Potęga klapków kanarkowych

Aspirant Gzyms wyszedł na balkon i zaczął ćwierkać. Ćwierkał odśrodkowo, z głębi siebie, ćwierkał ćwierkaniem czułym, pieszczotliwym niemal, jakby chciał tylko połaskotać powietrze. A wiedzieć jeszcze trzeba, ze ćwierkając klapki miał na nogach, kanarkowe, bezsensowne.

Cóż z tego pytam, że ćwierkał, skoro świat i chmury na ćwierkanie jego odpowiedziały cynicznym milczeniem? Cóż z tego, skoro klapki jego wciąż były tak bezlitośnie kanarkowe? O, ileż sarkazmu było w otaczającej ciszy! Aspirant Gzyms czuł, że ciszą tą świat czyni mu na złość, nie zniechęciło go to jednak. Zawziął się w sobie, zaparł jakby od wnętrza, i ćwierkał dalej, nie patrząc wcale na pieski, które ironicznie parzyły się ze sobą, na trawniku. Z premedytacją nie patrzył, bo wiedział, że parzą się tylko po to, aby spojrzał, toteż nie patrzył i ćwierkał swoje.

Ćwierkał pomimo nawet tego, że zza rogu wyłaniał się dostojnie Profesor Przepiórczykiewicz i kopał. Kamyk kopał, kamyk żółty, maślany. Profesor, w postawie i wyglądzie zacny jak zawsze, erudyta, krasopisarz, podniósł głowę znad żółtawego kołnierza, rzucił wzrokiem na Aspiranta Gzymsa, zebrał się w sobie i odćwierknął.

Aspirant Gzyms zdumiony rozejrzał się kto też śmiał odćwięrknięciem swoim wtrącić się bezczelnie, nachalnie, w ćwierkot jego uwznioślony, i dostrzegł Przepiórczykiewicza. Oczy zwęził, szparko, dziób w ciup, ręka, włosy, i jeszcze mocniej, jeszcze ćwierkliwiej zaćwierkał. Tak ćwierknął, że wzruszył się swym ćwierknięciem, i chwytając się ze wzruszenia za serce ćwierknął raz jeszcze, naćwierczony i rozćwierkowany do reszty.

Profesor Przepiórczykiewicz prychnięciem odbił ćwierknięcie, gulgnął czymś w żołądku, odgulgał, po czym zagulgał, tak donośnie, tak nosowo i basowo, że zdmuchnął gulganiem cały z powietrza ćwierkot i już tylko gulgot był w powietrzu, gulgot zatęchły, przedwczorajszy. I nie było już ćwierkania, a gulgot był tak ostateczny, tak końcowy i denny, że wiadomo było, że nic już więcej nie będzie, a to co dawne, ćwierkot znaczy, przeminęło.

Gzyms, Aspirant, zachwiał się od gulgania Przepiórczykiewicza i ból go jakiś chwycił trzewiowy, żałość jakaś rozlała się po nim, że tak oto kończą wszyscy ćwierkacze tego świata. Nagle jednak kanarkowe jego klapki nabrały sensu, ni z tego ni z owego, same z siebie, sensownymi się stały, usensowionymi. Z tego, z tych klapek sensownych, zaczerpnął Gzyms nową siłę do walki z Przepiórczykiewiczem, a była to już walka na śmierć i życie. Walka o gulganie i ćwierkanie nad światem.

Zeskoczył z balkonu plaskając klapkami kanarkowymi, sensownymi, dopadł Przepiórczykiewicza, ręka, gardło, i z gardła wyciągnął siłą Gzyms Przepiórczykiewiczowi gulgot. A gulgot był zielonobordowy, oślizgły i jął wierzgać, gulgając coś niezrozumiale. Skrzywił się Gzyms, że gulgot przepiórczykiewiczowski taki obrzydliwy, nie puścił jednak, napiął się, naprężył, i ćwierknął prosto w gulgota, a wydobył z siebie ćwierkot najczystszy na jaki tylko mógł się zdobyć. Po czym cisnął gulgotem na chodnik szary, spękany, i zdeptał klapkiem kanarkowym. Nastęnie triumfalnie zaćwierkał do Przepiórczykiewicza, Profesora.

Profesor jednak, Przepiórczykiewicz, nie myślał się poddawać.

- Waść ćwierkasz li jedynie powierzchownie, ćwierkot waści, waściany, pozbawiony jest elementarnej ćwierkowatości, jaką dobry ćwierkot posiadać winien. W ćwierkocie waścianym brak ducha, duch martwy jest, pusty, wypalony, wyćwierkowany do cna.

Oburzył się Gzyms na te słowa.

- Nie przepiórczykiewiczuj mi tu waść niecnie! To gulgot waści martwy jest, o, tu leży, dycha jeszcze trochę, dychawicznie, nostalgicznie!

A gdy się Gzyms nachylał, demonstrując Profesorowi gulgot jego obleśny, Przepiórczykiewicz podstępnie strącił parasolem klapek kanarkowy z nogi jego. Zdeklapkowany znienacka Gzyms stracił równowagę, zamachał w powietrzu rękami, ćwierknąć chciał lecz nie zdążył, po czym runął na gulgot.

Gulgot, jako się rzekło, oślizgły, perkaty trochę, ściśnięty Gzymsem wyśfisnął przed się. Poleciałby zapewne do krainy wiecznego gulgania, jednak między leżącym Gzymsem a krainą wspomnianą, przechodziła niefortunnie leciwa dewotka z kontrabasem. Widząc nadlatujący gulgot przyjęła dewotka pozę fachową, kontrabas uniosła i odbiła gulgot bekhendem. Odbity wrzasnął gulgotliwie i boleśnie, po czym pomknął ku Przepiórczykiewiczowi, który, co nadmienić trzeba, stał z ustami rozdziawionymi i wytrzeszczonymi. Korzystając więc z okazji wleciał gulgot z powrotem w przepiórczykiewiczowskie gardło, wleciał gładko, z cichym jeno plompnięciem.

Gdy gulgot z powrotem znalazł się na swoim, Profesor Przepiórczykiewicz nie marnował ni chwili tylko jął gulgać płaczliwie, rozpaczliwie i rozdzierająco, a wkładał w to gulganie cały gulgot swój.

Aspirant Gzyms, leżąc, ćwierknął cicho, bronić się próbował od gulgania, nie zdzierżył jednak, wszak zdeklapkował go wcześniej podstępny Profesor. W tej sytuacji, nie widząc wyjścia z sytuacji, Gzyms wyzionął ducha. Duch, wyzionięty, spojrzał na Przepiórczykiewicza z wyrzutem, po czym odleciał tam, gdzie duchy wyzionięte odlatywać zwykły. Profesor zaś Przepiórczykiewicz ruszył w dalszą drogę, zadowolony, kopiąc kamyk mały, żółty, maślany, i gulgając z cicha pod nosem.