Objawienie

Gdy to wszystko zaczynało się dziać, pomyślała, że to czyjś żart, albo jakiś nowy, zwariowany reality show. Jako w pełni wyposażona w instynkt samozachowawczy jednostka ludzka nie mogła bowiem przyjąć do wiadomości jakiegokolwiek niecodziennego doświadczenia nie przecedziwszy go uprzednio przez gęste sitko racjonalizacji. Przez chwilę oczekiwała (wręcz żądała tego), że oto z ukrycia wyskoczy roześmiany młody człowiek z mikrofonem lub kamerą w ręku i krzyknie: „Mamy cię!” albo „A-kuku!”, a gdy to się nie stało, uznała, że to pewnie jakaś bardziej skomplikowana prowokacja i że ci, którzy ją zaplanowali, musieli się dobrze ukryć, skoro jeszcze ich nie dostrzegła. Szybko jednak wszystkie podejrzenia i hipotezy zostały z jej myśli wyparte przez coś, czego wcześniej w całym swoim życiu nie doświadczyła: przez nagły, nieoczekiwany, porażający rozbłysk pewności.
„Nie, to nie telewizja, nic z tych rzeczy”, powiedziała sobie, bo przecież już wiedziała i to tak, jak nie wiedziała jeszcze nigdy niczego. Nie była przy tym w stanie uwierzyć, że ta dziwna pewność mogłaby pochodzić od niej samej, a nie z jakiegoś tajemniczego, nadprzyrodzonego zewnątrz. W ułamku sekundy wszystko stało się dla niej doskonale oczywiste – i nie wymagało dalszego zastanowienia. To, co otrzymała, było znakiem; przeznaczonym tylko dla jej oczu, jedynie przez nią dostrzeżonym sygnałem nadciągającej katastrofy.

Zaczęło się od niewinnego gestu: zauważony przez nią chwilę wcześniej mężczyzna schylił się nagle i podniósł coś z ziemi. Była to nieduża błyskotka, przez deszcz, który w tym właśnie momencie lunął z nieba, przebił się do niej słoneczny refleks odbity od gładkiej powierzchni tego czegoś.
„Dziwna pogoda”, pomyślała najpierw zwracając myśl ku błękitowi przestworzy i obserwując szybko przesuwającą się nad dachami kamienic smoliście czarną chmurę, która wkrótce miała zakryć całe niebo i z dnia uczynić noc. Zaabsorbowało ją to do tego stopnia, że na chwilę zapomniała o tamtym mężczyźnie. On tymczasem wykorzystał fakt, że oko kamery jej uwagi przeniosło się w inne rejony rzeczywistości. Błyskawicznie znalazł się tuż przy niej, ona odwróciła się nagle, widział wyraźnie, że jej źrenice rozszerzyły się z przestrachu.

- Czego chcesz? - spytała.

On nie odpowiedział na to nawet jednym słowem, gdyż mówienie nie należało do jego obowiązków. W milczeniu ujął jej szczupłą dłoń o długich palcach, położył na niej coś małego i zimnego i zacisnął ją w pięść. Spojrzał przelotnie w to miejsce u nasady jej nosa, gdzie niektórym ludziom zrastają się brwi. Chciała go jeszcze o coś zapytać, lecz nie zdążyła - sekundę później on puścił jej rękę i po prostu zniknął.
Ulewa nasilała się, a na dodatek jej cienki płaszcz ten właśnie moment wybrał sobie na to, by przemoknąć. Poczuła lodowatą wilgoć na plecach, zadrżała. Wszystko zdało jej się nagle nierealne, jakby wciągnął ją ekran telewizora. Zaczęło jej szumieć w uszach, przestała rozumieć kim jest, gdzie jest i co się dzieje. Ogarnęło ją przerażenie.

Kto to był? Co jej dał i po co?
Poczuła, że wciąż zaciska palce na tym przedmiocie. Rozwarła dłoń, spojrzała. Pierścionek.
„Co ja jestem, Frodo?”, pomyślała w absurdalnym odruchu obrócenia sytuacji w żart. Oczko pierścionka było maleńkie, czerwony kamień, może rubin, a może co innego. Krew wypełniła jej oczy, poczuła, że spływa po jej twarzy, lepka, gęsta, żywa.

Wokół rozszalała się prawdziwa wichura. Wiatr porywał gazety, zrywał psy ze smyczy, wydmuchiwał ptaki z okiennych wnęk i balkonów, tańczył z wyłamanymi gałęziami, strącał dachówki, hulał w kawiarnianych ogródkach wywracając stoły wśród brzęku roztrzaskujących się o bruk porcelanowych filiżanek z fabryki Ćmielów. Gdzieś w oddali przeleciał wrzeszczący przeraźliwie kot perski porwany jakiejś starszej pani z koszyka; parę osób kurczowo uczepiło się żelaznego ogrodzenia ambasady Japonii, ich płaszcze i włosy łopotały na wietrze jak chorągiewki. Ludzie z teczkami, z aktówkami, w szpilkach od Diora i garniturach od Armaniego lecieli po ulicy na oślep, ledwo dotykając stopami ziemi, a huragan igrał z nimi, jak z pustymi plastikowymi torebkami, wywracał samochody i tramwaje. Strugi deszczu grubości okrętowej liny obficie zalewały ulice i chodniki, wody było już po kolana i stale przybywało. A wśród tej apokaliptycznej scenerii, wśród niszczonych właśnie resztek jedynego świata, jaki miała za realny, tańczył walca czarny, brzydki Diabeł śmiejąc się do rozpuku z niewypowiedzianej radości i podśpiewując znaną melodię z „Ojca Chrzestnego”.
Wtem otworzyła oczy, deszcz właśnie ustawał, ostatnie krople drżały nieśmiało na słupach wysokiego napięcia, warstwa chmur rozproszyła się, błysnęło słońce.
Ludzie wracali z pracy, ptaki ćwierkały, dzieci biegały po parkowej alejce i po trawniku uparcie ignorując zardzewiałą tabliczkę z napisem „szanuj zieleń”.
A ona klęczała wśród drzew, wśród ławek i gołębi, wśród ludzi, samochodów, latarń i domów. Na jej wyciągniętej dłoni leżał stary kapsel od butelki z wyblakłym i zatartym napisem „Warka”. Niewysoki, zarośnięty kloszard oddalał się niespiesznie środkiem alejki rechocząc wniebogłosy.
Spojrzała w górę. Błękitniejące niebo uśmiechnęło się do niej drwiąco.

***

- I jak?

Y zamknął za sobą drzwi pustego mieszkania znajdującego się na pierwszym piętrze kamienicy. Na dźwięk jego głosu X odwrócił się od otwartego okna, przez które obserwował przemoczoną od deszczu dziewczynę wciąż klęczącą pośrodku żwirowej alejki i obracającą w drżących palcach stary kapsel od butelki; na jej twarzy malowało się bezgraniczne, rozpaczliwe niezrozumienie.
- Dobrze – odpowiedział i pogładził leżącą na stole ręczną kamerę, którą chwilę temu wyłączył – Mam wszystko. Ciekawy materiał. Żywiołowa reakcja obiektu. Pełen dramatyzm. Nieźle ci poszło.

- Dziękuję.

X bez radości uśmiechnął się kącikiem ust, po czym znów wyjrzał przez okno. Wokół dziewczyny uformował się wianuszek ludzi, maleńka staruszka z torbą na wózeczku położyła jej dłoń na ramieniu mówiąc coś szybko i troskliwie; dziewczyna spojrzała na nią nieprzytomnie, jakby była obłąkana, pokręciła głową i nagle ukryła twarz w dłoniach upuszczając kapsel, chyba wybuchła płaczem. Dygotała jak w febrze. X patrzył beznamiętnie.
- Jak tam się czuje nasze maleństwo? – zapytał Y, z obrzydzeniem zdejmując z siebie cuchnące spodnie i koszulę bezdomnego.

X spojrzał raz jeszcze. Ludzie odeszli, dziewczyna została sama. Po chwili uniosła głowę, rozejrzała się niepewnie, wreszcie zataczając się wstała z kolan, chwiejnie przeszła trzy kroki i padła na najbliższą ławeczkę, widocznie wyczerpana. Wciąż wyglądała, jakby nie miała pojęcia, gdzie się znajduje.
- Dochodzi do siebie – powiedział obojętnie, zamknął okno i spojrzał na szamoczącego się z odrażającym przebraniem kolegę. Uśmiechnął się złośliwie – odklej sobie już tę brodę, co? Wyglądasz jak kiepskie ksero Świętego Mikołaja.

Y fuknął ze złością:
- Następnym razem ja trzymam kamerę, a ty jesteś pajacem w przebraniu, więc oszczędź sobie tych głupich docinków...

- No dobra, w porządku – X wzruszył ramionami, po czym stanął przy stole, gdzie zaczął wyjmować wtyczki, zwijać kabelki i chować cały sprzęt do torby – ja tylko staram się znaleźć jakieś zabawne strony tej idiotycznej roboty!

Y zrzucił z siebie ostatnią część garderoby, a następnie z wyraźną ulgą nałożył swoją własną szatę. Zwinął przemoczone i ohydne ubranie i wepchnął je do reklamówki, a tę do plecaka, który następnie narzucił na ramię.
- Jesteś gotów? – zapytał, a X skinął głową.

Chwilę potem wyszli z bramy na zalaną słońcem uliczkę. Równocześnie nałożyli okulary przeciwsłoneczne.
- Szczęść Boże! – pisnęło jakieś dziecko mijając ich i popędziło ku trawnikowi, gdzie po chwili przyłączyło się do odbywającej się tam hałaśliwej zabawy w berka.

Idąc minęli ławkę, na której samotnie siedziała zapłakana dziewczyna. Patrzyła przed siebie niczego nie widząc, jej blada twarz była pozbawiona jakiegokolwiek wyrazu. Przyspieszyli kroku i przeszli obok nie odwracając głów.
Słońce paliło niemiłosiernie tkwiąc samotnie na znudzonym niebie.