Mroźny oddech

Nienawidził ich.

Patrzył na furię, wściekłość malującą się w ich małych, okrutnych oczach. Każdy postawny, dumnie dzierżący w ręku jakąś broń. Każdy z nich miał w sobie tak samo mało ludzkich cech. Ludzkich? Bardziej przypominali zwierzęta!

Patrzył na to, jak popędzają starców, słabe kobiety, a nawet niektóre dzieci - takie, które nie wyrażały zainteresowania walką. Bezduszny rytuał wypędzenia trwał. Klan nie mógł sobie pozwolić na to, by słabe jednostki szkodziły jedności. Dlatego takie bezużyteczne osoby trzeba wypędzić. Na mróz, na zimę. Każdy wiedział, że tego nie przeżyją. To był koniec dla nich. Poza wioską nie mieli racji bytu. A oni wiedzieli, że zostaną "wybrani" już na długo przed nastąpieniem selekcji.

Większość z nich nawet się już nie bała. Pogodzeni ze swym losem, którego nie mogli zmienić, kroczyli na spotkanie śmierci. Takim prawem kierowały się Klany. Nie wyobrażono sobie, by można je zastąpić czymś innym.

Jakieś dziecko nie mogło iść dalej. Upadło. Bolesne kopnięcie spadło pod żebro. Małe ciało zwinęło się z bólu w kłębek i nie mogło kontynuować pochodu.

Shear wiedział co się teraz stanie. Odwrócił wzrok.

Usłyszał charakterystyczny dźwięk. Jakiś chrzęst.

Po krótkiej chwili jęczenie urwało się.

* * *

Stał na skraju wioski.
Niewielkie płatki śniegu opadały na jego, już i tak zmrożony, policzek. Za nim było kilka kiepsko skleconych chatek, małe ogniska, słaba palisada, A za nią ocean śniegu i lodu. Biała pustynia.

Obok tkwiła - tak samo jak i on - nieruchoma sylwetka Mitty. Znał ją od dzieciństwa; kochał bratnią miłością. Żegnała się z osadą, tak samo jak i on.

Dostali zadanie. Mieli ruszyć na zwiad. Podobno na północy zauważono coś interesującego i zarazem niepokojącego. Nic więcej nie wiedzieli.

Shear ruszył przed siebie. Po chwili usłyszał za sobą skrzypienie śniegu. Wyrównał tobołki na plecach. Przed nimi długa droga.

* * *

Podróżowali już sześć dni, lecz wciąż nic - żadnego niepokojącego śladu czegokolwiek - nie znaleźli.

Mitta zaczęła przygotowywać prymitywne schronienie na zbliżającą się noc, tymczasem Shear wyruszył, by spróbować coś upolować. Przewiesił przez ramię łuk i oddalił się od pospiesznie przygotowywanego legowiska.

Jest cholernie zimno, pomyślał. Miał zresztą rację. Mróz był tak wielki, że mógł szybko poruszać się na twardo zmarzniętym śniegu, bez obawy o zapadnięcie się. Przeszło mu przez myśl, że Mitta może mieć problemy z wykopaniem dołu, by potem mogli schronić się w nim na noc. Ale ostatecznie da sobie radę, wiedział to.

Powoli tracił nadzieję, że cokolwiek uda mu się upolować. Na tych śnieżnych pustkowiach prawie nic nie żyło! Chciał zawrócić, gdy... tak, na pewno coś się poruszyło. Delikatnym ruchem - by w razie czego nie spłoszyć potencjalnej zwierzyny - ściągnął z pleców łuk. Na wszelki wypadek napiął cięciwę. W takich sytuacjach trzeba być szybkim. Chwila zawahania może wszystko zniweczyć.

Wytężył wzrok. Jest! Teraz dostrzega niewyraźną sylwetkę białego zająca. Gdybym nie skupiał na nim całkowicie wzroku, to za cholerę bym go nie zobaczył, wyraził w myślach podziw dla umiejętności maskujących zwierzęcia.

Naciągnął jak tylko mógł najmocniej cięciwę. Wpatrzył się w zająca. Dokładnie obserwował jego ruchy. Wymierzył. Poczekał aż zwierzę przystanie...

Wstrzymał oddech...

Nagle wypuścił strzałę.

W tej samej chwili zwierzę odwróciło się ku niemu. Widział to spojrzenie, które uchwyciło lecącą w swoim kierunku strzałę. Shear spojrzał w te oczy. Malowała się w nich niewinność - taka czysta, niczym nie skalana; widział też zdziwienie oraz... współczucie? Sam zastanowił się, czy to możliwe. Współczucie dla niego? Czaiła się tam jeszcze coś jakby pobłażliwość, tak, jak patrzy się na kogoś, kto nie wie o wszystkim, kto jest nieświadomy swoich postępków i późniejszych... konsekwencji. Natomiast nie widział, by zwierzę okazywało strach...

Strzała uderzyła w pierś zająca. Normalnie czułby z tego powodu satysfakcję - taki dokładny strzał. Ale tym razem... tylko smutek napełnił jego serce.

Wolnym krokiem zbliżył się do ofiary. Schował martwe ciało to przewieszonej przez ramię torby.

Zmierzchało. Czas wracać.

* * *

Rutynowe stawianie kolejnych kroków przerwał mu nagły krzyk. Był już blisko prowizorycznego schronienia, gdy nagle usłyszał ten wrzask. Obawiając się najgorszego zrzucił z siebie niepotrzebny balast i puścił biegiem przed siebie, z samym tylko łukiem na plecach i niewielkim mieczem w ręku.

I wtedy zauważył, co takiego się działo.

Nad leżącą Mittą stał jakiś potwór. Shear nie tracił czasu na to, by zastanowić się, czym może być ten stwór. Wypuścił w jego kierunku trzy strzały, a potem ruszył na niego z morderczym zapałem w oczach.

Walczył jak opętany widząc leżące na ziemi ciało przyjaciółki. Stwór nie miał szans. Cięcie, odskok. Zamach... Mocno zranił bestie. Zaatakował jeszcze raz. Uderzył na odlew w miejsce, gdzie powinna znajdować się szyja. Potwór upadł na ziemię. Konwulsyjne drgawki przebiegły po całym ciele umierającego stwora.

Chłopak podbiegł do leżącej dziewczyny.

Śnieg osadzał się na jej ciele. Shear szybko ocenił sytuację.

Mitta miała zmiażdżoną nogę.

* * *

- Spokojnie, niedługo dotrzemy... To już naprawdę niedaleko!

Kolejny krok. Kolejne z trudem wykonane posunięcie sań. O ile można by tak nazwać kilka drągów powiązanych w jedną całość.

Tak naprawdę, to nie wierzył już, że może coś tutaj zrobić, że uda im się uratować. Brakowało jedzenia, a podróż jeszcze będzie trwała co najmniej trzy dni... bez obciążenia. Natomiast ciągnąc tak ciężki "bagaż", dotrze do wioski za jakieś sześć... Nie przeżyją. Zapasów mają na maksymalnie jeden dzień. To jest koniec.

Mroźny podmuch wiatru zatrząsł jego ciałem. Szczelniej owinął się skórami. Pocałunek zimy, pomyślał... Kolejny krok.

Upadł. Już dłużej nie mógł. Przywołał do siebie obraz osady. Tych potężnie zbudowanych wojowników, którzy... mordowali, wypędzali słabszych. Czy do tego dążył - by do nich dotrzeć? Nienawidził ich. Ale czy to teraz jest w ogóle ważne? Zginie. Tutaj na tej białej, zimnej pustyni. Nie ma żadnych szans. Nie z Mittą...

Nagle do głowy zawitała mu pewna myśl, jednak szybko ją odtrącił. Nie mógł jej porzucić, przecież by zginęła, nie miała by szans... Ale czy mają teraz jakieś szanse, przecież i tak zginą. A gdyby się na to zdecydował...

- Chociaż ja bym przeżył - cicho mruknął do siebie, wpatrując się w swoje ręce. Prawie zamrożone. Podjął decyzję.

Wstał.

- Wychodzę na polowanie, kończy nam się jedzenie, muszę coś zdobyć... - dodał jakby na usprawiedliwienie. Poczuł na sobie wzrok przyjaciółki. Ufała mu.

Przewiesił przez ramię torbę z zapasami. Z tą nędzną resztką prowiantu.

- Dlaczego... bierzesz... - dziewczyna z trudem wymawiała poszczególne słowa.

- Ja... muszę iść na dłużej... jeżeli nie zdobędę niczego, to... - sam plątał się w wyjaśnieniach. Mitta zrozumiała to aż za dobrze. Niemo pokiwała głową. Pogodziła się z tym... Szepnęła tylko: "Idź".

Shear ruszył. Śnieg skrzypiał pod nogami. Płatki śniegu osypywały jego twarz. Mroźny wiatr zatrząsł ciałem.
Odszedł.

* * *

Udało mu się - stał na skraju wioski. Samotny. Patrzył na swoich współplemieńców.

- Jak udały się zwiady? - zapytał szorstki głos zza niego.

- Niczego nie było - odparł jakby smutno Shear.

- Dobrze, odpocznij teraz, pewnie jesteś zbyt zmęczony, by się z nami... pobawić... spójrz, pojmaliśmy tych z świńsko pomiotowego Klanu, czy jak inaczej się zwali.

Shear spojrzał na środek wioski. Stało tam kilkunastu ludzi okrytych tylko jakimiś cienkimi skórami. Trzęśli się z zimna. Chłopak widział, jak jedna osoba z jego Klanu zabija chroniącego kobietę mężczyznę, a potem brutalnie chwyta tą, za którą poświęcił życie jeden z jeńców.

Nienawidził tego. Nienawidził ich.
I nagle coś sobie uświadomił. Ta świadomość spadła na niego, jak cios z nieba. Oni zabijają słabszych, by samemu przetrwać. On zostawił Mittę, by przeżyć. Zabił ją.
On był jednym z nich.

Z obłędem w oczach rzucił się przed siebie - na niedawno schwytanych jeńców. W oczach paliła się chęć mordu.

Wstrząsnął nim lodowaty podmuch wiatru. Pocałunek zimy wychował swe kolejne dziecko.