Ostatni

Gdy tylko słońce rozpruło gęstą warstwę chmur, ostre jak sztylety promienie trafiły go prosto w zamknięte oczy. W jednej chwili rzeczywistość zwaliła się na niego całym swoim ciężarem. Odwrócił się na bok z przytłumionym jękiem. Znalazł nieco cienia. Nie pamiętał już o czym śnił, ale nie miało to w tej chwili najmniejszego znaczenia. Skrzywił się w duchu na samą myśl, że w najbliższym czasie trzeba będzie otworzyć oczy i wstać. Nie czuł się na siłach by sprostać tym czynnościom. Głowa pulsowała nieznośnym, tępym bólem. "Co ja do cholery piłem?", przemknęło mu przez myśl. Leniwie podniósł zasłony powiek by dopuścić do źrenic nieco dziennego światła. Natychmiast pożałował. Zakręciło mu się w głowie. Jęknął.
Leżał tak jeszcze jakiś czas, kiedy w końcu słońce przesunęło się na nieboskłonie na tyle, że nie znajdywał już nigdzie cienia wokół siebie. Z ponurą rezygnacją przewrócił się na brzuch i podparł rękoma. Niezdarnie dźwignął się na nogi. Otrzepał ubranie z piasku. Ból wewnątrz głowy stał się niemal nie do zniesienia.
"Co to za dziura?" Zmysły powracały do niego jeden za drugim. Pamięć została gdzieś na szarym końcu i nie było pewności, czy już dotarła gdzie trzeba. Widok zapadłych chat i przesypujących się gdzieniegdzie tumanów piachu jeszcze bardziej pogorszył mu humor. Nie rozpoznawał tego miejsca. Musieli tu przyjechać nocą.

Tak, nocą. Coś tam pamiętał. Niewiele tego było. Mieli tu zaczekać na jakichś twardzieli, którzy dla zemsty spalili niemal całą wioskę pewnego paniska. Że niby porwał do siebie i zgwałcił czyjąś córkę, czy jakoś tak. Wielmoża wziął sobie to upomnienie do serca, ale chyba nie w tę stronę co trzeba. Zamiast skruchy okazał niebywałą przedsiębiorczość wyznaczając astronomiczną kwotę za głowy tych mścicieli z Koziej Wólki. Poszukiwani żywi albo martwi. Lepiej, jak żywi, ale w zasadzie bez różnicy. I tak wychodziło na jedno.
No to wsiedli na konia, sześciu zaprawionych rębajłów, i ruszyli w pogoni za tamtymi. Było ich pięciu, zdaje się. Bułka z masłem. Sześciu uzbrojonych po zęby zbójów kontra pięciu rozzuchwalonych kmiotków. Tacy zawsze robią smród wokół siebie. Wystarczyło jechać za ich swądem. W końcu wytropili ich na jakimś okrężnym trakcie i postanowili pojechać na wprost. Skrótami. Po dniu przeprawy przez chaszcze dotarli do tego zabitego dechami krańca świata. Tyle pamiętał. Dalej było już gorzej - ilekroć próbował przywołać jakiekolwiek wspomnienia z wczorajszej nocy, natrafiał na niewidzialną barierę. I ból głowy. Zaklął siarczyście.
Nieco przytomniej rozejrzał się po okolicy. Dotychczas tkwił pod niewielką komórką, parę kroków od wejścia do gospody. Nie mógł doszukać się żadnych elementów swojego dotychczasowego ekwipunku. Zrezygnowany powłóczył nogami w stronę najbliższych drzwi. Musiał znaleźć i dobudzić chłopaków. Trzeba się pozbierać, albo cały ich wysiłek pójdzie na marne i za cholerę nie dogonią tamtych. Wtedy trzeba będzie dalej tłuc się po tych półpustynnych rubieżach. A to była ostatnia rzecz, jakiej by pragnął. Bełkocąc coś niewyraźnie pod nosem natarł ciałem na drewnianą powierzchnię drzwi. Ku jego zdumieniu nie ustąpiły.
- Co do... - natarł barkiem jeszcze raz, bardziej zdecydowanie. Nic. Drzwi były zamknięte. Zaczął walić w nie pięściami ze złością.

- Ej, kmieciu! Otwieraj te zasrane drzwi. Słyszysz, kurwa?! - odpowiedziała mu martwa cisza.

Zagotowało się w nim. Zaczął walić bezładnie w drewno rękami i nogami, miotając przy tym najpaskudniejsze epitety pod adresem gospodarza, jakie mu tylko przyszły do głowy. Nie zmieniło to nijak sytuacji. Gospoda była zamknięta. Rzucił jeszcze jedną, wyjątkowo paskudną wiązankę (o preferencjach seksualnych matki właściciela, zdaje się) i przestał łomotać. Musiał zaczerpnąć oddechu.
Coś było nie w porządku. "Jak tu cicho". Rozejrzał się wokół. Nigdzie śladu zaciekawienia. W ogóle śladu kogokolwiek. Tylko powiewy wiatru zakłócały wszechobecną ciszę. Żadnych ludzi. Żadnych zwierząt. Nic. Denerwowała go ta cała sytuacja, ale zaczął też odczuwać niepokój. "Jest południe, do cholery. Gdzie są wszyscy?"
Krążył po okolicy przez następną godzinę. Wszystkie domy były albo zamknięte na cztery spusty, albo otwarte, tyle że bez właścicieli. Nie znalazł tam niczego wartościowego. Wyglądało to na jakiś paskudny dowcip, ale jakoś nikt się nie śmiał. Nie miał kto. Kwestia mieszkańców wioski była mu, bardzo delikatnie rzecz ujmując, obojętna, z tym że lista nieobecnych poszerzona była o jego kompanów. "Przecież by mnie tu nie zostawili", zaczynał podejrzewać. Nie, nie. Nie było to może najlepsze podejście, ale ufał im. Zbyt wiele razem przeszli. Poza tym był równie biedny jak oni. Kradnąc jego rzeczy nie mogli liczyć na wielki zysk. "Nagroda?" O, to już trudniejsza sprawa. Chciwość często wkrada się miedzy ludzi, ugniatając nawet najmocniejsze charaktery. Tylko dlaczego akurat teraz? Trudniej będzie im zatłuc tamtych, a przecież równie dobrze mogli go zostawić w drodze powrotnej. Gdzieś tkwił jakiś błąd logiczny w tym wszystkim, a jego umysł nie był przyzwyczajony do rozwiązywania takich problemów.
Stał pośrodku niewielkiego placyku z rękami złożonymi do krzyku.
- Hej! Jest tu kto?!

Jeśli był, nie pokusił się o odpowiedź. Tylko wiatr, piach, trochę trawy, płytka studzienka i opustoszała wioska. I nic więcej.

*

- Cmentarz, powiadacie, dziadku?

Zgarbiona postać potaknęła zakapturzoną głową. Skrzywił się, spoglądając na to postarzałe, pomarszczone oblicze. Starość. Tak, ze wszystkich rzeczy tego obawiał się najbardziej. Że będzie jak ten staruszek, mały, wychudły, z twarzą jak grudka gliny.
- Czemu akurat tam, do czorta? - powiedział bardziej do siebie niż do siedzącej obok postaci. Ze wszystkich możliwych miejsc musieli wybrać akurat to. Schlali się i poszli tam po pijaku czy jak?

- Tak mówili, panie.

- Co tam bełkoczecie, dziadku? Że mówili? A niech im będzie, bękartom zasranym. Gdzie ten wasz cmentarz?

Koścista ręka wskazała kierunek wschodni. Nie towarzyszyły temu gestowi żadne słowa. Staruszek powrócił do swojej czynności, rysował patykiem jakieś wzorki na piasku. Wydawało się to całkowicie go pochłaniać.
Widząc te zabiegi pokręcił z politowaniem głową. Zniechęcony, podniósł się z ziemi. Otulony starymi szmatami dziadyga był jedyną napotkaną osobą w tej zdawać by się mogło wymarłej wsi. Napotkał go siedzącego i dłubiącego zawzięcie w ziemi w jednej z zacienionych uliczek odchodzących od placyku. Początkowo wziął go za ducha, czy kogoś w tym stylu. Wyglądał na co najmniej dwieście lat. Nie potrafił odpowiedzieć na pytania dotyczące ludzi z osady. Wzruszał ramionami. Wiedział za to, gdzie znajdują się jego towarzysze. Powiedział, że mają na niego czekać na cmentarzu za osadą. Tylko tyle.
"Jesteście pewni?", cień łagodności zachował się w nim w postaci szacunku dla starców. Przypominali mu zmarłego ojca. Staruszek potaknął niemrawo nie podnosząc wzroku. Łyse brwi na jego zastygłej twarzy nie uniosły się nawet o milimetr. "Powiedzieli", wymamrotał suchym i szorstkim głosem.

Nadal nic nie rozumiał. "Chyba nie wytłukli wszystkich z okolicy?", zastanowił się przez chwilę. Nie. Nawet gdyby działali po pijaku nie wydawało mu się to prawdopodobne. Może ktoś ich ścigał i musieli się tam schronić. "Mieszkańcy", przemknęło mu przez głowę. Tak, to by miało sens. Nie znaleźli go, więc po drodze zagadnęli tego dziadygę, wymyślając sobie ten cmentarz. Nabroili i musieli salwować się ucieczką przed zgrają rozwścieczonych wieśniaków i wieśniaczek.. Wyobraził sobie ten widok i wyszczerzył do siebie zęby. Jeśli tak było, do końca życia będzie się z tego wyśmiewał przy wspólnych ogniskach. Poprawił mu się humor i nie myślał chwilowo o ewentualnym niebezpieczeństwie. Ruszył powoli w stronę przeciwną do zachodzącego słońca.
Patyk cierpliwie skrobał wzorki na ziemi. Po pomarszczonych ustach starca przewinął się cień uśmiechu.

*

Cmentarz, a właściwie cmentarzyk, znajdował się niecałe dziesięć minut drogi za wioską. Położony w niewielkim zagłębieniu, otoczony niewielkim świerkowym zagajnikiem. Z tej strony przypominał nieco większy ogródek. "Niezłe miejsce na kryjówkę", skwitował obserwując drzewa. Ich okrężne rozmieszczenie sprawiało, że obszar cmentarza przez większość dnia pogrążony był w cieniu. Jego własny cień wydłużał się w miarę jak słońce spływało z nieboskłonu za linię horyzontu.
Kroczył powoli wydeptaną ścieżką, bacznie rozglądając się na wszystkie strony. Nie chciał dać się zabić przez zwykłą nieostrożność. Od kiedy zaczął mieć przypuszczenia co do powodów takiego zachowania swojej kompanii, wolał nie ryzykować głośnego nawoływania. Za dużo tu było otwartej przestrzeni. Miał przy sobie tylko nóż kuchenny zabrany z jednego z opustoszałych domów. Innymi słowy nie czuł się najbezpieczniej.
W końcu znalazł się w strefie chronionej przez drzewa. Robiło się coraz ciemniej, zmierzch stopniowo pochłaniał światło dzienne by wkrótce zastąpić je migotaniem gwiazd. Cmentarz był spowity szarością. Rozglądał się po ścianach zagajnika, zupełnie ignorując usypane w równych odstępach kamienne kopce. Martwi go nie interesowali. Poszukiwał żywych.
Drażniła go zupełna cisza otoczenia. Jeśli bawili się z nim w chowanego, znał sposób by skończyć tę zabawę. Zagwizdał nisko i zaczął nasłuchiwać. Ich konie powinny zareagować na ten znak, czy tego chcieli, czy nie. Nie zareagowały. Znowu cisza. Żadnych dźwięków, niczego - tu nawet wiatr nie zakłócał spoczynku leżącym. Zastanawiał się już, czy nie wejść miedzy drzewa, gdy wyczuł za plecami czyjąś obecność. Obrócił się błyskawicznie. W jego ręku zabłysnęło ostrze. Zamarł.
Miał przed sobą starca z wioski. "Jak, do kurwy nędzy, ten dziad się tu dotelepał tak szybko?", chciał pomyśleć, ale nie zdążył. Zgarbiona postać podniosła swój wzrok. Upuścił nóż. W ciągu jednej sekundy krew odpłynęła mu z twarzy. Zaczął coś mamrotać bez ładu i składu. Istota stająca przed nim nie była człowiekiem. Z miejsca, gdzie powinny spoczywać wymęczone starością oczy, spoglądała na niego para pustych oczodołów. Zmarszczki rozciągnęły się na twarzy w szerokim uśmiechu.
"Nie pomyliłem się - to najprawdziwszy, pierdolony duch." Serce niemiłosiernie łomotało w klatce piersiowej. "Już po mnie, po mnie..." - zaczął się cofać. Postać staruszka przyglądała mu się uważnie. Nie uczyniła najmniejszego ruchu. Najgorsza w tym wszystkim była cisza. I to puste spojrzenie.

- Stój. - powiedział spokojnie starzec. Głos inny niż ten, który słyszał w wiosce. Głęboki i wyraźny. Usłuchał.

- Kim ty, kurwa, jesteś? Co tu się dzieje? - wydarł się. Targały nim nieprzyjemne dreszcze, jak w febrze. Czuł na plecach zimne paluchy strachu. Momentalnie spodnie zrobiły się bardzo wilgotne. - Gdzie są moi kumple? Co z nimi zrobiłeś? - wyrzucał z siebie jednym tchem.

- Gdzie są? - starcze rysy ułożyły się w figurę zdziwienia. - przecież ci powiedziałem. Próbowałeś się okłamywać przez całą drogę, ale przecież wiesz, prawda?

"Wiem", pomyślał. Raz jeszcze przejechał wzrokiem po usypiskach. Pięć musiało być świeżych.

- Co się stało? - zapytał zupełnie skołowany.

- Pamięć często zawodzi, nawet gdy chodzi o czyjeś życie. Gdyby nie jej niedoskonałość, trafiłbyś tu beze mnie.

Wyjął z głębi szat niewielki patyk i narysował na ziemi kilka prostych symboli.
Przyglądał się temu oniemiały, gdy w pewnej chwili nastąpiła zmiana. Rozjaśniło mu się w głowie. Pamiętał. Zajechali do gospody w nocy. Urządzili się jak u siebie. Gospodarz podawał im kolejno trunki, kiedy oni zabawiali się z jego córką. Nie miał wyjścia, za bardzo cenił życie. Swoje i jej. Było wesoło. Stopniowo ogarniało ich pijackie zamroczenie. Wtedy pojawili się tamci. Jakim cudem dotarli tu tak szybko? Wiedzieli, kogo mają przed sobą. To nie była walka, tylko rzeź. Po takich ilościach wypitego alkoholu nie mieli w zasadzie szans. Ale bronili się jak wilki. Uczepił się szyi jednego z nich i wywrócił z nim na zewnątrz. Gość nie miał szczęścia, przy upadku poczęstował go nożem miedzy żebra. Próbował się podnieść. Z trudem się udało. Wtedy coś ciężkiego trafiło go w głowę. Pamiętał krew zalewającą mu oczy.
Słońce. Obudził się.
Krew...nie było śladu po krwi. Wybałuszył oczy na widmowego starca w nagłym zrozumieniu.
- To znaczy, że ja... - Zamilkł. Wreszcie natrafił wzrokiem na to miejsce. Ślepa twarz starca wyrażała radosny tryumf.

Leżało gdzieś na skraju, z dala od innych usypisk. Na obszarze spowitym największym cieniem. Świeżo ubitą ziemię wieńczyły stosy kamieni. Były ułożone niestarannie, jakby z niechęcią.
Kopców było sześć.

Nagle oślepiło go jasne, migotliwe światło. Potem zaległa ciemność. Wszystko wokół zdawało się wirować. Poczuł, że spada. Coraz niżej i niżej.