapytał:

- Kiedy odejdziesz?

- Od razu. - odpowiedział mężczyzna i czym prędzej wyszedł z domku. Zbliżył się do swego konia i... nagle poczuł w plecach ukłucie bólu. Po chwili drugie i trzecie... Niezdarnie odwrócił się i... zdążył tylko zobaczyć jak w jego kierunku leci niewielki nóż. Uderzył prosto w jego twarz. Świat został pochłonięty przez czerwone strugi krwi. Szybko umarł.

Xertix podszedł do trupa i splunął na niego. Zadanie wykonane - żadnych niepotrzebnych świadków. Zakapturzony odebrał swoją nagrodę.

* * *

Młody król Martnig Furtland, Dan Scuel, skończył dzisiejszą naukę u kapitana Gwardii Królewskiej, Mathissa. Cały obolały, powoli powlókł się do swej komnaty, pochłaniając się w rozmyślaniach.
"Stoję na czele mego narodu już pięć miesięcy i wciąż zachowuję się tak samo niezdarnie. Chłopi skarżą się na braki żywności, natomiast rycerze zupełnie nie liczą się z moim słowem. Uważają mnie za niedorostka i za nic w świecie nie chcą mnie słuchać. Trzeba to zmienić. Tylko jak... A do tego te sny. Te sny o jakieś tajemniczej sile wkraczającej do znanego świata. Złej, mrocznej sile, która niszczy wszystko na swej drodze. Stąpa po trupach innych władców zasiadających obecnie na tronach Vatrii - żaden z nich nie miał więcej niż dwadzieścia lat. Przechodził również... po moim... trupie." - Doszedłszy do swej komnaty, Dan Scuel wszedł do niej pod czujnym okiem wiernych gwardzistów (tylko oni, pod dowództwem Mathissa nigdy nie kwestionowali jego rozkazów) i rzucił się na łoże. Był zbyt zmęczony, by myśleć o pracy, którą powinien wykonać.

"Jutro." - Pomyślał i po chwili zapadł już w sen, gdy wtem ktoś zapukał do jego drzwi. Dan momentalnie oprzytomniał, po czym zezwolił wejść do pokoju. Wszedł posłaniec.

- Panie - obwieścił. - Do twego pałacu przybył wiekowy mędrzec - Idrelion, który prosi o audiencję u ciebie...

- Idrelion! Każ wprowadzić go czym prędzej - rzekł Dan, pomyślał - "Nawet w marzeniach nie oczekiwałem tak pomyślnego spotkania!"

Sługa wyszedł z komnaty.

"Idrelion. Mędrzec przemierzający całą Vatrię, który ponoć odważył się nawet opuścić jej granice i zapędzić w dzikie stepy, zamieszkiwane przez barbarzyńców. Wszystko to w poszukiwaniu wiedzy. Zresztą zdobył jej bardzo wiele - w całej Vatrii nie zna się człowieka bardziej od Idreliona uczonego. Wielu królów próbowało go nakłonić do służenia sobie w zamian za bajeczne tytuły i władzę niemal równą królewskiej. On jednak odrzucał wszystkie te propozycje, pozostając wciąż panem samego siebie. Nie zmieniało to jednak faktu, że każdy z ogromną chęcią zaciągał u niego rady. Ostatnio jednak mędrzec zniknął na parę lat. I oto ma zaraz wejść do tej komnaty..." - pomyślał podekscytowany Dan Scuel.

Ktoś zapukał do drzwi.

- Wejść.

Przybysz wkroczył do komnaty strudzonym krokiem, nie pytając o pozwolenie ciężko usiadł na najbliższym krześle i spojrzał wzrokiem, w którym kryła się ogromna wiedza. Dan przerwał milczenie.

- Witaj największy mędrcze, to...

- Wybacz Panie, ale nie mamy czasu na zbędne ceremonie, muszę z tobą jak najszybciej porozmawiać, o sprawach, które nie mogą czekać...

* * *

Tres Wonny Oddech z wściekłością spojrzał na Gurta Smagłego, swego wodza. Przed chwilą Gurt obraził go przed całym plemieniem mówiąc, że jego oddech przypomina babskie kwiaty. Człowiek tak honorowy jak Tres nie mógł sobie pozwolić na to, by jego sławetny wizerunek popsuła taka sprawa. Powodowany wściekłością zwrócił się do Smagłego.

- Jeżeli uważasz, że możesz mnie obrażać to się mylisz. Podejmij walkę, by udowodnić czy zasługujesz, aby żyć.

Wokół nagle zrobiło się przeraźliwie cicho - Wonny Oddech wypowiedział słowa starożytnego rytuału mającego na celu wyzwanie przeciwnika na walkę o swój honor. I życie. Odmowa na wyzwanie jest możliwa, ale jeszcze żaden barbarzyńca nie pamięta, by ktoś kiedykolwiek się na to zdecydował. Byłaby to zbyt wielka ujma na honorze. Nic nie mogłoby jej wymazać.
Gurt stał, niemo wpatrując się w Tresa. Ważył słowa, przed chwilą wypowiedziane. W końcu odrzekł.

- Me życie jest od twego bardziej wartościowe. Udowodnij, że tak nie jest!

Tres Wonny Oddech szybko wyciągnął swój młot nabijany kolcami i stanął do walki. Gurt natomiast sięgnął po żelazną włócznię. Powolnymi krokami zbliżył się do przeciwnika. Zamarkował cios w lewe ramię, po czym uderzył w prawą stronę. Normalna barbarzyńska technika walki. Tres Bez wysiłku sparował cios i wyprowadził szybki kontratak. Trafił w włócznię przeciwnika. Ten robiąc zgrabny piruet zaatakował. Nie trafił. Tres zamarkował uderzenie w lewe ramię, Gurt szybko wyciągnął włócznię by zablokować cios. Jednak Tres zamiast zmienić kierunek ataku pozostał przy tym samym - zaskoczony Gurt spojrzał na swe zmiażdżone ramię. Cios całkowicie zdruzgotał mu klatkę piersiową.

Zgodnie z tradycją, po pokonaniu wodza klanu zwycięzca, sam zajmował jego pozycje. Chyba, że ktoś miał jakieś wątpliwości, czy wygrany powinien zostać nowym przywódcą. Nikt takich tym razem nie miał. Chwila zdziwienia, szybko ustąpiła miejsca rutynie - to nie pierwsza zmiana wodza u barbarzyńców - u nich dzieje się tak mniej więcej raz na dwa, trzy lata...

Ktoś zapytał:

- Co teraz mamy robić wodzu?

- Teraz wyruszymy by podbić naszych dawnych braci i podporządkować ich sobie! Zjednoczymy wszystkie plemiona pod moim panowaniem! Hahahahaha!

Wszyscy wokół zgromadzeni spojrzeli na niego jak na obłąkanego. Nie wiedzieli, że posiadł moc i wiedzę, o której oni nawet nie słyszeli. Nie wiedzieli, że to wszystko było już dawno zaplanowane - razem z Idrelionem...

* * *

Zaszokowany Dan Scuel niemo wpatrywał się w widniejącą przed nim postać mędrca. Nikt nigdy tak się przy nim nie zachowywał. Nie miał pojęcia jak powinien zareagować. W ogóle nie wiedział, co teraz powiedzieć. Za to Idrelion wiedział...

- Wiem, że masz pewien problem. Coś ciebie dręczy - powiedz mi co!

- Skąd...

- Nieważne - musisz mi to powiedzieć!

- Więc dobrze, od parunastu dni mam okropne sny. Przechadza się w nich po mym trupie czarna postać. Ona zabiła życie w całej Vatrii. W całym świecie... Powiedz mi, że to wszystko nieprawda, że to tylko sen, nie mający możliwości zrealizowania w normalnym świecie. Powiedz, że... Powiedz mi... Prawdę...

- Dobrze królu. Wiedz jednak, że prawda jest straszna, ale jeżeli chcesz mogę Ci ją opowiedzieć. Od samego początku.

- ...Proszę mów...

- Dobrze. Wiele tysięcy lat temu, niedługo po stworzeniu naszego świata i stworzeniu nas samych, na ziemi istniało wielkie zło. Zło najgorsze i najpotężniejsze ze wszystkich możliwych. Istniejące wtedy ludy były młode i naiwne, i z początku pomagały Vant'hrowi, bo tak zło kazało siebie nazywać. Ludzie słuchali jego nauk które zatruwały ich serca. Powoli stawali się niewolnikami Złego... I wtedy Vant'hrow popełnił największy z możliwych błędów - postanowił doszczętnie podporządkować sobie ludzi - przekształcić ich w ślepo posłuszne zombie... Ale człowiek nienawidzi, gdy ktoś próbuje odebrać mu wolną wolę. Rozpoczął się bunt. Vant'hrow miał przygotowaną armię - szeregi nieumarłych wymaszerowały z podziemi by zniszczyć nieposłusznych poddanych.

Następna część historii to jedna wielka wojna, największa wojna, jaką poznała ta planeta. Szala zwycięstwa przechylała się z jednej strony na drugą. Jednak Vant'hrow znów nie docenił ludzi, zdał się na swych dowódców i wrócił do podziemnego pałacu. Tymczasem ludzie odkryli w sobie zdolności magiczne i, ukrywając to przed wrogimi szpiegami, zaczęli kształcić spośród siebie potężnych magów. A potem z zaskoczenia zaatakowali wroga nową, potężną bronią. Udało się. Zastępy nieumarłych uciekały do swych podziemnych kryjówek. Wydawało się, że to już koniec Złego ale... On również nie odpoczywał i, gdy ludzie szkolili magów, on przy pomocy magii stworzył nowe potwory: cyklopy, smoki, behemoty, hydry, ifryty i inne, równie straszne. Jednak zabrało to tak wiele z jego sił, że teraz ledwie trzymał się na nogach...
W tym samym czasie najmężniejszy z ludzi, Gehir, postanowił zebrać całą ocalałą armię i skończyć sprawę raz na zawsze. Wtedy spotkał nowe sługi Vant'hrowa... Jego żołnierze w panice zaczęli uciekać z pola bitwy, jednakże Gehir nie poddał się - sam stanął do walki z całym paskudztwem podziemi, a poddani jego widząc to, nabrali otuchy i nowe siły w nich wstąpiły...
Walka była straszliwa i okrutna. Jednakże ludzie wygrali ją dzięki męstwu Gehira oraz pomocy magów, a resztki potworów Vant'hrowa rozbiegły się na wszystkie strony. Zwycięstwo zostało przypłacone wielkimi stratami - zginęło prawie trzy czwarte wojsk, a przecież trzeba było jeszcze wejść do podziemi i pokonać Złego. Wtedy to Gehir postanowił, że najlepiej będzie zamiast całej armii, wysłać do twierdzy Vant'hrowa mały, za to doborowy oddział. Do podziemi wkroczył sam Gehir i pięćdziesięciu najlepszych wojowników. Ich celem było zabicie Vant'hrowa, bez względu na cenę...
Na powierzchni została cała reszta armii - czekali. Po pięciu dniach od wkroczenia wyprawy Gehira, przy wejściu do podziemnej krainy zakotłowało się i nagle wynurzył się wielki czarny smok, przeleciał wokół ludzi, zrzucił coś na ziemię i wrócił do jamy. Okazało się, że były to ciała wszystkich członków wyprawy, również i wodza...
Smutkowi i rozgoryczeniu nie było końca, ale trzeba było szybko działać. Zwołano więc wielką radę, która miała ustalić, co robić dalej. Najrozsądniejszym wyjściem wydawało się uwięzienie Złego w jego własnej fortecy - tak też uczyniono. Do tego przedsięwzięcia użyto najpotężniejszej magii, wszyscy byli zaangażowani w to, by Vant'hrow nie zdołał pokonać tej przeszkody jak najdłużej. Grota została zasypana ogromną ilością kamieni, a magowie stworzyli potężną, niewidoczną barierę. Sprawa była skończona, jednak wiedziano, że nie na zawsze. Dlatego właśnie, wtedy stworzono tajemną sektę, mającą na celu ostrzeżenie ludzi przed niebezpieczeństwem - ja do niej należę i ogłaszam teraz, że niebezpieczeństwo jest już bliskie!

Po tej długiej przemowie wręcz odjęło młodemu królowi mowę. Wiedział jednak, że musi zadać to jedno pytanie. Nie było innego wyjścia. Wykrztusił z siebie dwa słowa, niemożebnie się jąkając.

- Jjjak bbbliskie?

- Pierwsi magowie obliczyli, że ich bariera wytrzyma dwanaście tysięcy lat. Dwanaście tysiecy lat od tych wydarzeń minie za trzy miesiące...

* * *

Armia ukryta pod płaszczem nocy wtargnęła do pobliskiej wioski. Strażnicy zostali już wcześniej wyeliminowani - teraz pozostał już tylko pogrom. Reszta wioski spała. Nie było dla nich ratunku. Tres Wonny Oddech, koronowany przez samego siebie na króla Zjednoczonych Barbarzyńców, wydawał nieme rozkazy. Wszyscy rozumieli go dość dobrze. Wystarczyło spojrzenie rzucone ukradkiem, nieznaczny ruch brwi i już każdy z jego podwładnych wiedział, co należy zrobić. Wioska została splądrowana. Furia barbarzyńców została wyładowana na każdym żywym stworzeniu w okolicy - nikt nie mógł przeżyć. Tres zmarszczył brwi.
"To było konieczne" - próbował wmówić sam sobie - "Trzeba sprawić by poczuli przede mną strach, a później będą z ochotą klękać przed swym Królem i wielbić go całym sobą. Zapomną o tej rzezi, będą musieli. Ale dlaczego właśnie Ci muszą zginąć?" - zastanawiał się władca Zjednoczonych Barbarzyńców. W przeciwieństwie do większości jego podwładnych on przejmował się, gdy należało kogoś niepotrzebnie uśmiercić. Gryzło go sumienie. Nieraz aż za mocno...

- Panie, misja zakończona - wszystko poszło bez problemu! Co teraz rozkazujesz? - Zapytał jeden z podwładnych.

- Wymaszerowujemy - wrócimy za pięć dni. Trzeba zadbać o to, by wieść o dzisiejszej masakrze, dotarła do pobliskich mieszkańców. Mają poczuć przede mną strach ale nie nienawiść. Zadbajcie by mówiono, że każdy miał łatwą i bezbolesną śmierć.

- Tak, Panie! A jeżeli zapytają się dlaczego...

- Obrazili mnie i honor wymagał by dać im za to nauczkę!

- Oczywiście.

Poddany oddalił się by jak najszybciej przekazać rozkazy.
Barbarzyńcy wykonali je od razu po usłyszeniu. Droga wiodła teraz do górskiej kryjówki, bo tak rozkazał Król Zjednoczonych Barbarzyńców. Nie było żadnych zbędnych pytań...

Po pięciu dniach armia Tresa znów pojawiała się w pobliżu spalonej wioski. Po paru godzinach obozowania, przybyli emisariusze z pobliskich osad. Armia Zjednoczonych Barbarzyńców powiększyła się o kolejne cztery tysiące wojowników. A przecież jeszcze wielu znajdowało się na tych terenach...

* * *

Wokół panowały nieustające od dwóch miesięcy przygotowania do zbliżającej się wojny - bitwy ostatecznej. Do królewskiej armii zewsząd zaciągali się żołnierze, najemnicy, a nawet chłopi. Niestety inni młodzi władcy Vatrii nie chcieli posłuchać rad mędrca Indreliona. Nie potrafili oni przyjąć do wiadomości, że ktoś może im zagrozić. Czekała ich zagłada. Tymczasem armia młodego króla Marting Furtland zwiększała się każdego dnia - mógłby teraz wystawić trzydzieści tysięcy wojaków, przeważali wśród nich niewyszkoleni, niezdyscyplinowani żołnierze, z których większość to chłopi. Trzeba jednak wykorzystać to co się ma, a nie marudzić. Nadchodziło ostateczne rozstrzygnięcie i należy spróbować powstrzymać nieuniknione. Tymczasem do komnaty Dana wszedł Indrelion.

- O co chodzi Mędrcze?

- Według moich obliczeń za miesiąc czyli na czas ataku Vant'hrowa - Dana przeszły ciarki na dźwięk tego imienia - twa armia powinna mieć około pięćdziesięciu tysięcy wojowników. Myślę, że z taką armią mamy szansę na odparcie ataku, a może gdy inni władcy Vatrii zobaczą niebezpieczeństwo, to pomogą nam w walce ze złem...

- Oby zmądrzeli na czas Indrelionie. Jest to nasza nadzieja...

- Nie martw się - za miesiąc ta armia będzie nie dość, że bardziej liczebna to i bardziej zdyscyplinowana...

- Naprawdę? To ciekawe...

- Rozkazałem w twoim imieniu wynająć dla chłopów nauczycieli walki, może nie są oni jakimiś wielkimi rycerzami, ale powinni nauczyć ich jak trzymać miecz.

Dan Scuel westchnął - pogodził się już z tym, że Indrelion wydawał za niego rozkazy. Tłumaczył to sobie tym, że starzec ma ogromne doświadczenie i jego rady nie mogą źle wpłynąć na losy Vatrii. Ale jednak świadomość tego, wciąż niezmiernie go irytowała, przecież to on był królem! Szybko jednak powstrzymał gniew. Nie wolno doprowadzić do rozłamu wewnątrz własnych szeregów.

- Dobrze Idrelionie - bardzo dobrze, że pomyślałeś o tej sprawie.

- Nie ma za co drogi królu. Zawsze służę Ci pomocą.

* * *

Xertix powoli podszedł do kałuży krwi widniejącej na podłodze. Za chwilę miał dostać wiadomość i mimo wielkiego podniecenia, zawsze temu towarzyszącemu, czuł także okropny, zwierzęcy strach. Strach przed śmiercią. Szybko się opanował - ten z kim za chwilę się spotka potrafił całkowicie przejrzeć jego myśli. Jeżeli by chciał i jeżeli by znalazł ku temu powód. Czerwonooki postanowił, że takiego powodu jego mistrz nie odnajdzie. Całkowicie wyczyścił swój umysł z wszystkich myśli, za wyjątkiem swego Pana. Rozpoczął rytuał połączenia - całkowicie skupił myśli na Ojcu Zła, jednocześnie mamrocząc w myślach niemą modlitwę poświęconą Vant'hrowowi. Krew momentalnie została pochłonięta przez posadzkę a na jej miejscu wyłoniła się niewielka, czarna otchłań. Wzywał go jego Pan.
Owionęła go mroczna chmura. Mroczna, ciepła chmura, która sprawiała, że każdemu robiło się lodowato. Oddech Zła. Usłyszał w swej głowie dźwięki: "Nadeszła chwila ataku, jutro wydostanę się z podziemnego więzienia by podporządkować sobie ludy świata! Pewnie ciekawi cię jak to możliwe - przecież ten termin upływa dopiero za miesiąc... Powiem Ci więc - udało mi się wprowadzić w szeregi Sekty Pierwszych Magów własnego człowieka. Udało mu się wprowadzić ich w błąd - moje nadejście nie nastąpi za miesiąc, tylko jutro! Zaatakuję nie spodziewających się niczego Vatrijczyków i na zawsze zdobędę tron świata. Zapewne ciekawi cię też jeszcze jedna sprawa - dlaczego Ci to mówię? Dobrze, dowiesz się i tego. Teraz gdy mam powrócić z grobu postanowiłem zrobić coś dobrego - wypadło na ciebie, więc zaspokajam twą ciekawość byś nie umarł dręczony różnymi pytaniami..."
Nagle serce Xertixa przestało bić. Nie mogąc ukryć zdziwienia, zwalił się na podłogę i po chwili już nie żył. Niepotrzebnych świadków należy się pozbywać...
Tymczasem niebo za oknem spowiły ciemne, gradowe chmury. Nadchodziła burza. Burza, która rozstrzygnie losy całego świata. Błyskawica rozbłysła na niebie. Towarzyszył jej przerażający huk. Nadszedł oczekiwany czas...

* * *

Dana obudziła przerażająca burza. Świszczący wiatr obijał się o mury zamku. Z trudem zapanował nad chęcią wskoczenia pod kołdrę, by ukryć się przed złowieszczymi dźwiękami. Był przecież mężczyzną i nie przystało mu chowanie się przed wrogiem, a tym bardziej przed zwyczajną burzą.
Nagle drzwi do jego komnaty otworzyły się i wkroczył Idrelion. Wyglądał na bardzo zdenerwowanego.

- Mam... bardzo złą... wiadomość...

- Co takiego się stało?!

- Tak więc... wygląda na to, że... moje obliczenia były błędne - Zły wyszedł ze swej kryjówki dzisiaj...

- Jak to dzisiaj?! Miało to przecież nastąpić za...

- Miesiąc. Ale stało się dziś!

- To... to...oznacza... klęskę, zanim zdążyliśmy rozpocząć obronę...

- Jeszcze istnieje cień szansy - musimy przygotować się do obrony!

- Tak! Wydam odpowiednie rozkazy...

* * *

Z nicości wyłaniała się potężna, nienaturalnie cicha armia. Po kolei, w zupełnie niewytłumaczalny sposób, z mroku wyłaniały się bliźniaczo podobne postacie. Maszerowały w równym rytmie - wyglądały jak część jednego, większego organizmu. Maszerowania nie zakłócały najcichsze nawet szepty. Towarzyszył mu tylko równomierny odgłos uderzenia metalu o metal. Powoli kolumna tego pochodu zagłębiała się w pobliską puszczę. Nagle z mroku przestali się wyłaniać nowi osobnicy. Trwało to tylko chwilę, bo już pojawiły się inne oddziały - potężniejsze od poprzednich i otoczone czymś w rodzaju dostojeństwa. Było ich o wiele mniej od tamtych i także szybko wymaszerowali z nicości. Kolejna przerwa. I wyłanianie się nowych... już na pewno nie ludzi - z otchłani zaczęły wychodzić szkielety najrozmaitszych zwierząt. Wśród całkiem normalnych jak krowy, psy pojawiały się i całkowicie wydawałoby się legendarne - potężne smoki, wiwerny i inne. Cała ta armia szkieletów również maszerowała w idealnym porządku, nie wydawała z siebie prawie żadnych dźwięków. Jednak i te potwory w końcu skończyły się wyłaniać i wtedy mrok rozświetlił się niebieskim blaskiem i w miejscu skąd pojawiała się armia, zarysowały się kontury skały. A na zboczu tej skały znajdowała się wielka, nie mająca dna dziura, otchłań. To ona wydzielała to mocno niebieskie światło, do którego doszło również wydzielane ze środka gorąco. Nagle w otworze zamigotała niewielka postać. Czerń skrywała jej twarz, wraz z całą resztą sylwetki. Powoli postać zbliżała się do otworu widniejącego w skale, a razem z nią niebieski blask i dojmujące gorąco. Gdy ciemna sylwetka prawie dopadła wyjścia niebo rozświetliły błyskawice. W końcu Cień wyszedł z otchłani i stanął na zielonej ziemi. Od razu stała się ona jakby wypalona. Spojrzał na otaczającą go armię i zaczął się śmiać. Jego śmiech sprawiał, że każdy mieszkający w promieniu dziesięciu mil postradałby rozum. Jednak nikt nie mieszkał w okolicy...
Postać którą wciąż skrywał cień, raz jeszcze spojrzała na potworne stwory ją otaczające...

- Moje dzieci! Powróciliśmy! I upomnimy się o to co nasze i nie nasze! Nadszedł nasz czas!

* * *

Armia Dana Scuela zgodnie z rozkazem, zaczęła się przygotowywać do zbliżającej wojny. Zaspani wartownicy stali przy bramie, a wokół nich biegali wciąż jeszcze nie rozbudzeni żołnierze. Prawie połowa z nich to wieśniacy nie wiedzący z której strony trzymać miecz. Nie czas jednak na narzekanie - podobno zbliżała się ostateczna bitwa. Trzeba być maksymalnie skoncentrowanym inaczej może być to ostatnia bitwa... Czas powoli mijał - godzina za godziną. Już nikt nie był zaspany - zbliżająca się bitwa sprawiała, że każdy starał się przypominać sobie wyuczone ruchy, mogące pomóc w zbliżającej się potyczce.
A czas wciąż mijał, powoli siejąc strach wśród mieszkańców zamku - już dawno powinien wzejść świt, a tu wciąż noc rozpościera swe macki.
Nagle na horyzoncie pojawiła się niewielka, niebieskawa łuna - nieprzyjaciel się zbliżał. Powoli, nie spiesząc się, wroga armia zaczęła okrążać zamek. Nie wydawała przy tym żadnego dźwięku. I wtedy rozpoznana kim są atakujący. Żywe trupy! Umarlaki! Nieumarli! Nikt nie był przygotowany na takiego wroga - spodziewano się kogoś z kim można by normalnie walczyć, a tu...

- Wypuścić strzały! - Krzyknął młody władca Marting Furtland - Przygotować katapulty do wystrzelenia pocisków!

Rozkaz został wykonany. Łucznicy wypuścili serię morderczych strzał, które mocno przerzedziłyby szeregi każdego innego przeciwnika. Ale nie tego - strzały trafiały w szkielety ale nie robiły im większej krzywdy. Albo zaczepiały się w wystające kości albo całkowicie przelatywały przez przeciwników. Na to absolutnie nikt nie był przygotowany. I wtedy zaczął się szturm! Powolnymi ruchami potwory zaczęły się wspinać na mury zamku. Nawet jeżeli jeden z nich został strącony, to na jego miejsce pojawiał się nowy i nowy, i nowy, i... W końcu szkielety opanowały mury. Obrońcy musieli wycofać się w głąb pałacu.
Gdy tylko zupełnie opanowano chroniące zamek Dana Scuela fortyfikacje i otworzona bramy, do środka wkroczył sam dowódca - Ojciec Umarlaków, Pan i Mistrz Zła, Vant'hrow. Teraz chciał samemu posmakować przyjemności zabijania. Wkroczył do środka razem ze swymi żołnierzami, którzy maszerowali w pierwszym szeregu. Postąpił krok do przodu. Teraz był czas by i on się trochę rozruszał. Nagle zaatakowała go niezauważona przez jego straże, ukryta dotąd elitarna grupa wojowników. Błyskawicznie wybili obrońców i okrążyli Vant'hrowa. Zaatakowali równocześnie i... po kolei zaczęli umierać. Mistrz Zła bez trudu wymijał ich powolne dla niego ruchy i, wkładając w to swój największy kunszt, zabijał każdego, by sprawić jak najwięcej bólu. Wkrótce cała grupa mająca zabić Pana Zła została wytępiona przez tego, którego oni przysięgali zabić.
To zajście tylko spotęgowało w Vant'hrowie chęć zabijania - nie bacząc na swą ochronę sam wskoczył do środka twierdzy. Za nim podążyli ślepo posłuszni poddani. Jednak nie byli oni potrzebni - nie istniał tutaj nikt kto mógłby mu cokolwiek zrobić. A z zasadzie to był ktoś taki, ale mógłby mu coś zrobić pięćdziesiąt lat temu, gdy był w pełni sił, a teraz jako starzec nawet najmniej nie zaszkodziłby Ojcu Nieumarłych.
Podążając krętymi korytarzami Mistrz Zła spotykał niewielki opór - nic trudnego dla niego. Coraz bardziej zapędzał się w głąb fortecy przerzedzając szeregi Dana Scuela. Nagle napotkał zamknięte drzwi. Wykonane były z metalu - nikt z jego żołnierzy pojedynczo nie byłby w stanie ich wyważyć. A wąski korytarz sprawiał, że nie pomieściłaby się tu wystarczająca ilość umarlaków potrzebnych do ich wyważenia. Jednakże sam Pan Zła mógł pokonać tą przeszkodę bez najmniejszego trudu. Zamachnął się i po chwili droga stała dla niego otworem.
Wewnątrz znajdowała się sala tronowa. Pomieszczenie pełne było najlepiej wyszkolonych gwardzistów. Momentalnie zaatakowali Vant'hrowa. Ten maksymalnie skoncentrowany, zaczął się bronić. Powoli obrońców ubywało. Została ich już tylko połowa, a na ciele Pana Zła widniały jedynie niewielkie zadrapania. Wtedy przybyły posiłki - około setki nowych strażników wtargnęło do Komnaty. Wraz z nimi sam Dan Scuel i Indrelion. Mędrzec szepnął coś do ucha swego króla. Tamten chwilę się zastanawiał po czym rozkazał:

- Zaprzestać ataków!

Po chwili wahania wszyscy niepewnie odstąpili od pojedynczego przeciwnika. Wtedy przed szeregi wystąpił Indrelion. Podszedł do Vant'hrowa i już chciał mu coś powiedzieć gdy wróg błyskawicznie zaatakował. Mędrzec upadł na podłogę, a żołnierze armii Scuela znów zaatakowali.
Tymczasem Dan zszokowany podbiegł do konającego starca. Dotąd każde jego posunięcie było dokładnie zaplanowane, a teraz on umiera! Czy tego nie przewidział? Czy to już koniec? Myślał rozgorączkowany. W końcu dotarł do Indreliona.

- Co się takiego stało?! Dlaczego umierasz?! Czyżbyś tego nie przewidział?! Proszę powiedz dlaczego?!

- Ja... cię prze... przepra... szam... Ale nie było... innej drogi... - Każde słowa przychodziło mu z największym trudem.

- Jakiej drogi?! Co takiego się teraz stanie?!

- Poświęciłem siebie i... ciebie... wybacz... jest jeszcze... szansa...

Umarł. Jego głowa bezładnie opadła na posadzkę mokrą od krwi... Wtedy nagle do komnaty wdarły się zastępy nieumarłych. To był koniec. Vant'hrow wygrał...

* * *

W tym samym czasie obudził się pewien barbarzyńca przy południowo-wschodniej granicy Vatrii. Czuł jakiś dojmujący ból po stracie kogoś. Nie wiedział tylko kogo. Do namiotu wkroczyła służba gotowa na każde, nawet najmniejsze skinienie głowy Króla Zjednoczonych Barbarzyńców Tresa Wonny Oddech. Nagle wiedział już, co się stało. Na ziemi pojawiła się jakaś zła siła. Ona zabiła jakby część jego samego. Nagle zdał sobie sprawę, że wie o różnych rzeczach, o których dotąd nie miał nawet pojęcia, że istnieją. O jakieś tajnej Sekcie Pierwszych Magów, zdrajcy będącym w jej szeregach...

Niespodziewanie usłyszał w głowie jakiś głos: "Staliśmy się częścią siebie! Pamiętasz mnie? To ja powiedziałem Ci w jaki sposób możesz podporządkować wszystkich barbarzyńców. Dałem Ci mądrość i siłę. Wyniosłem cię na szczyty, ale teraz ty spłacisz mi swój dług!". W jaki sposób? "Wyruszamy na północ - czeka nas wielka wojna jednak mając tak ogromną armię nie możemy jej przegrać!"
Stojący obok służący patrzyli ze zdziwieniem co dzieje się z ich wodzem. Wyglądało to tak jakby oszalał, mamrotał coś do siebie chodząc wokół swego królewskiego namiotu. Nagle to wszystko się skończyło - z jego oczu zniknęło obłąkanie. Powiedział zdecydowanym głosem:

- Rozkażcie by przygotować się do wymarszu. Wyruszamy w drogę gdy tylko nastanie świt.

Po dwóch dniach pół miliona barbarzyńców przekroczyło granicę Vatrii. Jeszcze nigdy taka ich ilość nie przebywała na raz w tej krainie. Jednakże tym razem nie przybyli oni by plądrować. Przybyli by obronić.