Ostatnia podróż Bilbo Bagginsa
[Z góry (wielkimi bukwami) zaznaczam, że opowiadanie pisane było na Olimpiadę Tolkienowską. Stąd taki właśnie - narzucony zgóry - tytuł, stąd bohaterowie rodem z Tolkienowskiej sagi. Stąd wreszcie jednorazowa dyspensa od honorowania praw autorskich.]
Biorąc od drzwi swój początek,
Droga bieży wciąż przed siebie;
Hen, rozwinął się jej wątek,
Czas więc teraz i na Ciebie.
Gdy ją skore depczą stopy,
Na rozstaje gdzieś wywiedzie
Gdzie się mylą trakty, tropy.
Stamtąd dokąd? Tum jest w biedzie!
Bilbo zakończył swą piosnkę i, zgodnie z ustanowioną przez samego siebie tradycją zwinnie przeskoczył przez lekko chyboczący się płotek. W ślady hobbita poszli trzej jego krasnoludzcy kompani. Wspólnie zagłębili się w mrok nocy i szybko zostawili za sobą gwarny, huczący od plotek Hobbiton. Prędko przeszli kilka staj i dotarli na bielący się kamieniem Gościniec.
- Znów na krasnoludzkim trakcie starszym niż cała Włość! - z zachwytem zawołał Bilbo.
- Starszym niż Arnor i Gondor razem wzięte prawdę mówiąc. - odpowiedział Thudor, rozgrzeszając się w myśli z tego kłamstewka. Był to krasnolud potężny i dumny, o pięknej, niemal błękitnej brodzie i grubej, rubasznej twarzy.
Krasnolud niewątpliwie był dla pozostałych autorytetem. Przyjaciel Dáina II z lat młodości wsławił się bowiem w walkach z goblinami na lodowatej północy. Za pasem nosił ogromny topór
z Gór Błękitnych pieszczotliwie zwany "Brzytewką", który, jak zapewniał, ścinał każdy Morgothowy zarost. Obdarzony ogromnym poczuciem humoru (z którym konkurować mógł tylko "zaprawiony
w bojach" żołądek nieprawdopodobnej wielkości) przy każdej okazji opowiadał kolejną, soczystą anegdotę. Jego przeciwieństwem byli młodzi (jak na krasnoludów) Yuwlin i Gwahlin. Pierwszy wtrącał tylko zdawkowe, niepewne uwagi, drugi nie zapytany nie odzywał się wcale. Cała trójka za punkt honoru obrała sobie zapewnienie "staruszkowi" komfortowej podróży, była więc mocno zdziwiona, gdy ten niestrudzenie niósł swój bagaż, a postój zarządził dopiero późnym wieczorem.
Pogoda była piękna, a dni jeszcze długie, tak więc podróż biegła szybko. Mijali spokojne zagrody hobbicich gospodarstw, oraczy na polach, stodoły pełne siana i gwarne gospody. We wsiach towarzyszyła im dziatwa, krzycząc i prosząc o drobne pieniądze. Bilbo, który zabrał ze sobą całkiem pokaźną sumkę hojną ręką płacił za noclegi w gospodach, a i krasnoludzi nie chcieli być dłużni. Zaś po sutej kolacji i dobrze przespanej nocy łatwo maszerować. Brygada minęła więc prędko most na Goranduinie, Stary Las i Mogilne Kopce, a jej myśli popłynęły już ku ciepłej karczmie w Birze.
Bilbowi jednak od dłuższego czasu towarzyszył dziwny niepokój. Często przed zaśnięciem wracał myślami do rodzinnej Włości. Zastanawiał się jak radzi sobie Frodo, czy Gandalf pomaga mu w trudnych chwilach, czy dobrze opiekuje się Jedynym. Tak, Jedyny! Aż wstyd przyznać, ale to do niego Bilbo najbardziej tęsknił i jego pragną ujrzeć. "Może za kilka dni w Birze, gdy usłyszę te wszystkie niezwykłe nowiny zapomnę o Pierścieniu" pomyślał, ale sam wiedział, jak niedorzeczna była ta myśl.
*
Straż przeprowadziła go przez metalowe drzwi. Stoi w wielkiej, ciemnej sali pełnej kolumn
i przeraźliwego, czerwonego światła. Przed nim czarny tron, a na nim Oko. Oko także pragnie Jedynego. Chce posiąść Go i wykorzystać. Dla własnych, okropnych celów. A przecież Jedyny jest tylko jego, tylko do niego należy. To on opiekował się nim przez te wszystkie lata i robił z niego właściwy użytek. To on czyścił go i polerował, a Oko go wykorzystywało.
Czuje narastającą wściekłość. Chce dostać Oko w swe ręce, ale wie, że nic nie może zrobić. Stoi wmurowany w posadzkę, nogi odmawiają mu posłuszeństwa. Z ogromnym wysiłkiem decyduje się spojrzeć w górę. Oko przeszywa go wzrokiem, zadaje pytania. Ale on nie może odpowiedzieć, musi być twardy. Dla Jedynego. Czuje jak jego umysł ściskają metalowe kleszcze. Głos w głowie już nie pyta, a krzyczy. Ale Oko nie może się dowiedzieć, gdzie jest pierścień. Nie może. Kleszcze zaciskają się w morderczym uścisku. Nie ma już siły się opierać; ze zduszonego gardła wyrywa się: "Włość, Włość". Oko wie już wszystko. Pada zemdlony, kleszcze odpuszczają. Strażnicy wywlekają go na zewnątrz, wtrącają do celi. Podnosi załzawione oczy i widzi pejcz opadający z świstem ku jego twarzy. "Aaaach!"
Bilbo obudził się z krzykiem.
*
"Bilbo, spójrz prawdzie w oczy. Obrosłeś w tłuszcz, stałeś się strachliwy, odwykłeś od wędrówek. Wstyd, taki wstyd. Przez jeden głupi sen cały prestiż stracony." - pomyślał hobbit i miał poniekąd rację. Jego wrzask poderwał na nogi cały obóz. W rękach błysnęły topory, a "Brzytewka" ostrzegawczo zafurkała. Trzy krasnoludy rzuciły się w stronę Bilba i ze zdziwieniem odkryły, że hobbit leży zlany zimnym potem, ale zupełnie zdrowy. Zaczęli domagać się wyjaśnień, a biedny Bilbo mógł jedynie wykrztusić, iż przestraszyły go senne mary. Co najdziwniejsze nic jednak ze snu nie pamiętał, poza przeraźliwym strachem.
Incydent pogorszył znacznie stosunki w drużynie. O ile wcześniej Thudor z zainteresowaniem wypytywał o wyprawę na Erebor o tyle teraz nagle stracił nim zainteresowanie. Bilbo mógł zauważyć ironiczne spojrzenia pozostałych krasnoludów; pojawiły się częste propozycje zrobienia małej przerwy dla relaksu i wyciągnięcia nóg. Z zaciśniętymi zębami słuchał opowieści o "kojących nerwy" komnatach Khazad-dum, które zastąpiły opowieści o goblinich torturach, łatwo domyślając się przyczyny tej zmiany. Krasnoluda obrazić można bowiem łatwo i na wiele sposobów, a budzenie
w środku doskonałej drzemki to z pewnością jeden z nich. Obrażonego krasnoluda ciężko zaś jest udobruchać, choć mieć go za przyjaciela, to prawdziwy skarb.
Bilbo nie był więc w nastroju do zabaw, gdy wreszcie postawili swe stopy na progu "Rozbrykanego Kucyka" - oberży, która w całym zachodnim Śródziemiu znana była
z umiarkowanych cen i wspaniałego popitku. Nade wszystko zaś słynęła z nieprawdopodobnych opowieści, którymi obdarzali ją podróżnicy z wszystkich stron świata. Często gości, ośmielonych wybornym ciemnym piwem, nachodziła ochota na recytowanie poezji i śpiewanie ballad. A jako, że ich pamięć osłabiona była lekko, często kończyły się salwami śmiechu, gdy Luthién znienacka okazywała się kochać Huana miast Berena.
Poza hobbitem jedynie Thudor zdecydował się spędzić wieczór w karczmie. Powitani grzecznie przysiedli skromniutko w kącie sali i zaczęli przysłuchiwać się toczącej się dyskusji.
- Powiadają panie, że na wschodzie zaroiło się znów od goblińskiego pomiotu. - zagadnął krasnoluda rumiany niziołek.
- A dobrze prawicie. - wesoło odpowiedział Thudor - Wylęgło się znów cholerstwo i na północy,
i na południu. Podobno widziano ich też wokół Isengardu. A na wschodzie Easterlingowie z wolna na zachód się posuwają.
- Powiadają, że ludzkim mięsem się pożywiają - zakrzyczał młody hobbit siedzący na wysokim krześle, a i tak ledwo stołu sięgający.
- Toć ty się nie martw. Ani ty człowiekiem jesteś, ani wielkiego posiłku z ciebie nie będzie - zamruczał wiekowy już zapewne niziołek podpierający się na kuflu od piwa, wywołując powszechną wesołość.
- Wam śmiać się dobrze, a ja nie dalej jak wczoraj stwora straszliwego widziałam! - zaskrzeczała Róża Masztalerz, wiekowa już osoba, która od śmierci męża głowę rodu stanowiła. Nie była jednak zbyt poważana, gdyż wielkiego nie miała majątku, a najstarszy syn jej (o zgrozo!) utonął, gdy wyruszył z ludźmi na wyprawę.
- Przywidziało się Róży - rzeczowo stwierdził stary hobbit.
- A jakie tam przywidziało się, Fildku drogi! - ciągnęła Róża nie zauważając grymasu na twarzy rozmówcy - Widziałam wyraźnie. Potwora wężową szyję miała, skrzydła wielgachne kolcami skończone i spode łba na mnie spoglądała. Syta jednak była, bo po czasie jakimś odleciała.
- Odleciała, bo się bała, że stary babsztyl głupot jej do łba nakładzie. - zaryczał pijany, jak bela krasnolud, któremu, jak widać, włączyło się bardziej bezpośrednie podejście do życia. - Trafiła gadzina na gadzinę. - dodał i z hukiem zleciał z zydla.
Róża, żegnana spazmami śmiechu dumnie wyszła z karczmy solennie zapewniając, iż noga jej nie postanie więcej w tej "haniebnej jaskini zgorszenia". Karczma ponownie zawyła śmiechem, bo powszechnie wiadomo było, że Róża bez plotek żyć nie może, a plotki schronienia szukając trafiają zawsze do "Rozbrykanego Kucyka". Jedynym obrażonym okazał się zalany krasnolud, który zawleczony pod ścianę przez swych kompanów przysięgał sprawiedliwość "wstrętnemu babsztylowi, który jaskinie za haniebne uważa". Swej groźby nie zdołał jednak zrealizować, gdyż w pół słowa zasnął.
A wiele go ominęło. Rozweselona karczma zapełniła się balladami i starymi opowieściami.
W centrum zainteresowania znalazł się wkrótce Bilbo. Zagadnięty przez barczystego mężczyznę spokojnym głosem zaczął opowiadać o swej przygodzie. Po pewnym czasie zauważył, iż cały zajazd przysłuchuje się jego opowieści z otwartymi ustami. Gdy zakończył początkowo jednak gratulowano mu jedynie wspaniałej wyobraźni, mało kto bowiem w wierzył jego słowom. Dopiero zapewnienia Thudora i jednego z pozostałych krasnoludów (będącego w istocie synem Bifura) dały wyraz prawdzie. Teraz każdy chciał zamienić choć słowo z Bilbem i dopiero interwencja Thudora uwolniła go od tłumu wielbicieli. Oboje prędko pośpieszyli do swych pokoi, a krasnolud zapominając niedawną urazę pogratulował hobbitowi dar opowiadania.
Sam Bilbo nie był jednak w tak doskonałym humorze. Gdy doszedł w swej opowieści do momentu znalezienia Pierścienia poczuł, jak niepokój znów powraca. Trzymał się więc wyćwiczonej wersji, choć czuł, że nie jest to do końca jego wybór. Uczucie niepokoju towarzyszyło mu przez resztę wieczoru. Z trudem więc zasnął i choć nie śnił już o Oku, to sen jego pełny był zjaw i "strasznych potwór".
*
"Wstaaawaaj!" zaryczało nad głową. Bilbo otworzył wpierw jedno, a następnie drugie oko
i ujrzał Thudora w całej okazałości. Gdy upewnił się, że tak, już, w tej chwili, trzeba podnieść się z posłania, nieśpiesznie to uczynił.
- Nie ociągaj się. - rzekł krasnolud - Daleka dziś droga przed nami. A może szczęście nam dopisze i spotkamy bestię, która napędziła tyle strachu owej kobiecinie.
- A wtedy...
- A wtedy spierzemy jej tyłek. - dokończył wesoło Thudor.
Nie wiedział, jak bardzo się mylił.
*
Młode darły się wniebogłosy.
Akhallaar zarzuciła na nie skrzydło. Zasyczała przeraźliwie każąc im milczeć. Sama była głodna, choć głód nie odbierał jej jeszcze sił. Młode jednak, a troje ich miała, od kilku dni nic
w pysku nie miały, a dla młodych wywern oznaczało to balansowanie na krawędzi życia i śmierci.
Wywerna bowiem za młodu niegroźna jest zupełnie i zabić ją prosto można na przykład zaduszając. Matka jednak broni ich zaciekle, bo to ona jest ich jedynym rodzicem (choć pierwsze wywerny to ponoć pomiot Seregruth, Krwawej Złości - jedynego płodnego smoka, którego pogromcą był Handir, ojciec Brandira). Wywerna sama jaja składa, sama je wysiaduje i sama je wykarmia. Żywi się mięsem i krwią, tak ludzką, jak i zwierzęcą, a stanowi prawdziwą maszynę do zabijania
Szpony ma ostre, jak klingi mieczy z Nargothrondu, a zęby wbijają się w ofiarę niczym nóż
w masło. Szczęki zgniatają swą ofiarę z siłą brunatnego niedźwiedzia, a dzięki swemu niebywale szybkiemu lotowi może dopędzić nawet konnego podróżnika. Wtedy to ujawnia swą najstraszliwszą broń. Ofierze swej prosto w twarz zieje, a w jej oddechu zawierają się wszystkie opary Angbandu. Tą ogarnia ciemność, podobna do tej, która dotknęła Nienor Níniel. Ta jest jednak straszniejsza, bowiem z niej nie ma powrotu. Sparaliżowaną ofiarę wywerna zadusza prędko i wlecze do swego gniazda, gdzie czekają już młode.
Młode Akhallaar też czekały. Wywerna poderwała się i odleciała w stronę Amon Sul.
*
Ściemniało się. Kompania grzęznąć w błocie powoli posuwała się do przodu. Thudor siarczyście przeklinał zacinający deszcz, w czym dzielnie sekundował mu Yuwlin. Gwahlin tylko kiwał głową, co znaczyło, że zgadza się z opinią na temat wynalazcy deszczu i jego przodków. Bilbo nie pierwszy raz słyszał krasnoludzkie przekleństwa teraz jednak nie miał już siły by prosić towarzyszy
o pohamowanie języka. Z niechęcią spojrzał w dal.
Na horyzoncie czerniło się Amon Sul - wyznaczone miejsce odpoczynku.
*
Akhallaar obróciła swój wężowaty łeb w kierunku bodźca. Nie mogła się mylić, wyraźnie wyczuła smród krasnoludów. W powietrzu było coś jeszcze, zapach jakiegoś nieznanego jej dotąd gatunku. Instynkt podpowiadał jej, że nie powinna ryzykować. Była jednak zbyt zdesperowana, by zrezygnować. Zaczaiła się w wysokich krzewach rosnących po prawej stronie Gościńca. Czekała, gotowa do ataku.
Gwahlin nie miał żadnych szans na przeżycie. Wywerna wystrzeliła z krzaków, niczym bełt
z kuszy kąpiąc jego twarz w swych duszących oparach. Krasnolud zdążył tylko poczuć, że spada na samo dno ciemnego studni niepamięci, a potem, sparaliżowany, nie czuł już nic.
Thudor wysyczał do Bilba "Uciekaj na Amon Sul", a następnie rzucił się w wir walki. Topory same wyskoczyły zza pasa, "Za Khazad-dum!" samo wydobyło się z gardeł. Krasnoludy z wielką zaciętością zaatakowały wywernę - Yuwlin starał się ciąć od tyłu, w czasie gdy Thudor zajmował jej uwagę. Ta jednak zręcznie odwinęła się w prawo, szponem rozszarpując trzewia Yuwlina. Drugi z krasnoludów nie trafiając nic prócz powietrza nieznacznie pochylił się do przodu. Akhallaar wykorzystując sposobność chwyciła Thudora za gardło dławiąc krtań w morderczym uścisku. Popełniła jednak błąd. Dźgając krasnoluda w udo bestia odsłoniła szyję. Thudor ostatnim wysiłkiem machnął od dołu toporem i skrócił ją o głowę. Bezwładne ciało runęło na ziemię, a żółta, żrąca siecz wypłynęła z korpusu wypalając kępy trawy. Szczęki nie zwolniły jednak uścisku.
Bilbo nie widział jednak, jak straszny los dotyka jego kompanię. Nigdy w życiu nie wybaczył sobie, iż usłuchał nakazu Thudora. Miast walczyć u boku krasnoludów najszybciej, jak tylko potrafił biegł po stoku Weathertop. Wiatr szumiał mu uszach, krew pulsowała w skroniach. Biegnąc ile sił w nogach zapomniał o uważnym stawianiu kroków. Nie zauważył starannie zamaskowanego, lecz przerdzewiałego już włazu do szybu. Nogi straciły oparcie, Bilbo poczuł, że spada głęboko, głęboko w mrok. Sekundę później uderzył w posadzkę. Poczuł przerażający ból, usłyszał, jak łamią się jego własne kości.
A potem była już tylko ciemność.
*
Obudził go ból. Bilbo powoli i ostrożnie obmacał swe obolałe ciało. Nie było, jak sam stwierdził najgorzej. Czuł pęknięte żebra i złamaną lewicę, boleśnie obite biodra i rozsadzający ból w czaszce.
Z wysiłkiem zadarł głowę chcąc oszacować wysokość, z jakiej upadł. Po chwili wytrzeszczania oczu
i gorączkowych obliczeń wyszło mu, że właściwie to powinien już nie żyć. Szesnaście łokci to ośmiokrotna wysokość hobbita i Bilbo nie słyszał o nikim, kto przeżyłby taki upadek.
O wdrapaniu się na górę nie było nawet mowy. Zdrowy Bilbo być może spróbowałby tej sztuki, lecz tak forsowna wspinaczka przekraczała możliwości hobbita-inwalidy. Bilbo dostrzegł co prawda
w górze drabinę, lecz urywała się ona na dobre pięć łokci nad dnem szybu, co wykluczało doskoczenie. Hobbit zaczął rozglądać się po swym więzieniu. Gdy w głowie pojawiło się mu widmo śmierci głodowej z ulgą zauważył wiodący w dół korytarz. Ostrożnie, pamiętając przeprawę z orkami z Gór Mglistych, ruszył ciemnym tunelem.
Nie szedł dłużej niż minutę, gdy na końcu tunelu ujrzał delikatny poblask światła. Zwolnił kroku, wstrzymał oddech, mocniej ścisnął Żądło w dłoni. Podchodząc do wyjścia pewny już niemal był, że za sekundę usłyszy zdławione warknięcia goblinów, a sekundę później okrzyk bojowy, świst mieczy
i śpiew cięciw. Przygotował się na śmierć.
Zawiódł się srodze. Nikt w tym pomieszczeniu na niego nie czekał. Nikt z wrogimi zamiarami. Komnata bowiem czekała na gości od wieków. Od wieków płonął też płomień pochodni umieszczonych między bogato rzeźbionymi kolumnami. Przeważały na nich elfie mandale, oraz płaskorzeźby przedstawiające rośliny i zwierzęta, głównie ptaki. Wszystko to było ustawione symetrycznie względem jaśniejącego, wewnętrznym światłem witrażu. Witraż przedstawiał białą, sześcioramienną gwiazdę na niebieskim tle. Przed nią na kamiennym postumencie stał świecący bielą, choć przezroczysty kamień wielkości pocisku do katapulty.
Bilbo niepewnie zbliżył się do kryształu. Subtelnie położył na nim swą dłoń, jakby bojąc się uszkodzić delikatnie wyglądający kamień. Poczuł twardość i ciepło bijące z jego wnętrza.
Z zaciekawieniem pochylił się i spojrzał jego wnętrze.
Z piersi wydobył mu się okrzyk pełen zachwytu. W mgnieniu oka zniknęła komnata, a Bilbo poczuł, że tak naprawdę nie istnieje nic poza nim i skałą. Obraz w krysztale zaczął przesuwać się przed otwartymi szeroko oczyma hobbita. Przez krótką chwilę widział on radosną i pełną gości gospodę w Birze, pełną elfów, ludzi i niziołków zgodnie pochłaniających posiłki. Nie mógł poznać, jednak żadnego z gości, a i barmanem nie był dobrze znany mu Chmielko Maślak. Nie słyszał pieśni, choć usta siedzących poruszały się zgodnie. Przez skórę jednakże czuł, że gdyby docierał do niego dźwięk usłyszałby melodie inne od tych słyszanych na dworze Elronda, piękniejsze jeszcze
i wspanialej śpiewane.
Wizja prędko jednak rozmyła się, ustąpiła miejsca kolejnej. Bilbo ujrzał krasnoludów w pocie czoła układających z białego kamienia szeroki trakt biegnący prosto, jak strzała z wschodu na zachód. Wokół rozciągały się bezkresne, niezamieszkałe jeszcze przez nikogo równiny, na który w przyszłości stanąć miały podwaliny królestwa Arnoru. Na razie jednak pola porastały bagiennym wrzosem.
Kryształ poczerniał nagle i Bilbo przestraszył się, że skała wyczerpała już swe możliwości. Szybko jednak zauważył, że ów mrok stanowi właśnie następna wizję. Zobaczył ciemny, dębowy las, do którego między konarami drzew sączyło się srebrne światło gwiazd. W ich blasku przez las zręcznie przechodził dumny elfi orszak. Z twarzy idących biło ciepłe, wyraźnie odbijające się od ciemności światło. Twarze miały piękne i prawe, lecz surowe zarazem. Na czele pochodu szedł wysoki i potężny elf, a z twarzy jego biła taka moc, iż Bilbo mimowolnie wstrzymał oddech miarkując, że nie ma do czynienia z nikim zwyczajnym.
Skała znów zapłonęła światłem i Bilbo ujrzał przed sobą znajoma okolicę. Widział Włość lecz nie taką, jaka znał ją osobiście. Widział Włość zawaloną zaspami śnieżnymi, dostrzegł skutą lodem Goranduinę. Uzbrojeni po zęby hobbici trójkami maszerowali przez pola. Wyglądali na zmęczonych i zagłodzonych. Z miecza jednego z nich kapała ciemna, wilcza jucha.
Obraz zniknął, a na jego miejsce pojawił się następny, z pozoru niewiele mówiąca. Bilbo jednak krzyknął, zdumiony. Przez długą chwilę stał tak z szeroko otwartymi ustami i opuszczonymi bezwładnie rękami. Czuł jak krew zastyga mu w żyłach, w głowie słyszał regularne, głuche dudnienie. Zapomniał o bólu, drżał cały z zapartym tchem oglądając obraz w krysztale.
Bilbo znów odnalazł to, czego szukał. Czego pragnął.
Zobaczył Jedynego.
*
Cholerny kamień!
Ręka hobbita sama powędrowała ku rękojeści miecza. Nie czuł już podniecenia, czy zaciekawienia. Nie czuł już potrzeby oglądania czegokolwiek, choćby Froda, czy Gandalfa. Opuściła go też wściekłości, czy zdenerwowanie. Bez reszty opanowała go żądza i chciwość. Fala zimna zalała jego umysł niczym wody topiące Gwiazdę Númenoru. Wyciągnął klingę z pochwy zdecydowany chcąc w swym zaślepieniu rozbić skałę, pewny że ze środka wypadnie pierścień. Że potoczy się po kamiennej posadce, a wtedy on, Bilbo złapie go i znów będą razem...
Pewnie podniósł miecz nad głowę. Zebrał w sobie wszystkie siły. opuścił powieki. Ze spokojem doliczył do trzech, odchylił się lekko do tyłu i już chciał uderzyć...
- Nie radzę. - usłyszał za sobą zimny, beznamiętny głos.
*
- Nie radzę. - powtórzył mężczyzna - Szkoda miecza. I dzielnego, muszę przyznać hobbita.
Bilbo odwrócił się szybko gotów zaatakować ów głos wraz jego właścicielem. Przed sobą zobaczył mężczyznę odzianego w brązową zbroję i takiegoż koloru płaszcz spięty po szyją srebrną klamrą. Twarz miał młodą i piękną, choć odbiły się na niej lata doświadczeń; bił z niej spokój i opanowanie. Na lewej ręce nosił mithrilowy pierścień podarowany mu jeszcze przez Elendila. Na prawym ramieniu siedział mu olbrzymi, biały sokół, Aewelossë, ptak z Nieśmiertelnych Krain.
Mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie i Bilbo poczuł jak zyskuje zaufanie do dziwnego jegomościa. Opuścił miecz i niepewnym tonem zapytał w quenya:
- Kim jesteś Panie?
- Na Yawannę, widzę, że Gandalf zadbał też o twą edukację! - zaśmiał się mężczyzna - Tak, dobry stary Olórin, zawsze zagoniony, troszczący się o wasz mały lud. Nigdy nie ma czasu, by odpocząć w cieniu drzew. Ale, ale zapomniałbym się przedstawić! Jestem Aiwendil przez ludzi zwany Radagastem Brązowym. I ty, drogi Bilbo używaj też tego imienia, jeśli będziesz miał ochotę się do mnie odezwać. - zakończył nie robiąc sobie nic ze zdumionej miny hobbita.
- Skąd znasz Gandalfa? I jakim cudem imię tak nic nie znaczącej istoty, jest znane, tak mężnemu wojownikowi? - Bilbo indagował, starannie dobierając słowa.
- Jedno pytanie łączy się z drugim, tak jak losy niziołków łączą się z losami Mędrców. Tak, Bilbo jestem Mędrcem, jak i Gandalf. - ciągnął Radagast - Razem z nim spędziłem Dawne Dni, gdy prosta droga nie była jeszcze przed ludźmi ukryta. Gdy świat znów został przeobrażony przybyliśmy do Śródziemia, a na zachodzie wylądowało nas pięciu. Curumo stał na czele naszego orszaku, jest też obdarzony największą z nas wszystkich wiedzą i charyzmą, ja jednak lękam się o niego. Mithrandir z kolei, jest jakoby ambasadorem Valarów - nieustannie tropi i tępi sługi Morgotha, tak, by nigdy nie zatruły już świata, jak Ungoliant zatruła Dwa Drzewa. Alatar miłuje wszelkie nowinki techniczne, zaś Pallando jest ogniem prawdy głoszącym wielkość Valarów. Oboje jednak dawno odeszli na wschód i południe i nie znam ich losów. Co się tyczy twojego skromnego rozmówcy to nade wszystko miłuje przyrodę i istoty dzikie. Jest też Wiecznym Obserwatorem i posiada dar czytania z przyszłości, jak z otwartej księgi. Nie ingeruje jednak w to, co ma się zdarzyć, tak więc przybył na to spotkanie, jak mu to zostało w snach objawione.
Bilbo wsłuchiwał się uważnie w słowa mężczyzny i mimo, że nie był głupim hobbitem z przykrością musiał przyznać, że za cholerę nie rozumie, co ten ma na myśli. W jego umyśle powstał obraz prawego wróża dla zabawy przewidującego, jak skończą się wojny i śmiejącego się w duchu z błędów popełnianych przez dumnych wodzów, którzy dotąd myśleli, że są nie do pokonania. Wizerunek ten daleko oczywiście odbiegał od prawdziwej natury Radagasta, lecz spowodował, że Bilbo znów przypomniał sobie o mirażu w krysztale. Zakiełkowały w nim wątpliwości i bunt.
- A cóż by się stać mogło, gdybym rozbił ten kamyk? - zapytał zuchwale.
- Kryształowi nic; tobie wiele. - odparł Radagast - Jest on chroniony wieloma zaklęciami, zarówno elfimi i krasnoludzkimi, jak czarami Maiarów. Z pewnością nie uszedłbyś cało po takim ataku, choć miecz twój nie pozostawiłby na nim nawet zadrapania. Mimo, że wygląda krucho, to nie nadwątliłyby go nawet ognie kuźni Thangorodrimu. Ten, jak go raczyłeś nazwać "kamyk", to jeden z przesławnych palantíri, Siedmiu Skał Zachodu wykutych w Amanie przez Fëanora. Gdy zniszczono Amon Súl przeniesiono go tu, by nie dostał się w ręce Saurona, zaś po Śródziemiu rozpuszczono plotkę jakoby zatonął w Zatoce Forochel. Jesteś pierwszym, który go odnalazł i znów, po tylu wiekach w niego spoglądał. Tak, to wielki skarb, cenniejszy nawet od Jedynego Pierścienia - zakończył patrząc na hobbita znacząco.
- Skąd ..., skąd wiesz co widziałem? - zapytał przestraszony Bilbo.
- Bo i myśli innych obce mi nie są, wyczuwam bowiem, jak to ludzie mówią aurę towarzysza. - odpowiedział Mędrzec - A poza tym nie znam niczego, co by większe pragnienie powodowało niż Pierścień Saurona. Nic poza tym...
Radagast zamilkł. Hobbit poczuł, że potężna, lecz dobra siła karze mu jeszcze raz spojrzeć
w kryształ. Coś w środku jednak kazało mu się jej przeciwstawić, zaatakować Brunatnego Rycerza
i zmusić go do otwarcia palantíra. Był tez dziwnie pewny, że jego własna wola nie ma tu nic do powiedzenia.
Z wolna jednak nakaz Radagasta brał górę i szyja, a następnie tułów Bilbo zaczęły przekręcać się w stronę skały. Wszystkie jego mięśnie napięły się, pot wystąpił na czoło. Czując jak kręgosłup wygina mu się pod ciężarem nakazu Bilbo (lub raczej Pierścień) poddał się wreszcie i zajrzał ponownie w kryształ.
*
Morze sunęło mu pod nogami.
Bilbo z niepokojem spojrzał w dół. Seledynowe fale toczyły swe grzbiety, białe niczym rumaki Elronda zaledwie dwa łokcie pod jego stopami. Niczym wielkie stado chartów w biegu kotłowały się
i zderzały ze sobą; jedna nakrywała drugą. Ciągle, niczym lawę mordorskie wulkany, wypluwały
z siebie pianę. Hobbit podniósł głowę i nieporuszenie wpatrzył się w zachodzące dokładnie przed nim pomarańczowe słońce. Jego wielkie oczy pełne były natchnienia i spokoju, rzekłbyś, że stały się elfie.
Wiedział oczywiście, że to iluzja. Nie czuł wiatru i pewien był, że próbując umoczyć rękę
w morzu dotknąłby tylko twardej, zimnej posadzki. Ale była to iluzja niemal doskonała, po co więc psuć złudzenie?
Nagle, na horyzoncie, ujrzał blady odblask. Zbliżając się dostrzegł, że światło odbija się od smukłej, kryształowej wieży przypominającej róg jednorożca, który przycupnął za horyzontem wznosząc tylko łeb, chwaląc się swym porożem. U stóp wieży kwitły białe drzewa, a pod nimi siedziały elfy. Elfy tak piękne i pełne uniesionego spokoju, że aż dech zapierało.
"Tol Erresea, Samotna Wyspa." - usłyszał.
Gdy wyspa zniknęła hobbitowi za plecami ujrzał on na zachodzie złoty blask lądu. Złociły się zalesione wzgórza, bielił się skąpany w szarych chmurach szczyt Taniquetilu. Srebrne fale uderzały o brzeg, białe orły, sokoły i mewy szybowały nad nieśmiertelnym wybrzeżem.
"Valinor" - dobiegło do jego uszu.
Nim zbliżył się do brzegu wizja zniknęła, pozostawiając za sobą pustkę wypełniona tylko przepotężnym pragnieniem. Żądzą wielką, a mimo to nie dość, że nie wyniszczającą, to jeszcze dodającą nowych sił. Hobbit nie chciał już żadnego marnego pierścionka.
Pragnął odwiedzić Valinor.
*
Tym razem hobbit leciał naprawdę.
Siedział na grzbiecie brunatnego sokoła szybując nad rozległymi równinami Eriadoru. Już raz,
w Górach Mglistych, przeżył podobną podróż i nie wspominał jej zbyt dobrze. Wówczas cały lot spędził kurczowo trzymając się swymi zesztywniałymi z wysiłku rękami krasnoludzkich spodni, modląc się do wszystkich znanych mu Valarów o dodatkowe siły. Gdy mu ich zabrakło z krzykiem runął w przepaść. Nim jednak zdążył pomyśleć, że "Valarów, cholera, chyba jednak nie ma" rąbnął
w półkę skalną. Przepaść okazała się nie mieć więcej niż trzy łokcie.
Z lewej strony, skrzydło w skrzydło leciał Aewelossë, a na nim, niczym niewiasta na rumaku, usiadł Radagast. Czy to za sprawą spokojnej aury otaczającej czarodzieja, czy też raczej (jak zresztą w całej swej skromności uważał hobbit) za sprawą wrodzonej wprawy podróż nie była wcale uciążliwa. Miast martwić się o swój własny kark Bilbo złapał się na tym, że opowiada swemu rozmówcy o swej wyprawie na Erebor. Że opowiada prawdziwą wersję.
*
- Radagaście powiedz mi, jeśli wiadome jest to tobie - pytał hobbit - cóż stało się z mymi przyjaciółmi, gdy ich tak niecnie opuściłem?
- Spotkał los taki, jaki spotka wszystkie istoty śmiertelne. - odpowiedział Radagast - Dusze ich trafiły na krótko do komnat Mandosa, by ulecieć stamtąd, gdzieś poza granice Eä'i, Eru wie gdzie. Odchodzą, bo nie są związane z tym światem. Podobnie jest z ludźmi zarówno prawymi, jak i w służbie Melkora, orkami i trollami, smokami Zamierzchłych Dni - o nich także troszczy się Ilúvatar. Ostatnia podróż czeka też gnomów ze wschodu no i hobbitów. Chociaż być może nie wszystkich. - zakończył - Ale to dopiero czas pokaże.
Bilbo nie zdążył zadać cisnącego się na usta pytania. Radagast Brązowy z uśmiechem uciszył go gestem i wskazał na widnokrąg.
W oddali srebrzyły się wieżyczki Rivendell.
*
Metalowe drzwi zamknęły się z głuchym brzdęknięciem.
Na środku ciemnej sali, skąpany w czerwonym świetle stoi czarny tron. Na nim Oko, Władca Ciemności. Chce posiąść Go i wykorzystać. Dla własnych, okropnych celów. A najdroższy tak naprawdę do Oka nie należy. Nie powie, gdzie Jedyny.
Ból. Ból i bezsilność. Kleszcze zaciskają się na jego umyśle, Oko chce wiedzieć. Ale on nie może odpowiedzieć, musi być silny. Dla Jedynego. Głos w głowie już nie pyta, a krzyczy. Ale Oko nie może się dowiedzieć, gdzie jest pierścień. Nie może. Kleszcze zaciskają się w dławiącym, niszczącym całą wolną wolę uścisku. Nie ma już siły się opierać; ze zduszonego gardła wyrywa się: Włość, Włość. Oko jest zadowolone. "Nie zginiesz. Nie od razu", słyszy. Strażnicy wywlekają go na zewnątrz, wtrącają do celi. Podnosi załzawione oczy i widzi pejcz opadający z świstem ku jego twarzy. Czuje ogień "Aaaach!"
Gollum wrzeszczy wniebogłosy.
*
Biały statek dopływa do celu.
Bilbo spogląda na swych towarzyszy tłoczących się przy burcie. Frodo stoi wsparty o kil
z rozwartymi ustami wpatrując się w horyzont. Gandalf stoi z przymkniętymi oczami, uśmiecha się do wspomnień. Jasna Pani z Lorien płacze. Jak większość elfów. Sprzedawca chusteczek zrobiłby tu majątek.
Wszyscy wpatrują się w Aman.
Bilbo jednak czuje na sercu ciężar. Przed swymi oczami widzi Thudora i pozostałą dwójkę towarzyszy. Walczących, gdy on tchórzliwie ucieka. Nie, nie zasługuje na ten cudowny Valinor. Zamyka oczy.
Usnąć! Śnić może? Tak, oto przeszkoda;
Bowiem sny owe, które mogą nadejść
Pośród snu śmierci, gdy już odrzucimy
Wrzawę śmiertelnych, budzą w nas wahanie,
Zmieniając życie nazbyt długie w klęskę.
Wrota Mandosa otwierają się przed hobbitem.
KONIEC