Wiwerna, różdżka i odświętne szaty

Aaistlyich Vinne była czarodziejką.
A to do czegoś zobowiązuje.
Do rywalizacji.
Nie była to rywalizacja w stylu "Która z Nas Będzie Miała Modniejsze Ubrania" albo "Ciekawe Która Będzie Miała Lepszy Przepis na Ciasto".
To była rywalizacja w dziedzinie magii. Nie była oczywiście tak bez zasad jak rywalizacja magów: mężczyźni, ci nieokrzesani brutale nie mają pojęcia, jak wygląda PRAWDZIWY magiczny pojedynek.
Najpierw trzeba elegancko się ubrać. Magowie zwykle wychodzili w tzw. szatach roboczych, będących według nich idealnym ubraniem na co dzień. Przypominały one skrzyżowanie piżamy ze szlafrokiem. I uważali to za szyk. Nie znają się. Dla nich moda to noszenie od trzydziestu lat tej samej odświętnej szaty, od dwudziestu tego samego codziennego ubrania i od dziesięciu tej samej bielizny (no dobrze, mają dwa komplety i zmieniają je co dwa dni). A nawet walczyć nie potrafią. Od razu ciskają jakieś ogniste kule, pioruny i tym podobne. To całe barachło nadaje się tylko na jakieś bitwy. Na magiczne pojedynki trzeba poszukać czegoś subtelniejszego {charakterystyczne mrugnięcie okiem}.
Ooo tak, lepiej być czarodziejką niż magiem.
Przede wszystkim są one ładniejsze.

W tej chwili jednak Aaistlyich była wyjątkowo zirytowana.
Powód był banalny.
Jej kuzynek.
Przysłał go tutaj wujek Marthen, czarodziej zapracowany i wiecznie zajęty. A swojego syna przysłał tu po to, żeby się trochę podszkolił w magii. Wredne dziecko. Ale wujowi Marthenovi się nie odmawia. Rodzina to rodzina.
Niestety teraz Aaistlyich miała pecha. Kuzyn bowiem, po przećwiczeniu kilku zaklęć obronnych, zdecydował się wyruszyć do lasu w nocy, aby udowodnić sobie, że potrafi pokonać niedźwiedzia. Jednak kiedy tylko go zobaczył, natychmiast uciekł i zostawił różdżkę.
-Ale ciociu...ja chcę znowu tą różdżkę...ja ją tak lubiłem...mój tata będzie się gniewał - tłumaczył się czarodziejce.

-Tak, owszem, pójdziemy po nią do lasu jutro.

Jednak w rzeczywistości wcale tak nie uważała.
A jak?
W takim razie zajrzyjmy do jej myśli...
"A po co mam w ogóle odzyskiwać tę różdżkę? I tak była kiepsko zrobiona-z dębu. To jeden z najgorszych materiałów, jakich można w tym celu wykorzystać. Dąb bardzo słabo przewodzi magię. A na dodatek jest zbyt twarda. Powinna być bardziej giętka. A w środek wprawiony jest onyks. Też niezbyt dobry wybór- chodzi o oszczędność pieniędzy. Jak już ktoś zamawia różdżkę, to niech nie żałuje złota i weźmie coś naprawdę dopasowanego na całe życie. Zresztą można świetnie rzucać czary bez różdżki-ja tak właśnie robię. Ale chyba muszę pójść do lasu. Kuzyn do mnie rzadko przyjeżdża-niech mu będzie. Rodzina to rodzina."

*

Taire aer Sainsstra również była czarodziejką, i to całkiem dobrą. Lubiła koty, zamki i różdżki.
Nie lubiła Aaistlyich Vinne.
Nie chodziło o to, że jakoś szczególnie jej nienawidziła. Po prostu ich babcie się nie lubiły, ich matki się nie lubiły, więc głupio byłoby zrywać rodzinne tradycje, prawda?
W tej chwili właśnie wyglądała za okno, czekając na posłańca. Znając Aaistlyich, na pewno miał jakieś interesujące wiadomości, i nie pomyliła się.
Usłyszała gdzieś zza drzewa szelest skrzydeł i po chwili zobaczyła, jak Gaelthon, jej posłaniec, zbliża się na małej wiwernie do celu.

Rozchyliła szeroko okno i w porę się odsunęła: Gaelthon z impetem wpadł do pokoju. Lepiej nie mówić, jak po tym wyglądały jej firanki.
-Hej! Co jest! Wypraszam sobie! Przed chwilą zawiesiłam nowe zasłony! Lepiej, żebyś miał jakies ważne wiadomości!

-Tak...są...bardzo...ważne-posłaniec odsapnął-ona...Aaistlyich...idzie do lasu...po różdżkę...zaraz przyjdzie tam...ufff-najwyraźniej szaleńczy pęd na wiwernie nie poszedł mu na dobre.

-Jaką różdżkę? Gadaj!

-Nie...ja...tego...

-No dobrze! Jeśli nie chcesz mi udzielić informacji, sama je zdobędę! Wejdę do jej umysłu.

-To...eeee...ryzykowne...lepiej tego nie robić...

-Phi! Inaczej nie mogę się dowiedzieć, co chce zrobić, bo ty, leniu, jesteś zaintersowany jedynie wynikami najnowszych walk turniejowych!

Skupiła się słuchając.
"No, już tylko odzyskam tą różdżkę i będę miała wreszcie spokój. Nikt mi nie będzie przeszkadzał. Zajmie mi to troche czasu, ale co tam..."

-Aha!

-Co:aha?

-Już wiem co zamierza zrobić...grrrr! Pozbyc się mnie za pomocą tej różdżki! Na pewno silnie magiczna! Ale...hmm...nie zdąże jej tego odebrać...

-No to fajnie. Będę miał spokój. Wiwusia się musi umyć. Już zaczęła cuchnąć. Jest przewrażliwiona na punkcie higieny osobistej.

-Hej! Zaczekaj! Już wiem! Pożycz mi wiwernę! Szybciej!

-Nie...nie umiesz na niej latać!

-Nauczę się w pięć minut! Phi!

*

Gaelthon miał rację. Wiwusia nieprzyzwyczajona do tego, by jeździł na niej ktoś, kto robi to pierwszy raz, najwyraźniej nie przejmowała się komendami czarodziejki.
Taire była jedną z pierwszych osób, które miały chorobę lotniczą.
Wiwerna na dodatek nie zamierzała się wcale zatrzymać tam, gdzie powinna.
-No! Koniec jazdy! Teraz zlatuj i wysadź mnie na dole! No! Koniec!

Wiwusia jak na złość zawisła w powietrzu, tylko od czasu do czasu wykonując ledwie dostrzegalne ruchy skrzydeł.
-Natychmiast zleć na dół! Szybciej! Śpieszy mi się!

Wiwerny, jak sądzi wielu ludzi, nie są wcale gruboskórnymi stworzeniami, krewniakami smoków, które różnią się od nich tylko tym, że są mniejsze i nieco mniej złośliwe.
To nieprawda.
Wiwerny to w rzeczywistości wrażliwe, czyste i spokojne zwierzęta. Sa wierne i nie opuszczają swojego właściciela na krok. Kłamstwem jest również, że zrzucają tych, którzy na nich lecą.
To znaczy... robią to tylko w pewnych wypadkach. Kiedy ktoś na nie krzyczy. Czy muszę dodawać, co stało się z Taire?
Bum!
Czarodziejka miała szczęście. Spadła na jakieś drzewo, co zaamortyzowało upadek. Na dodatek znajdowała się na środku lasu, a gdzieś w trawie lśniło coś małego i podłużnego:zapewne różdżka.Niemniej miała problem.
Był on banalny: jak zejść z drzewa?
Słynne szaty czarodziejek, półwłóczyste i długie, obwieszone ciężką okultystyczną biżuterią, wyjątkowo dobrze prezentowały się podczas magicznych pojedynków, uroczystych rytuałów i tym podobnych, ale nie sprawdzały się w życiu codziennym.
Ot, choćby w zwykłym schodzeniu z drzewa.

***

Po kilkunastu minutach wiszenia głową w dół, nieustannego przewracania się i męczenia Taire jako tako sobie z tym poradziła. Kiedy schodziła, zobaczyła nagle Aaistlyich z jakimś wyrostkiem.
-Chi, chi!-zaśmiała się. -Co ty robisz? Czyżby wspinanie się po drzewach stało się nagle twoją pasją?

-Phi! I tak dobrze wiem, po co tu przyszłaś! Żeby odzyskać tą potężną różdżkę, a potem pokonać mnie!

-Ależ-odparła Aaistlyich szaczerze zdziwiona-ja rzeczywiście przyszłam ją odzyskać, ale ona jest niemagiczna...jest jego własnością-po czym wskazała na kuzyna.

-Lepszych historyjek nie umiesz wymyślać? Podejrzewałam, że masz większą wyobraźnię. A różdżka...po co ci w końcu taka różdżka? Zawsze mówiłaś, że są ci niepotrzebne. A może...może ja jej użyję? Może by ci tak upiększyć facjatę? Co powiesz na żabę?

-Słuchaj...ta różdżka jest zepsuta. Jeśli rzucisz na nią jakiś czar, może nie zadziałać...albo wypalić do tyłu.

-Nie wciskaj mi takich kłamstewek, bo i tak nie uwierzę. Lepiej od razu zabierzmy się do roboty.

Rozległ się trzask, po chwili oślepiający błysk.
-Eeee...Taire...niezbyt ci do twarzy w zieleni, wiesz? I jeszcze z tymi nogami...

-Croak?