23.01.2005
|
Była noc... Miliardy gwiazd błyszczały zarówno na niebie jak i w toni spokojnego oceanu. Smuga srebrzystego światła, rzucana przez księżyc, zaczynała się przy piaszczystej, dzikiej plaży, a kończyła gdzieś daleko, za horyzontem. Nocne zwierzęta już dawno obudziły się do życia i dawały znać o swojej obecności miriadami różnych dźwięków dochodzących z wielkiego lasu, a jedynymi odgłosami, które zakłócały ich pieśń były szum fal i lekkiego wiatru.
Gdzieś w oddali, na skale wystającej ponad wody spokojnego oceanu, siedziała piękna syrena, nucąca swą cudowną pieśń. Natchnienia dodawało jej skupisko gwiazd nazywane "Koroną Świata". Gromada świecących niezwykle jasno gwiazd ułożonych w kształt diademu, górującego nad okręgiem symbolizującym świat. Dzisiaj "Korona Świata" świeciła niezwykle jasno, toteż pieśń syreny również była piękniejsza niż zwykle. Gwiazdy konstelacji zdawały się migotać w rytm jej pieśni - choć może to ona sama podporządkowywała się ich pięknu, hołdując im piękną pieśnią. Przez gwiazdozbiór przeleciała spadająca gwiazda, a syrena zanuciła tak pięknie, że nawet niektóre zwierzęta z dżungli zamilkły wsłuchując się w niesamowity głos pięknej istoty...
I nagle wszystko ustało... Szum wiatru, odgłos drobnych fal rozbijających się o brzeg, głosy zwierząt, migotanie gwiazd, kometa zatrzymała na chwilę swój lot. Wszystkie zamarło w jednej, straszliwej, krótkiej chwili. Syrena straciła jedynie jedno uderzenie serca, toteż nie zauważyła krótkiej, fałszywej nutki, która pojawiła się w jej pieśni i nuciła dalej... Do czasu aż spojrzała na "Koronę Świata".
Pieśń zakończyła się nagle jednym, pełnym przerażenia westchnieniem... "Korona Świata" świeciła wściekłą czerwienią! "Diadem" zmienił swoją pozycję i teraz znajdował się nie nad, a pod okręgiem "Koroną Świata". Syrena zadrżała przerażona. Czy rozgniewała swą pieśnią niebiosa? Przecież tak się starała! Wpatrywała się intensywnie w Konstelację, pomimo strachu... Nie mogła oderwać od niej oczu. Mało nie zemdlała z przerażenia, gdy zauważyła, że na czarnym nieboskłonie nie widzi żadnych innych gwiazd... Nie było nawet księżyca! Chciała spojrzeć na ocean by poszukać odbić gwiazd na jego powierzchni... Zobaczyła tylko czerń... Ocean nie istniał, podobnie jak wszystko wokół niej. Plaża, drzewa, wiatr... Wszystko przestało istnieć. Nie słyszała szumu wiatru, odgłosów dżungli, fal... Widziała tylko spaczoną "Koronę Świata", która migotała w rytm bicia jej serca. Ruszyła w głąb oceanu, o którym nawet nie wiedziała, że istniał. Ruszyła za "Koroną Świata", świecącą wściekłą czerwienią w jej zniszczonym umyśle... Ruszyła za głosem:
-"Zapomnienie to jedyna droga do celu..." * 13 Blossonthal (Kwiecień) 1276r. ery II Król Breanon II siedział przygarbiony na swym tronie. Korona ciążyła mu teraz bardziej niż kiedykolwiek. Królestwo Ervandoru rozpadało się na jego oczach, a on nie mógł nic na to poradzić. Wojna domowa podzieliła państwo na części Wschodnią i Zachodnią. Wiedział, że jedyna nadzieja pojednania leżała teraz w zaręczynach jego córki z księciem Kilderianem z Zachodniego Królestwa... A teraz jego córka nie żyła. Ciężki, dwudniowy poród zakończył się śmiercią jedynej, nienarodzonej nawet nadziei obydwóch królestw. Breanon próbował pocieszać się myślą, że jego żona, królowa Demeris, ciągle żyła, i choć osłabiona długim porodem, miała się dobrze, ale teraz nawet ta myśl nie mogła ukoić jego duszy. Królestwo, które odziedziczył po swoim ojcu, upadało teraz pod jego rządami. Król położył twarz w dłonie i zatopił się w myślach. Zaczynał odnosić wrażenie, że sami bogowie sprzymierzyli się przeciwko jego małemu królestwu. Wojna domowa pomiędzy dwoma zwaśnionymi rodami królewskimi, grupy bandytów grasujące w lasach i na traktach handlowych, pogłoski o wielkim, błękitnym smoku pustoszącym małe wioski, a teraz narodziny jego martwej córki... Ostatniej nadziei na zjednoczenie... Najbardziej niepokojące były jednak wydarzenia ostatnich kilku nocy. "Korona Świata" zmieniła ułożenie gwiazd i zaczęła świecić wściekłą czerwienią. Nikt w królestwie nie wiedział jak to się stało ani co to oznacza. Nadworny astrolog Breanona pracował bez przerwy przez trzy ostatnie doby i nie odnalazł nic, co mogłoby wyjaśnić dziwne zjawisko. Król miał wyrzuty sumienia, na myśl, że zagroził astrologowi ścięciem głowy, jeśli ten nie znajdzie nic znaczącego. Postanowił, że odwiedzi astrologa - tak jak czynił to nad wyraz często podczas ostatnich dni - przeprosi go i pozwoli mu na odpoczynek. * Wchodząc po krętych schodach wieży astrologa Breanona ciągle dręczyły mroczne myśli. Zmiany w konstelacji "Korony Świata" spowodowały, że wielu obłąkanych i bezdomnych zaczęło szwendać się po ulicach stolicy Wschodniego Królestwa Ervandoru głosząc koniec świata lub nastanie nowej ery. W obydwu tych przypadkach jednak, morale obywateli królestwa ulegały znacznemu obniżeniu. Najgorsze było to, że "Korona Świata" zdawała się mieć jakiś wpływ na księżyc, który również zmienił swą barwę na czerwoną i każdej nocy w stolicy, budynki będące różnorakich kolorów zaczęły odbijać czerwień konstelacji. Nawet najciemniejszy zakątek ulicy rozjaśniony był czerwienią. Ludność była bliska paniki. Breanon dotarł na szczyt wieży, zastukał w drewnianą klapę w suficie i wszedł do "mieszkania" astrologa po drabince:
-Jesteś tu Torgarze?- Zawołał od wejścia Breanon
Odpowiedziała mu cisza. Król z wahaniem wszedł do pracowni, starając się zachować tak cicho jak tylko się da, w obawie, że mógłby oderwać astrologa od jakiegoś ważnego przełomu w obserwacjach "Korony Świata". W gabinecie Torgara nie było nikogo toteż król, odrobinę zdziwiony, poszedł do pomieszczenia obserwacyjnego. Gdy przeszedł przez próg jego oczom ukazał się obraz leżącego na ziemi astrologa, nie dającego najmniejszego znaku życia. Breanon podbiegł do nieruchomego Torgara i stwierdził bez większego trudu, że był on martwy... Kto z wypalonymi dziurami w miejscu oczu by nie był? Król hamując żółć podchodzącą mu do gardła spojrzał na dziwne, podłużne urządzenie nazywane przez astrologa "teleskopem". Szkiełko, przez które zawsze patrzył było strzaskane i leżało na podłodze. Breanon obejrzał całe urządzenie i stwierdził, że "szybka" po drugiej stronie podłużnej tuby również była rozbita w drobny mak. Nie wiedział, co się stało, a na dodatek jego jedyne źródło informacji o wydarzeniach ostatnich dni leżało martwe u jego stóp. Król opadł ciężko na ziemię i położył głowę na skulonych kolanach. Dopiero z tej pozycji dostrzegł, że Torgar trzyma coś w dłoni... Skrawek pożółkłego papieru. Król podpełzł na czworakach do martwego ciała i szybko wyrwał kawałek zwoju z niezwykle mocnego uścisku zmarłego. Rozwinął papier drżącymi dłońmi i natychmiast poznał pismo Torgara. Zdziwieniem i trwogą napełniła go treść osmalonego zwoju:
"Zapomnienie to jedyna droga do celu..." * 14 Blossonthal (Kwiecień) 1276r. ery II Następnego ranka król Breanon odwiedził swoją żonę, królową Demeris, by odbyć z nią poważną rozmowę. Nie rozumiał znaczenia słów zawartych na tajemniczym zwoju, lecz w świetle ostatnich wydarzeń miał przeczucie, że oznaczają one coś ważnego. Pogrążony w myślach Król Wschodniego Królestwa niemal wpadł na służkę, stojącą przed drzwiami pokoju jego żony. Stanął przed przestraszoną kobietą, podniósł dumnie głowę i powiedział oschle:
- Przepuść mnie kobieto. Chcę się widzieć z moją żoną.
- Najjaśniejszy P...panie - zająknęła się młoda służka - Królowa Demeris...
Oczy Breanona zwęziły się najpierw groźnie, lecz ich wyraz został natychmiast zastąpiony przerażeniem, gdy zobaczył łzy w oczach kobiety. Odepchnął kobietę na bok ramieniem i wpadł do pomieszczenia. Królowa Demeris leżała w swym łożu. Breanon podbiegł do niej i wziął jej dłoń w ręce. Demeris wyglądała jakby dopiero, co skończyła poród, a nawet gorzej. Miała bladą twarz, przekrwione oczy i sińce pod nimi. Król wiedział, że coś jest nie tak. Spojrzał pytająco na lekarzy, ale ci jedynie wzruszali ramionami i kiwali głowami dając Breanonowi do zrozumienia, że nie wiedzą, co się dzieje z ich królową. Król pogładził delikatnie twarz żony, a gdy jeden z lekarzy powiedział mu, że choroba może być zaraźliwa, spiorunował go wzrokiem i kazał wyprowadzić z sali. Demeris podziękowała mu lekkim skinieniem głowy... Na nic więcej nie miała siły. Breanon wyszeptał jej do ucha kilka uspokajających słów i wstał od łoża pozwalając jej zasnąć:
- Kiedy to się zaczęło? - Spytał jednego z obecnych lekarzy.
- Wczorajszej nocy - zaczął jeden z nich - gorączka pojawiła się niedawno. Choroba rozwija się szybko i...
- Głupcze! - Ton głosu króla nikogo nie zdziwił - Dlaczego mi o tym nie powiedziano?! Czyżbyście sądzili, że jest dla mnie coś ważniejszego niż życie mojej żony?!
- Nie chcieliśmy cię kłopotać Najjaśniejszy Panie - zaczął się usprawiedliwiać inny mężczyzna - po śmie... Po stracie twej córki obawialiśmy się, że nie jesteś na to gotowy.
- Nie jestem na to gotowy!? Jestem twoim królem! Masz informować mnie o wszystkim, co... - Przerwał, kiedy dotarł do niego sens słów lekarza - Na co gotowy?
Królowa spała, a na jej czole pojawiły się krople potu. Stęknęła głośno przez sen, a przez jej twarz przeszedł wyraz bólu.
- Choroba rozwija się bardzo szybko Najjaśniejszy Panie - zaczął inny lekarz - Próbowaliśmy wszelkich metod, jakie są nam znane, ale żadna nie zadziałała... Nie znamy nawet źródła choroby... - Zamilkł na chwilę - nie wiemy, co to za choroba.
Breanon opadł ciężko na fotel obok łóżka swej żony i spojrzał na nią z mieszaniną smutku i strachu na twarzy. Lekarz kontynuował:
- Nawet nadworny mag i kapłani nie mogli pomóc. Jeśli nie powstrzymamy szybko choroby... - Mężczyzna zamilkł na chwilę, która wydała się królowi wiecznością -... Jeśli jej nie powstrzymamy królowa z pewnością umrze w przeciągu kilku tygodni.
Breanon poderwał się nagle, a jego twarz przeciął wyraz wściekłości:
- Głupcy! Idioci, Imbecyle! - Lekarze opuścili głowy - nawet nie staracie się pomóc! - Wiedział, że jego słowa są niedorzeczne, ale tej chwili nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia - Co robicie na tym dworze skoro nie potraficie nawet wykonywać swego zawodu!? Wszyscy zostaniecie wtrąceni do lochu!
Strach przeszedł po twarzach wszystkich zgromadzonych, lecz nikt nie ośmielił się zaprotestować obawiając się konsekwencji. Król wziął głęboki oddech zamierzając ponownie wyrzucić z siebie złość i zrezygnowanie, lecz zamilkł, gdy na jego ramieniu pojawiła się męska dłoń.
- Uspokój się proszę mój Panie - powiedział spokojnym głosem nadworny mag Arctus - nie pozwolimy zginąć królowej.
Breanon spojrzał błagalnym wzrokiem na czarodzieja. - Lekarze są nie tylko w naszym zamku. Poślij panie po wszystkich lekarzy i kapłanów, jacy słyszeli o objawach tej choroby i miej nadzieję, że coś poradzą.
Król przeniósł wzrok najpierw na swą żonę, a następnie na grupę, która starała się ją uleczyć i powiedział ledwie słyszalnie:
- Opuśćcie nas.
Rozkaz został natychmiast wykonany i już po chwili Breanon został sam w pomieszczeniu z Arctusem i swoją żoną. Mag wskazał królowi, aby ten usiadł w fotelu:
- Generał wraca z wiadomościami z linii frontu.
Breanon spojrzał z zaciekawieniem na Arctusa zastanawiając się skąd ten o tym wiedział. Po chwili przypomniał sobie jednak, że ten był przecież magiem i niewiele rzeczy mogło uchować się przed nim w tajemnicy. Ostatecznie najął go za jego umiejętności zdobywania informacji za pośrednictwem kryształowej kuli.
- Jakie przynosi wieści?
- Obawiam się, że złe mój Panie. Armia Zachodniego Królestwa przeszła przez naszą linię obrony w forcie Varos i kieruje się teraz ku centrum kraju. Stolica może być zagrożona, więc kiedy tylko królowa wyzdrowieje - król aż uśmiechnął się na te słowa - być może będziemy musieli opuścić miasto.
Breanon osunął się w fotelu.:
- Czy dostanę w końcu jakieś dobre wiadomości?
Wstał z fotela i podszedł do okna. Przez jego umysł przepłynął milion myśli naraz. Większość była wspomnieniami czasów, kiedy to jego ojciec zasiadał na tronie... Dobrych czasów. Co zrobił przez te wszystkie lata odkąd jego ojciec zginął? Wspaniałe królestwo, które jego ojciec zbudował drogą dyplomacji upadało teraz pod jego rządami. Dyplomacja już nie pomoże... Należy działać. Milczał przez kilka minut, po czym powiedział do Arctusa.
- Roześlij depesze po całym kraju. Napisz o poszukiwaniach osoby zdolnej uleczyć moją... Naszą królową. Niech nadworni kapłani i lekarze pomogą ci opisać jak najdokładniej objawy choroby. Ponadto roześlij wiadomość do wszystkich prowincji i sąsiednich królestw... - Breanon zamilkł na chwilę jakby następne słowa miały sprawić mu wielką przykrość -... Sami sobie nie poradzimy. Królowie nam nie pomogą, bo zechcą zachować neutralność, więc zainicjuj pobór najemników. Potrzebujemy każdego, kto potrafi walczyć. Potrzeba mi także nowego astrologa... A nawet kilku i w ogóle kogokolwiek, kto zrobi coś z tym - wskazał na pojawiającą się na niebie "Koronę Niebios" - Zwołasz także polowanie na błękitnego smoka, który pustoszy nasze wsie. Kiedy go zabijemy zdobędziemy zaufanie chłopów i zwołamy pospolite ruszenie…- Król Breanon II obrócił twarz do swego nadwornego maga i ukazał mu wyraz determinacji, jaki się na niej malował -...Nie przegramy! * Jeszcze tej samej nocy z zamku królewskiego, we wszystkie strony świata, wyruszyli gońcy z depeszami, w których były zawarte prośby o jakąkolwiek pomoc. Czerwień konstelacji rozjaśniała białe mury zamku poświatą koloru krwi. Z wysokich komnat zamku, mieszkańcy pospiesznie przykleili się do szyb i witraży oglądając dziedziniec. Ujrzeli szybko mknących w kierunku bramy posłańców na koniach. Jedynie, co było słychać to stukot kopyt końskich po brukowanej drodze. Dźwięk ten powoli cichł w miarę oddalania się konnicy od bram miasta... Już wkrótce do Wschodniego Królestwa Ervandoru miały zawitać gromady pospolitych najemników, lecz nikt nie zdawał sobie sprawy, że będą wśród nich również tacy, którzy zmienią los tego królestwa na zawsze. Spaczona "Korona Świata" świeciła wściekłą czerwienią na niebie...
|
23.01.2005
|
//27 Mertandhal Fristron otrząsnął się. Nie, to nie był koszmar. Dalej siedział w Erebuskich Lochach. A wszystko przez jeden głupi urok. Fakt, że na samego władcę, ale ćóż... przecież władca nie musiał go obrażać.
Fakt, nie powienien być taki porywczy i uparty. W ogóle to czasami żałował, że został magiem. Ale jak mógł inaczej? Mając takich przodków jak Ulmar Złoty...
Nie miał wtedy wyboru. Choć nie, miał. Mógł siedzieć w AvLee i machać mieczem. Ale nie... on był ambitny, a także błyskotliwy... skorzystał z tej okazji.
Zrobił dobrze. Zawsze dochodził do tego wniosku. W końcu w urokach i przekleństwach jest naprawdę świetny. Na maga też pasowałz wyglądu jak ulał. Jak na jego czasy dość wysoki (178 cm), haczykowaty nos i włosy neimal zawsze siwe. Pamiętał, że zaczęły siwieć gdy miał dwadzieścia lat...
Mag powietrza to naprawdę dobra fucha, tak, bardzo dobra, zwłaszcza w słusznej sprawie i dla własnej korzyści.
Z rozmyślań wyrwało go coś dziwnego. Mglisty, czerwony blask w celi. To Korona Świata zmieniła swój kolor. Wielka zmiana... zmiana... czas zmienić swoje położenie.
Ukląkł. Nie miał swojej różdżki a w rękach niewiele mocy tkwiło. Musiało mu wystarczyć.
Wystarczyło. Uniósł dłonie i wysadził drzwi. Nie było nigdzie strażników, książe Kilderian wezwał wszystkich do siebie, aby uspokoić słowem lub przemocą ludność.
Nagle się zatrzymał. Usłyszał bowiem czyjś głos:
Zapomnienie to jedyna droga do celu.
Nie miał czasu na słuchanie nawiedzonych głosów. Wybiegł z lochów niemal całkowicie wyczerpany. Odnalazł magazyn. No i klops. Strażnik. Niski, korpulentny, z mieczem w ręku. A Fristron nie miał siły.
Nagle nadbiegło kilku żołnierzy. Fristron schował się w cieniu kolumny. Tymczasem najstarszy wśród strażników krzyknął:
- Broń dajcie! Broń! Lud się burzy!
Strażnik otworzył magazyn, po czym cała gromada wpadła. Fristron podszedł, starając się iść jak najciszej, do mężczyzny. Szybkim ruchem wytrącił mu miecz i otworzył przyłbicę. Zaskoczony rycerz nim zdołał zawołać innych dostał fangę w nos. Jęknął, a reszta nadbiegła. Fristron uknął tam, gdzie wcześniej za kolumnę. Tymczasem towarzysze pytali się, co stało się strażnikowi. Fristron przebiegł na palcach za drzwi, po czym wsunął się do środka.
Nie miał wiele czasu. Znalazł jednak szybko swoją różdżkę. Teraz musiał jeszcze odprawić inkantację.
Skontaktował się z duchami pomocniczymi, przywołał trzy strumienie many, jednak wtedy jeden z żołdaków zajrzał do magazynu. Krzyknął, lecz było już za późno. Fristron się teleportował.
Zdeportował się w stajni. Ucieszył się z udanego figla, lecz do końca było jeszcze daleko. Znajdował się teraz przy swoim młodym koniu. Jego stary osioł Ben umarł.
Wsiadł na konia, prostym zaklęciem otworzył drzwi od klatki i wpadł na pewien pomysł.
Pootwierał wszystkie klatki, tak że zwierzęta pouciekały. Wywołało to natężenie paniki jaka zawładnęła społeczeństwem. Fristron ze swym koniem wymknął się cicho z miasta. *
11 Blossonthal Dwa tygodnie po ucieczce był już na granicy Wschodniego i Zachodniego Królestwa. Przekroczył ją i ruszył dalej. Należy bowiem wiedzieć, że Fristron naraził sie na szwank przy spływię dzikimi wodami Ruadan. W pobliżu Wielkich Wideł rzeka stawała się tak dzika, że gdyby nie zaklęcie stabilności wywaliłby się zaraz. Jego koń zaś był mądry. Miał dojechać jakiś czas po swym panu do Azaradu. Tam bowiem kierował się Fristron. *
16 Blossonthal// Pięć dni później Fristron dotarł pod bramy miasta. Zregenerowane siły upadły, ponieważ przebył piechotą sporą odległość. Kiedy przybył do miasta był całkowicie znużony. Rozejrzał się więc za jakąś karczmą, w której znalazłby dach nad głową, jadło i trunki a także mógłby zaciągnąć języka.
|
24.01.2005
|
//16 Blossonthal Fale oceanu lekko kołysały statkiem, który wlókł się bez masztu po bezkresach morza... Okręt lekko przechylał się na boki. Na horyzoncie nie było nic widać, prócz bezgranicznych fal oceanu. Czerwona poświata przyćmiewała inne kolory. Szum morza i wiatru, który trzepotał resztkami żagli, były jedynymi słyszalnymi dźwiękami... Wiatr zmagał się powoli, lecz nic nie zanosiło się na poważniejszą wichurę. Niebo było przeźroczyste i bezchmurne. Gdzieniegdzie przeleciała czasem jakaś mała czerwona od poświaty chmurka... * Dragonthan stał na dziobie i wpartywał się w niekończący się horyzont. Uwage jego oczy przyciągały jedynie fale oceanu przed okrętem. Stał nieruchomo, oparty o kawałek drewna ocalałego przed niszczącym sztormem. Na statku był tylko on sam. Reszta zginęła od fal, albo zabrało ich morze... sam już nie pamięta. Sztorm złapał ich nagle, zbudził się kiedy fale były już wysokie. Słyszał jedynie jakieś krzyki z pokładu. Wybiegł na górę i nikogo już nie było... Statkiem mocno kołysało i podrzucało. Stracił przytomność. Obudził się po paru godzinach. Po sztormie nie było już śladu. Kiedy tylko odzyskał przytomność usłyszał w głowie dziwne słowa:
Zapomnienie to jedyna droga do celu//
Nie znał się na nawigacji, dlatego zaufał swojej intuicji i płynął tak jak niosły go fale. Drag skierował wzrok ku niebu, przyglądając się księżycowi, który był czerowny od poświaty... Nagle przed księżycem przemnknęło coś. Drag zerwał się i począł obserwować wyraźniej niebo. Usłyszał ryk w oddali. Tak. To był ryk smoka, na dodatek głodnego smoka... Nie było by w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że w tej części świata nie ma smoków... Łowca zdziwił się wielce i zachował czujność... Zszedł pod pokład i zdrzemnął się... * Coś zbudziło go gwałtownie... jednym ruchem zerwał się z kanapy i ruszył na górę. Był dzień, piękny dzień. Słońce świeciło od strony wschodu, więc kierunek żeglugi się nie zmienił. Na horyzoncie zauważył wysepkę. Przyjrzał się jej przez lunete i wyszedł na maszt, a raczej to co zostało z masztu... Wyglądała na opuszczoną... Statek nie zmieniał kursu, faktem było, że nie mógł tego zrobić, gdyż ster był zablokowany przez kawałek liny. Drag szybko zobił sobie coś na śniadanie i obserwował zbliżający się ląd... Po kilku chwilach okręt był kilkaset stóp od lądu. Okazało się, że nie jest to wyspa, tylko półwysep. Statek osiadł na mieliźnie i trzeba było zamoczyć się po pas, aby móc nacieszyć się kawałkiem suchego lądu. Musiał się troche natrudzić, gdyż mielizna była dość głęboka. Wreszcie poczuł zapach lasu. Wszedł do niego i kierował się wprost przed siebie... *** Po kilku godzinach znalazł drogę. Jako łowca szybko zauważył, że była używana dość rzadko, ale w regularnych odstępach czasu. Porosty rosnące wzdłuż drogi były wgniecione. Wyraźnie było na nich widać odciski stóp. Jako, że porosty te powracają do naturalnego kształtu w dwie noce, szybko stwierdził, iż ktoś tędy przechodził jakiś dzień temu. Zabrał ze sobą resztki jedzenia jakie mu zostały i ruszył przed siebie, nasłuchując otaczających go dźwięków przyrody...
|
24.01.2005
|
10 Blossonthal - Witaj Nagashu - powiedziała do arcylisza liszka Xsi - Słyszałeś że Korona świata zaczęła świecić czerwienią?? Niektórzy mąwią że to coś oznacza ale ja w to nie wierzę...
- Ja rownież nie - odpowiedział jej Nagash - Chodźmy bo spóźnimy się na przemówienie mistrza - dodał i zaczął biec po krętych korytarzach ponurego zamku w państwie Deyji, wokół nie bylo żywej muchy nawet a o położeniu zamku wiedzieli nieliczni którzy tam przebywali. Wokół zamku było ciemno mimo iż było piękne słońce.
Nagash i Xsi biegli po ciemnych, krętych korytarzach, które oświetlało nikłe światło pochodni. Korytarze zaczęły się rozgałęziać aż w końcu doprowadziły ich do ogromnej komnaty w której siedziało więcej nekromantów niż kiedykolwiek widział świat. Wszyscy siedzieli na krzesłach a na podwyższeniu na tronie z czaszek i kości siedziała mumia, która była mistrzem zakonu.
Kiedy dwójka nekromantów otworzyła wrota bez słowa zasiedli na krzesłach tuż obok mumi ponieważ należeli do bliższych współpracowników. Stosunki mistrza zwanego Necros, który według legendy został wysłany przez samego Nescausa - boga nekromancji - z arcyliszem Nagashem były raczej złe.
- Jak juz pewnie wiecie, Korona świata świeci wściekłą czerwienią. Zły to znak, nie będę mówłl co oznacza bo jeżeli ktoś jest wystarczająco inteligentny to wie a jeżeli jest głupi i nie wie to może sobie przeczytać w księgach wieczystych. A i jeszcze jedno... mój doradca Nagash zdecydował że chce nas opuścić, prawdopodobnie na zawsze.
Nie pytajcie mnie lecz jego o to czemu podjął taką decyzję. To wszystko, proszę się rozejść - skończył mówić, wstal i zniknął gdzieś w tajnym przejściu.
Nad zamkiem po raz pierwszy pojawiła się burza akurat w przeddzień wyjazdu Nagasha, który był już spakowany i gotowy do wyjazdu gdy nagle do zamku wbiegł posłaniec z depeszą od króla Ervandoru, Breanona II.
Po przeczytaniu depeszy tylko Nagash zdecydował się przyjąć propozycję, wsiadł na smoka cienia i poleciał w stronę krainy zwanej Ervandor.
Od tamtej pory nikt więcej nie słyszal o Zakonie Gildii Nekromantów, niektórzy mówią że zapadł się pod ziemię lecz prawdy nie znał nikt. Może to było związane ze zmianą położenia Korony świata?
|
24.01.2005
|
//16 Blossonthal// Fristron rozejrzał się. Oberża nie miała okien, poza jednym za ladą. Jedym, za to dużym. Na parapecie leżały karty menu. W Oberży było tłoczno, lecz panował tam smutny nastrój...
- Wojna - westchnął mag idąc między stolikami ku karczmarzowi.
- Daj panie cosik mocnego, daleka droga za mną. A i pokoju nie odmówiłbym.
- Co do czegoś mocniejszego to zaraz przyniosą, jednak pokojów wolnych brak.
- Brak? Czemuż to?
- Królowa Demeris chora... Astronom zabity... Korona Świata spaczona... to i kuglarze przybywają...
- Co pan powie? Królowa chora?
- Ano, tak powiadają. Mówią jeszcze, że jakiś szpieg ją otruł. Albo że astronom miał grzyba miast głowy.
- Grzyba? - rzekł zdumiony Fristron
- To tylko plotki - mruknął karczmarz
- Ale...
Młodzieniec z dziewczyną przy boku, stojący za magiem począł się niecierpliwić:
- Przepraszam - rzekł - Ale czy mogę złożyć zamówienie, czy musicie sobie jeszcze trochę pogadać?
- Zaraz odejdę - rzekł Fristron - u kogo możnaby zaciągnąć jezyka, a gdzie się przespać? - zwrócił się do oberżysty
- Języka zaciągniesz u kogokolwiek, choć nie sądzę, że przyda ci się ta wiedza, jeśli nie umiesz odsiać plewów od ziaren. A przespać się możesz "Pod Czarnym Nożem", jednak ja nie radzę. Można łatwo trafić na bójkę.
- Dziękuję - rzekł na odchodnym Fristron. Po chwili dostał swój trunek (ku jego zdumieniu były to najukochańsze Kuszące Syrenki) i podszedł do gburowatego krasnoluda.
- Witam - przywitał się mag
- A ty co? - burknął
- Co tu się właściwie, u licha dzieje? Potrzebuję kilku informacji.
- A co mi do tego?
- To - wyjął trzy srebrne monety
- Trzeba było tak od razu! Co chcesz wiedzieć?
- Co to za choroba królowej?
- Tego nie wie nikt, choć pono podejrzewają coś z... hm, hm, hm...
- Co?
- To ściśle tajna informacja.
- Ach, tak... - wyjął jeszcze jedną srebrną monetę - Czy to wystarczy, aby ją odtajnić?
- Wystarczy... Podobno to nie coś z ciałem, a z duchem.
- Hm... a w jakich okolicznościach zginął astronom?
- Nie pamiętam...
Fristron wyjął jedną złotą monetę:
- Czy starczy aby pamięć odświeżyć i wszystko odtajnić? WSZYSTKO!
- Hm, wszystko powiadasz... no... niech będzie... ostatecznie
- Więc?!
- Więc pono zmarł nagle. Ale ten jego telaskep, czy jak to się zwie, się sam zniszczył. A, i jeszcze miał karteczkę, tak też mówią.
- Karteczkę?
- Z napisem "Zapomnienie to jedyna droga do celu..."
Fristrona zamurowało. Przypomniał sobie te słowa. Wcześniej nad ich treścią się nie zastanawiał, jednak wyglądało na to, że miało to głębszy sens...
Gdy opuścił oberżę "Pod Ciekawskim Rumakiem" W głowie miał tylko owo jedno zdanie...
"Zapomnienie to jedyna droga do celu..."
|
24.01.2005
|
//13 Blossonthal Z wulkanu w górach Jenda wydobywał się dym... to zły znak. Był on wygasły od ponad dwóch tysięcy lat... Wieśniacy z Windfall, Smallwood i Palderville zastanawiali się i plotkowali między sobą czy to ma związek z "Koroną Świata"... Hellburn wyszedł na klif wewnątrz wulkanu. Spojrzał na bulgocącą lavę rozlewającą się w kraterze. *Ciekawe...* myślał *...dlaczego oni się tak boją... i czemu proszą MNIE o pomoc*.
- Rozważę to - powiedział nagle na głos. Za nim pojawiła się zakapturzona postać w długim czarnym płaszczu.
- Nie będziesz NAM się sprzeciwiał - syknęła.
- Będę robił co mi się będzie podobać - odpowiedział nie odwracając się Ifryt.
- Nawet nie wiesz co nas czeka. Znajdź osobę odpowiedzialną za to wszystko. Zabij ją.
- Zrób to sam Mear'ke'urusie - Odrzekł spokojnie obracając się Helburn - Członek Wysokiej Rady nie powinien mieć z tym problemu.
Postać cofnęła się krok do tyłu.
- Nieee... starszyzna nie powinna interweniować bezpośrednio...
- ...Starszyzna się boi - przerwał mu Hellburn.
Mear'ke'urus umilkł... odwrócił się i rzucił przez ramię:
- ... Jesteś głupi Krae'ha'anie...
Ifryt obdarował go pełnym nienawiści spojrzeniem. Postać rozpłynęła się w powietrzu... usłyszał jeszcze ostatnie zdanie:
....Spójrz....na....Koronę....
Hell uniósł wzrok ku górze, dookoła jego nóg pojawił się ognisty wir. Wyleciał z wulkanu, spojrzał na Księżyc bijący krwistą czerwienią. I nagle... te głosy... Ifryt chwycił się za głowę... tysiące szeptów i krzyków wypowiadały to samo zdanie...
"Zapomnienie to jedyna droga do celu..."//
Niemógł tego znieść, czuł jak jego głowę opanował przeszywający ostry ból... wszystko ustało równie szybko jak się zaczęło... Jego oddech stał się ciężki... *Faktycznie... szykuje się coś dużego... lepiej będzie jeśli zdobędę więcej informacji...* pomyślał *Lepiej się nie rzucać w oczy...* wylądował u stóp wuklanu i zaczął biec przez pola uprawne wieśniaków w kierunku stolicy - Azaradu.
|
24.01.2005
|
14 Blossonthal/Kwiecień MCCLXXVI roku II ery - Trzy dni! - medyk otarł ręce o biały fartuch - trzy dni bez snu... - delikatny refleks świetlny przebiegł po nieskazitelnie czystej stali - ... wśród jęków i wrzasków... - ostrze błysnęło, leżący na białym suknie ranny jęknął - ...wśród krwi i smrodu... - karminowa smuga przecięła biel - a wszystko to dlaczego? - lekarz podniósł z ziemi odciętą stopę i wrzucił ją do wiadra, gdzie piętrzył się stos innych poodcinanych stóp -... bo władcom zachciało się wojny! Fajrant... dziesięć minut... napić się, zjeść coś i wracać mi tu. Dziesięć minut i ani sekundy spóźnienia - krzyknął.
Dwaj akolici z ulgą popuścili haki i opaski uciskowe i szybko wybiegli z namiotu. W lazarecie posostały trzy osoby: wysoki, czarnowłosy elf ubroczony po łokcie ciepłą jeszcze krwią, niemłody już, szpakowaty felczer i młoda medyczka o jasnych włosach i błękitnych oczach. Medyczka pomogła rannemu zejść ze stołu i delikatnie ułożyła go na noszach. Namiot rozświetlony był jedynie przez kilka świec, płonących na zaimprowizowanym kandelabrze. Śmierdziało krwią, uryną i śmiercią. Na środku pomieszczenia stał stół zaścielony ubroczonym prześcieradłem, pod stołem stało wiadro, po brzegi wypełnione ludzkimi kończynami. W rogu namiotu stało jeszcze kilka wiader. Elf podszedł do ułożonego na noszach pacjenta i uśmiechnął się do niego. Niezbyt pięknie... ale szczerze. Powiódł wzrokiem na kikut lewej nogi, który wciąż nasączał bandaż posoką. Brwi lekarza zmarszczyły się w wyrazie współczucia. Wziął z półeczki buteleczkę ze spirytusem, odkorkował, kojący zapach alkoholu rozniósł się po namiocie. Wylał nieco cieczy na kończynę pacjenta, po czym pociągnął z buteleczki solidny łyk.
- Hirm... wynieś te wiadra i opróżnij... za namiotem... na stos. Elia... umyj przyrządy, zaraz znowu się zacznie. Ja idę porozmawiać z setnikiem.
- Tak jest panie Thurvandel - odparła gorliwie dziewczyna. Elf przełknął ślinę, zwilżył wargi i pospiesznie wybiegł z namiotu. Tydzień temu przybył do fortu Varos, tylko po to, by sprzedać leki. "Chciałem być chytry - pomyślał - bliżej frontu lepiej by się sprzedawały, ale front mnie dopadł i armia również. Chwała bogom, że cudem udało mi się wykręcić od poboru... i chwała Akademi". Atak na fort nastąpił jeszcze tego samego dnia, uniemożliwiając alchemikowi planowany wyjazd na północ. By uniknąć konieczności walki, najął się w szpitalu polowym do opatrywania lżej rannych. Wylądował w pierwszoliniowym lazarecie ratując życie umierającym. Przydzielono mu czwórkę pomocników i czterech sanitariuszy. No i zaczęło się piekło, piekło, w którym cztery tysiące żołnieży po obu stronach murów fortu próbowało sobie nawzajem odebrać życie, a tylko on jeden, wraz z kilkoma innymi lekarzami próbował te wszystkie istnienia ocalić. Szło im raczej marnie, ale przez te kilka dni elf serdecznie zaprzyjaźnił się z żołnierzami i lekarzami polowymi i całym sercem był oddany obronie kraju. Kraju, którego nawet nie uważał za swój.
- Mości Thurvandelu... - basowy głos wyrwał elfa z zamyślenia. Bas należał do krzepkiego wojaka w wytartej brygantynie i pogiętym kapalinie. Medyk znał to promienne, wąsate oblicze, w które jak dwa żuki wklejone były bystre czarne oczy. Zapoznał się z nim trzy dni temu, gdy lazaretom przydzielono drużynę ochronną. Był to dowódca drużyny - setnik Alver Brol
- Witaj setniku. Czy są jakieś wieści z zewnątrz?
- Tak. - twarz żołnierza zasępiła się - Nawet kilka. Przede wszystkim koniec oblężenia. Hrabiemu de Varos udało się wynegocjować, by w zamian za poddanie twierdzy, załoga mogła ją bez przeszkód opuścić i udac się na wschód. Trochę tylko szkoda tak oddawać pola... tyleśmy się tego nabronili, a to na nic...
- Nie martw się. Fortu i tak nie utrzymalibyśmy dłużej jak dwa dni. Teraz załoga fortu może wesprzeć obronę samego Azaradu.
- Może i racja... druga sprawa... zarządzona została koncentracja poborowa w stolicy, co nam i tak nie robi różnicy, gdyż i tak ruszamy na wschód. To zresztą także rozkaz hrabiego. Trzecia wiadomość, która może cię szczególnie zainteresować. Król medyków zbiera, by jego chorą żonę ratowali.
- A czy król nie ma na swym dworze własnych medyków? - oburzył się alchemik - Lekarze są potrzebni tu na froncie, by mogli ratować setki rannych i umierających, a on tych ludzi pozbawia nieraz jedynego ratunku. Jednostkę przedkłada nad ogół... typowe dla władców - szyderczy grymas przeciął twarz elfa.
- No ja się na etyce ni na leczeniu nie znam, jeno przekazuję rozkazy.
- Nie mam pretensji do ciebie, po prostu nie obchodzi mnie prywata królewska. Jest wojna. No nieważne. Póki co jest dużo pracy tutaj, a i tak zmierzamy ku stolicy. Jeżeli królowa wyżyje mojej wizyty, to ja chętnie się do króla zgłoszę. Rannych nie zostawię jednak. Dziękuję za wieści Alverze. Proszę cię jeszczę o tuzin twoich wojaków do dyspozycji. Potrzeba zwinąć lazaret i wyekwipować rannych. Potrzebne będą też wozy, czysta woda i ciepłe koce.
- Da się zrobić. Bywaj medyku.
Elf wyczerpany wrócił do namiotu. Wydał polecenia o mobilizacji i udał się na zasłużony spoczynek. Śnił mu się czerwony księżyc i głos: "Zapomnienie to jedyna droga do celu..."
|
25.01.2005
|
Bubeusz odetchnął ciężko. Przewrócił się na drugi bok i zakrył pierzyną. Po chwili jednak zerwał się z łóżka na równe nogi. Na jego twarzy zamajaczył grymas bezsilnej wściekłości. "Cholender jasny!" - pomyślał. -"Jak ja nienawidzę bezsennych nocy...". Pstryknął palcami ze złością i natychmiast świeczka stojąca na krawędzi łóżka zapłonęła miękkim światłem. Staruszek złapał ją energicznie i poczłapał do laboratorium. Kiedy otworzył drzwi, do malutkiego pokoiku wlało się światło, oświetlając stół z butelkami, flaszkami, słoikami, flakonikami, probówkami i innym szkłem, wielki kocioł, oraz szafę, która zajmowała pół pokoju. Spróbował wyjąc jakąś książkę jedną ręką, co od razu skończyło się spadnięciem jej mu na nogę.
-Aauć!- rozległo się po wszystkich komnatach wieży. Czarodziej złapał się za nogę, zapominając, że jeszcze przed sekundą trzymał w ręku świecę.
-Do jasnej anielki!- wrzasnął, kiedy zobaczył, jak świeczka ląduje na otwartej książce. Szybko ugasił mały pożar i spojrzał na czarną dziurę na środku 609 stronicy.
-Kurczę blade. Jakoś odechciało mi się czytać...- skomentował swoje dzieło, zatrzaskując zakurzoną księgę i odkładając ją z powrotem na półkę.
-Może popatrzę sobie w gwiazdy, to zawsze mnie odprężało i pozwalało zapomnieć o rzeczywistości...- wymamrotał wspinając się po krętych schodach na szczyt wieży i nagle zatrzymał się wpół kroku. Świeczka wypadła mu z ręki i zgasła z lekkim syknięciem. Zapomnienie to jedyna droga do celu... -Co to było!? Kto tu jest? Rzuć ktoś tu trochę światła!- zaczął krzyczeć przerażony czarodziej, obijając się o ściany wieży. Ledwo co wypowiedział owo zdanie, z okna na schody padło czerwone światło, oświetlając cały korytarz.
-O, dzięki... kurczę, świeczka się sturlała na dół...- mruknął do siebie Bubeusz i już miał po nią zejść, gdy nagle oczy mu się rozszerzyły ze zdumienia. Szybko podbiegł do okna i rozdziawił usta. Pierwsze, co mu wpadło w oczy, to "Korona Świata", która jarzyła się krwistoczerwonym blaskiem. Od razu zapomniał o owym głosie i poleciał na samą górę, przyjrzeć się dokładniej dziwnemu zjawisku. Kiedy tylko znalazł się na dachu wieży, po raz kolejny oniemiał z wrażenia. Wielki, czerwony księżyc emanował na całą okolicę okropnym, czerwonym światłem. Czarodziej zastygł w podziwie, bowiem nigdy jeszcze nie widział równie wspaniałego, co przerażającego widoku. Stanął tak i patrzał. Patrzał na czerwoną pustynię Daishad, na czerwone stoki Kręgosłupa Starożytnych, na czerwone, ginące w mgle dachy wioski Barrow, na czerwone niebo, czerwone ściany swojej wieży. Nawet do Jaskini Wiedzy wlewało się czerwone światło. Z kolei on, skąpany w czerwonym świetle wyglądał jeszcze gorzej. Białe szaty przybrały odcień różu, podobnie jak długa broda i wielki, spiczasty kapelusz. Jego twarz wyglądała jak wielka, stara, pomarszczona rzodkiewka. Tylko czerwony, zakrzywiony lekko, malutki nosek i zadziwiająco niebieskie, błyszczące oczy, które nie odbiły światła, przypominały, że jest to żywa istota, a nie nieudolnie wykonany czerwony posąg. Kiedy tak stał, jego twarz przez cały czas zmieniała się systematycznie z zachwyconej w przerażoną. Otrząsnął się.
-Ten głos!- pobiegł schodami na dół. Mruknął szybko zaklęcie i jego ręce rozbłysły białym blaskiem. Zbiegł na sam dół, wpadł do laboratorium i porwał swoją laskę. Światło natychmiast przelało się do kryształu na niej i oświetliło całe pomieszczenie. Bubeusz pokręcił się chwilę po nim i już miał wyjść, kiedy zauważył leżącą na podłodze książkę.
-Nie schowałem jej? No popatrz, a mógłbym przysiąc, że wkładałem ją na półkę…- rzekł i już się schylił, żeby to zrobić, kiedy ujrzał widniejący w rogu numer strony: 609. Poszukał śladów po wypaleniu świeczką. Przewertował po pięć kartek w każdą stronę i z każdą przewróconą kartką coraz bardziej się pocił. Dobrze wiedział, że dziura w kartce zniknęła.
-Jejku, chyba przechodzę na emeryturę…- mruknął do siebie wyczerpany staruszek i od razu przypomniał sobie cichy, metaliczny szept: Zapomnienie to jedyna droga do celu... Porwał książkę, laskę i wybiegł z laboratorium. Przeszukał całą wieżę, pobiegł nawet do Jaskini Wiedzy, lecz zastał wszystko najlepszym porządku, nikogo nie znalazł. Zdenerwował się i krzyknął stare zaklęcie w sobie tylko znanym języku. Błysnęło okropnie i… nic poza tym. Zaklęcie nic nie wykazało. Wracał zrezygnowany do wieży myśląc: „Starzeję się chyba… Ten głos na pewno mi się przywidział.” Wtem w oko wpadł mu oświetlony czerwoną poświatą tytuł książki: „Korona Świata”, autorstwa Torgara. Przyspieszył kroku. Dotarł do wieży, zamknął wszystkie drzwi i rzucił się na łóżko.
-Dość tych nocnych wrażeń…Teraz sobie poczytamy.- *
13 Blossonthal Bubeusz szedł szybkim krokiem, sobie tylko znaną ścieżką poprzez pagórki Kręgosłupa. Słońce świeciło mocno, dzień był piękny i czarodziej szybko zapomniał o nocnych wydarzeniach sprzed paru dni. Schodził w dół energicznym krokiem, pogwizdując wesoło i już wkrótce zza gór wyłoniła się otwarta przestrzeń, a na samym jej środku mała wioska. Wyjął z przypiętej do pasa małej, skórzanej torby kawałek chleba i posilił się w drodze. Słońce nie zdążyło jeszcze dobrze schować się za horyzontem, kiedy starzec pukał do najbliższych drzwi. Otworzył mu stary chłop, który zaraz upadł na twarz i chciał coś krzyczeć, lecz czarodziej przerwał mu ruchem ręki i słowami:
-Czerwone noce nie są moją sprawką. Właśnie przyszedłem zapytać was, co o tym wiecie.-
-O wielki, wszechpotężny, najwspanialszy magu, obyś żył wiecznie, którego nie ima się żadna siła, przed twoim gniewem pierzcha wszelkie stworzenie, niech twoja łaska oświeca nasze grzeszne dusze, a moc chroni nas…- mężczyzna przerwał zdumiony, gdyż czarodzieja już dawno nie było.
„Phi! Od takiego nic się nie dowiesz! Czyli muszę iść aż do Azaradu…”- myślał Bubeusz kierując się do stajni.
-Konia dla mnie, raz, tego co zwykle!- zakrzyknął i nie zważając na klęczących ludzi wsiadł na rumaka i pogalopował ścieżką w stronę miasta. W takich chwilach żałował, że mieszka tak daleko od cywilizacji. Korzystając z wolnego czasu wyciągnął te parę stron, które wyrwał z księgi i zaczął czytać. *
16 Blossonthal Wreszcie zza pagórka wyłoniły się zamglone wieże Azaradu. Bubeusz ponaglił konia. Kiedy dojechał do bramy, zeskoczył i kazał swojemu rumakowi wrócić. Koń odszedł w swoją stronę, a czarodziej przekroczył bramy miasta. Ulice były bardzo zatłoczone, po części dlatego, że zbliżał się wieczór i ludzie uciekali do domów, bojąc się czerwonego światła Korony Świata. Nagle Bubeusz zderzył się z pędzącym w jego stronę magiem. Obaj się przewrócili w mokre błoto na chodniku.
-Oj, najmocniej przepraszam!- wybełkotał czarodziej, kiedy wreszcie wstał na nogi, potrącany ciągle przez przechodniów.
-Eee, każdemu się zdarza…-
-Pozwolisz może, że w ramach rewanżu za poplamione szaty zaproszę Cię na lampkę dębowego?- zapytał Bubeusz.
-W zasadzie troszkę mi się spieszy, ale z miłą chęcią.- odparł tamten i razem poszli w kierunku najbliższej gospody.
-O, zapomniałem się przedstawić, Bubeusz jestem.
-A mnie zwą Fristron z Avlee.
|
25.01.2005
|
Jego świat był pustką… Świat? To była nicość. Zawsze tak było, gdy demon obejmował kontrolę. Nie mógł nawet ubrać myśli w słowa. Wszystko, co czuł było pierwotnym zwierzęcym instynktem, który w tej chwili obdarowywał go jedynie jednym uczuciem… Nienawiścią wobec jego ciemiężyciela, z którym koegzystował w tej śmiertelnej skorupie od setek lat. Zatracił zupełnie poczucie kierunku, nie było tu podziału na światło i ciemność. Była tylko bezbarwna przestrzeń z nim wiecznie błąkającym się po wśród jej bezkresu…
Była to jego wola…
Pusta i bezbarwna. Sprowadzona do swej najpierwotniejszej formy. Niewzbudzająca żadnych uczuć i żadnych uczuć nieposiadająca…
Istniejąca… * Nie wiedział ile czasu minęło. Wydawał mu się on jednocześnie sekundą i całym milenium. Coś go szarpnęło, choć nawet nie zdał sobie z tego sprawy. Był obojętny jak zawsze, choć nie wiedział, czym obojętność jest…
Istniał…
Podmuch gorącego wiatru obmył jego twarz tworząc na niej kropelki potu. Nadal tylko istniał…
Dopóki jego świata nie zalała czerwień…
Pustka w jednej sekundzie wypełniła się miliardami kolorów i obrazów. Przelatywały obok niego, wirowały wokół jego sylwetki i przenikały ją. Nie mógł ich widzieć, a jednak czynił to.
To była jego świadomość… Widział, swe narodziny, ołtarz, na którym został złożony zaraz po wyjęciu z łona matki, jej zamazaną mgłą czasu twarz… jej łzy… jej krew…
Czerwień…
Zobaczył mężczyznę o gadzich oczach i rozdwojonym języku, uspokajającego płaczące dziecko, które znalazł w swej samotni pod korzeniami dębu… widział jego twarz, lecz nie pamiętał imienia. Demon nie chciał by je pamiętał. Zobaczył ogień buchający z jego ust, które pokryły się łuską…
Czerwień…
Wrócił do niego obraz młodej kobiety, jej twarz była wyraźniejsza niż inne… nie pamiętał, dlaczego… Ukazał mu się obraz jej pochylającej się nad martwym ciałem… jego ciałem…
Przebił ją miecz… Jego miecz…
Czerwień…
Wiedział, jaki będzie ostatni obraz. Ten jeden pamiętał dokładnie i Demon starał się by nigdy go nie zapomniał.
Ukazał mu się niszczony świat… góry upadały… morza wrzały… niebo pluło ogniem. Zniszczenie przybywało z północy.
Intensywna, wściekła czerwień…
Stał na popiołach tysięcy ludzi, a w tle majaczyły czarne góry, w które biły olbrzymie błyskawice, kruszące skały. Gniew bogów a pośrodku niego on i… Demon…
Stał tam przed nim szydząc z jego słabości na kilka chwil przed ich decydującym starciem… starciem, które obydwoje przegrali… Demon uniósł szponiastą, pokrytą czarno-czerwoną łuską dłoń w górę i rozwarł ją ukazując mu bijące w niej jeszcze serce… kobieta… przebił ją mieczem… Demon ścisnął pulsujący organ niszcząc go doszczętnie. Destero padł na kolana z bólu, każdą tkankę jego ciała przenikały miliardy ognistych błyskawic… Głos Demona:
-Jesteś przeklęty Destero… Istniał… I nagle zmartwychwstał… * 10 Blossonthal (Kwiecień) 1276r. ery II Jego oczom ukazały się jego dłonie, drżące, pokryte krwią. Wszędzie wokół niego leżały zwłoki zmasakrowanych ludzi w dziwnych, białych ubiorach. Otworzył oczy i spojrzał przed siebie. Jego uszy rozdarł przeraźliwy wrzask. Zaraz potem zobaczył jego źródło. Młody chłopiec leżał przed nim brocząc krwią z urwanego ramienia i wrzeszczał przeraźliwie. Destero zauważył, dlaczego gdy spostrzegł czerwony blask odbijający się w oczach chłopca. Dziecko było tak przerażone, że nie było w stanie się ruszyć i ciągle krzyczało zawodząc. Po kilku następnych sekundach przeraźliwych wrzasków chłopiec umilkł…
Destero zamknął oczy…
Wstał z ledwością, obojętny na kolejne zabójstwo, którego dokonał w imię Demona i - co gorsza – swoje. Był przeklęty. Dusza chłopca nie wystarczy na długo. Będzie musiał znaleźć coś więcej, jeżeli chce utrzymać Demona w mrocznym zakątku swego umysłu. Rozejrzał się dookoła i po budowie pomieszczenia i ubiorach postaci – które rozpoznał jako marynarzy – stwierdził, że znajduje się w ładowni jakiegoś statku. Wyjął swą magiczną opaskę na oczy i nałożył ją sobie na twarz, założył na głowę kaptur długiego płaszcza i wyszedł na pokład chwiejnym krokiem. Wiedział, że musi się „posilić”, jeśli nie chce uwolnić Demona, lecz znał jego spaczone poczucie humoru i wcale nie zdziwił się, gdy z pokładu dobiegły go stłumione jęki ludzi. Do głównego masztu było mocno przywiązanych czterech żeglarzy. Demon przygotował mu posiłek. Destero podszedł bliżej spętanych mężczyzn powolnym krokiem by spotęgować ich strach – przerażenie również dawało siłę jego przeklętej egzystencji – i pochylił się przy jednym z nich. Oczy mężczyzny rozwarły się z przerażenia i zaczął szarpać się wściekle starając się rozerwać pęta i uciec, choćby miało to oznaczać śmierć w mroźnych wodach Oceanu Gwiazd. Destero wyjął marynarzowi knebel z ust. Mężczyzna najpierw milczał, a w chwilę potem jego oczy rozświetlił błysk nadziei:
-Błagam – wyszeptał drżącym głosem – nie zabijaj nas. Wszyscy mamy domy – płakał przy każdym wypowiadanym słowie – rodziny, które…
Urwał nagle gdy Destero odchylił kaptur z twarzy i zdjął opaskę z oczu. Marynarz zaczął się trząść przeraźliwie, jego mięśnie spięły się tak, że powróz napiął się przyciskają pozostałych trzech mężczyzn mocniej do masztu i sprawiając, że zaczęli skomleć z bólu. Destero przysunął swą twarz bliżej marynarza…
-Umrzesz… – obiecał beznamiętnym szeptem.
Nad wodami Oceanu Gwiazd wzniósł się dziki, straszliwy wrzask, który ucichł po kilku sekundach. * 13 Blossonthal (Kwiecień) 1276r. ery II Po trzech dniach płynięcia statkiem rybackim pełnym zwłok, „wzrok” Destero padł na portowe miasto na nieznanym mu wybrzeżu. Mewy przysiadały na maszcie i burtach statku, a on zastanawiał się, dokąd zabrał go demon i jaki związek miało to z czerwoną poświatą towarzyszącą mu od czasu „zmartwychwstania” – jak przywykł nazywać powrót do własnego ciała - I co znaczyły słowa, które jednej z nocy spędzonych na statku przekazał mu Demon? „Zapomnienie to jedyna droga do celu…” * 14 Blossonthal (Kwiecień) 1276r. ery II Następnej nocy przybił do portu. Niebo rozjaśniały miliardy gwiazd, przesłonięte gdzieniegdzie strzelistymi wieżyczkami wysokich budowli. Port był w dobrym stanie. Wielkie statki, o wiele większe niż „jego” szkuner były ustawione wzdłuż wybrzeża, a praca na nich – pomimo późnej nocy i złowrogiej czerwonej poświaty – wrzała. Destero zauważył jednak pewien niepokój w ruchach marynarzy. Spieszyli się. Wtedy zauważył, że załoga złożona była w dużym stopniu nie tylko z marynarzy, ale również z kobiet i dzieci...
-Uchodźcy – mruknął pod nosem.
Coś się szykowało. Przez jego analityczny umysł przemknął tysiąc możliwości. Od wielkiej wojny po wybuch epidemii. Żadna z tych wersji go nie obchodziła, ale gdy zobaczył, wielką grupę żołnierzy, maszerującą promenadą portową, skłonny był bardziej wierzyć w drugą z nich. Problem pojawił się, gdy jeden z żołnierzy – najwyraźniej dowódca sądząc po tym, że wydał rozkaz dalszego patrolowania promenady – podszedł do niego z podejrzliwym spojrzeniem:
-Spóźniliście się – zaczął gburowato.
Destero milczał z pochyloną głową, starając się zasłonić kapturem swą twarz. Mężczyzna zbity najwyraźniej z tropu jego milczeniem zająknął się i powiedział:
-Ko… kolejna grupa uchodźców czeka na was już od dwóch dni. Nie wiem, co robiliście przez ten cały czasy, ale my tu mamy psiakrew wojnę! Niech będzie wiadome tobie i twemu kapitanowi, że…
-Wojnę? – Zapytał obojętnym głosem Destero.
Mężczyzna czerwony na twarzy i wściekły, że mu przerwano nie mógł wydobyć z siebie głosu. Zatrząsł się nerwowo, a jego gęste wąsy zafalowały. W końcu odzyskał animusz i krzyknął:
-Niech was szlag trafi parszywi południowcy! Nie obchodzi was nic oprócz napełnienia własnych kieszeni naszym złotem!
Tyrada kapitana straży przeciągła się, ale Destero był na nią obojętny. Wieść o wojnie była jedyną, która go obchodziła. Może to był powód, dla którego Demon go tu zaciągnął.
-… a wasze matki obcałowują orków… - kontynuował kapitan.
-Co to za miasto? – Zapytał z charakterystyczną dla siebie obojętnością w głosie Destero ponownie przerywając kapitanowi.
-Dość! Nie masz za grosz poszanowania dla królewskiego garnizonu Ervandoru, będącego w służbie królowi Breanonowi II i jego cudownej żonie Demeris!
-Ervandor? – W głosie Destero pojawiła się nutka zdziwienia. Właśnie zrozumiał, że przebył z dalekiego południa dystans około dwóch tysięcy kilometrów pod władzą Demona. Kto wie, co mogło się dziać podczas jego „nieobecności”. Nie podobała mu się ta perspektywa. Nagle ręka kapitana straży uchwyciła go za poły płaszcza. Mężczyzna warknął cicho i złowróżbnie:
-Posłuchaj śmieciu – jego głos trząsł się z wściekłości – teraz rozmówię się z twoim kapitanem i zobaczymy jak długo pozostaniesz na tej śmierdzącej łajbie z innymi śmierdzącymi południowcami! – Obrócił się w stronę przechodzącego patrolu ciągle trzymając w mocnym uścisku Destero – Żołnierzu wejdźcie mi na tą łajbę i zawołajcie jej kapitana – spojrzał triumfalnym wzrokiem na Destero, lecz mina mu zrzedła, gdy spostrzegł, że ten ani drgnął przed jego pokazem siły i władzy. Destero wysunął przed siebie dłoń i dotknął nią czoła dowódcy straży:
-Pozwolisz mi odejść…Wzmocniona sugestia psionika – a nim właśnie był Destero – sprawiła, że dowódca stanął jak wryty. Pozwolić mu odejść? Kiedy obraził jego Króla i Królową swą bezczelnością? Nigdy!
-Twój Król nie byłby zadowolony wiedząc, iż trzymasz w areszcie ważnego i oczekiwanego gościa – dopowiedział Destero czytając w myślach kapitana straży.
Mężczyzna zreflektował się natychmiast:
-Gość?- zapytał potulnym głosem.
-Nie mam czasu na wyjaśnienia – Powiedział Destero z naciskiem. Tracił czas i cierpliwość na tego żałosnego człowieka. Nie chciał w tej chwili nic innego jak tylko zatopić miecz w jego sercu, lecz rozsądek nakazywał mu nie zwracać na siebie zbytniej uwagi. – Pozwól mi odejść. To bardzo ważne dla twego Króla i zdrowia Królowej. – ostatnią informację Destero wydarł z umysłu dowódcy straży.
Oczy manipulowanego mężczyzny rozbłysły nagle wewnętrznym blaskiem radości. Destero skrzywił się na ten widok, a mężczyzna krzyknął ze szczęścia:
-Tak! Nareszcie ktoś kto odpowiedział na depeszę Króla! Pozwól, że dam ci odpowiednią eskortę i natychmiast wyruszymy z tobą do Azarad!
-Nie! – warknął Destero.
Mężczyzna spojrzał na niego z mieszaniną zaciekawienia i niepewności.
-Szybciej dotrę tam w pojedynkę. Duży patrol może zwrócić uwagę bandytów, a jednej osobie łatwiej będzie się prześlizgnąć. Poza tym twoja Królowa może w każdej chwili umrzeć. Zamierzasz tracić na tą rozmowę jej cenny czas?!
-Wy... wybacz... masz oczywiście rację - głos mężczyzny łamał się pod siłą menatlnego rozkazu Destero, a jego czoło zbielało pod uściskiem ręki psionika - Nie będę cię już... kłopotał... mo...możesz odejść... mi... miłej podróży.
Destero skinął głową i puścił mężczyznę. Kapitan straży patrzył przed siebie pustym wzrokiem. Milczał, a jego oddech był spowolniony... objawy szoku po włamaniu się do jego umysłu Destero.
Psionik zignorował mężczyznę i skierował się do ciemnej uliczki prowadzącej ku centrum portowego miasta nazywanego Aldermanem. * Kapitan ocknął się po kilku minutach kiedy poczuł jak jakiś żołnierz szarpie go za rękaw:
-Kapitanie! Słyszy pan!? - mężczyzna krzyczał, a w jego głowie słychać było strach bliski paniki - Wszyscy powiadam! Nikt nie został oszczędzony!
-Uspokój się! - wrasznął mu w twarz kapitan - o czym ty mówisz?!
Żołnierz trząsł się przeraźliwie, a w jego oczach zalegała wilgoć:
-Rozerwani na strzępy! Krew! Kawałki ciał! To był potwór! Gdzie on jest kapitanie!? Musimy go znaleźć i złapać!
-Kto rozerwany?! Kogo odnaleźć! - kapitanowi wydawało jakby dopiero co obudził się ze snu.
-Załoga szkunera. Ten mężczyzna, z którym pan rozmawiał jest jedynym ocalałym i prawdopodobnie mordercą!
Kapitan rozejrzał się zakłopotany gdy w oświetlonym czerwoną poświatą porcie nie odnalazł śladu Destero. W kilka godzin później po mieście zostały rozesłane ulotki mówiące o unikaniu mężczyzny w czarnym płaszczu za wszelkę cenę i nakazujące informowanie o nim władz gdyby tylko się go zobaczyło. Za schwytanie tajemniczego mordercy przeznaczona została wielka nagroda pieniężna. * W tym samym czasie Destero zostawiał już za sobą mury Aldermanu i kierował się na północ. Do miejsca, które ukazał mu Demon i które zobaczył w umyśle kapitana straży. Szedł pewnym i szybkim krokiem na północ bez celu... znowu bez celu i zdany na silniejszą od jego wolę Demona... Adriela...
|
25.01.2005
|
//16 Blossonthal// - Poczekaj, mości Bubeuszu - rzekł Fristron, kiedy jego nowy towarzysz skierował się "Pod Ciekawskiego Rumaka". Właśnie stamtąd wracam i niestety muszę cię zawiadomić, że jeśli chodzi ci o przenocowanie... chodzi ci o nie?
- Między innymi - odparł Bubeusz
- Tak więc nie ma tu miejsc. Jedyne miejsca są "Pod Czarnym Nożem", choć to pono podejrzane miejsce. Cóż, na bezrybiu i rak ryba. A później wrócimy tutaj, na kolejkę Syrenek. Myślałem, że już ich do Azaradu nie dowożą...
- Syrenek? Zgoda, zrobimy jak uważasz. Faktycznie, może lepiej najpierw zaklepać pokoje.
Obaj magowie skierowali się do mało przyjaznej obcym dzielnicy Sekken. Po Ervandorsku (różnice wschodnio- i zachodnio- ervandorskie Fristron pozwolił sobie pominąć) znaczy to tyle co: brud. Faktycznie, była to najbrudniejsza i najbrzydsza dzielnica Azaradu. Magowie niechętnie spoglądali na śmieci, które leżały na ulicach. Fristron w pewnym momencie podniósł okrągły przedmiot z białą obwódką oraz czerwoną wełną w środku, zarumienił się ogniście i odrzucił przedmiot w bliżej nieznanym kierunku
- Co to było? - spytał Bubeusz, choć się domyślał
- Nieważne... - rzekł, po czym mruknął - za grosz przyzwoitości
To utwierdziło towarzysza w przekonaniu, że jest to to, co podejrzewał. Także jego twarz nabrała pomidorowego odcienia.
- To tutaj - rzekł Bubeusz, po czym pchnął drzwi pod rozwalającym się szyldem: "Pod Czarnym Nożem" .
Weszli. Oberża wyglądała dość obskurnie i wypełniona była przykrym zapachem, jak to zazwyczaj bywa w takich ponurych miejscach. Dwa rzędy stolików z ciemnego, przegniłego drewna, z dwoma równie licho wyglądającymi krzesłami każdy, a na końcu Oberży, tuż obok schodów położona była lada. Jeżeli oberżysta "Ciekawskiego Rumaka" był nieco gburowaty, to ten był największym gburem, jakiego widziały oczy i Fristrona i Bubeusza. Ten ostatni podszedł natychmiast do lady, zaś Fristron przyjrzał się gościom, których była skromna liczba, porównując do "Rumaka" pięciu. Jeden z nich wyglądał na pospolitego draba, drugi na włóczęgę, trzeci i czwarty to byli skrytobójcy, co do tego nie było wątpliwości, zaś piątym gościem...
... piątym gościem była czarodziejka. Patrząc na jej delikatne rysy można było być pewnym, że jest młodą druidką. Fristron podszedł do niej, i zagaił po AvLee'ańsku:
- Witam
Czarodziejka, która już jakiś czas obserwowała Fristrona i Bubeusza, zdumiała się:
- Rodak w tym dalekim miejscu? A myślałam, że z AvLee wyruszyłam tutaj tylko ja i Dregnor.
- Wyruszyłaś? - zdziwił się Fristron, po czym nagle wzdrygnął się - Przepraszam, zapomniałem o manierach. Fristron z AvLee.
- Ach, więc to ty jesteś tym Strażnikiem, który poszedł w góry? Opowiadano mi o tobie coś niecoś. Ja nazywam się Kara.
- Nocujesz tutaj? - spytał nieco nietaktownie Fristron
- Nie, czekam na kogoś.
- Hm... no cóż... dla nas zabrakło miejsc w innych oberżach.
- Współczuję. Też nie chciałabym spać w tym śmierdzącym miejscu.
Wtedy podszedł do niego Bubeusz.
- Załatwione. Dwa pokoje, obok siebie. "Apartament" - tu prychnął - numer pięć i sześć. Zapłata z góry.
- Zaraz ci oddam... masz - wetknął mu pieniądze, po czym zwrócił się do druidki - mam nadzieję, że jeszcze się spotkamy, Karo.
- Spotkamy się, na pewno - rzekła, po czym mruknęła do siebie, gdy obaj magowie zniknęli - szybciej niż myślisz, magu... *** Po wyczynach magicznego duetu "Pod Ciekawskim Rumakiem" (fragment ten, niewątpliwie zajmujący, został jednak pominięty w trosce o zdrowie psychiczne wszystkich żyjących duszyczek) Fristron bez problemu zasnął. Nie przeszkadzała mu nawet spaczona "Korona Świata". Po przebudzeniu pamiętał ze snu tylko jedno słowo, ochryple wypowiedziane:
- Zapomnij...
|
25.01.2005
|
3/16 Blossonthal - 500 i podbijam do 1000.
- Zgoda, dorzucam jeszcze 300 i ten amulet - powiedziała Ashanti i położyła go na stole.
- 3 króle i 2 damy - powiedział z satysfakcją jakiś mężczyzna.
- 5 asów, hehe, widzisz, przegrałeś - powiedziała demonka i zgarnęła wszystkie pieniądze a amulet założyła z powrotem na szyję.
- Ale jak mogłaś mieć 5 asów? - spytał zdziwiony mężczyzna lecz gdy rozejrzał się jej już nie było. Chodziła po krętych uliczkach Eagledale aż w końcu doszła do pewnej karczmy. Usiadła obok pewnej osoby i powiedziała:
- Eh maristi nuks?
- Danit tykjo szlast - odpowiedziała jej postać i położyła zawiniątko na stoliku.
- To mam dostarczyć do Windfall ??
- Nie, to specjalny klucz do skrytki w Smalwood, tam ze skrytki odbierzesz towar i zawieziesz go do Morngram.
Po krótkiej wymianie zdań Ashanti wyszła z karczmy biorąc zawiniątko i wsadzając je do swojej torby wyszła na zewnątrz. W pobliskiej stajni wynajęła konia płacąc sprzedawcy 49% dochodów z połowów ryb na pustyni Daishad. Prawda była taka że posiadała niesamowitą umiejętność przekonywania innych nawet jeżeli była to kompletna nieprawda.
Po kilku dniach wędrówki dojechała wreszcie do celu. Zostawiła konia w pobliskiej stajni aby został nakarmiony i napojony a sama udała się do pobliskiego "banku", trudno było nazwać to bankiem ponieważ znajdowało się w kompletnie zrujnowanym budynku. Wyjęła ze skrytki kolejny pakunek po czym poszła do pobliskiej karczmy aby trochę odpocząć po długiej drodze. Odpoczywała niedługo bo jedynie jedną noc, której nie mogła przespać ponieważ raziła ją dziwna czerwona poświata bijąca z Korony świata, na dodatek słyszała głosy:
"Zapomnienie to jedyna droga do celu..." lecz nie zwróciła na nie uwagi ponieważ myślała że to jakiś gość karczmy jęczy przez sen. Rano wyszła przed śniadaniem co sprawiło że karczmarz zapomniał o zapłacie za nocleg. Po kolejnej trwającej kilka dni wędrowce dotarła wreszcie do celu a dokładnie do wioski Morngram lecz tam kręciło się mnóstwo żołnierzy co sprawiało że zadanie było trudniejsze... szczególnie w jej pracy którą była przemycanie towarów i innych wartościowych rzeczy, oczywiście wszystko odbywało się poza prawem lecz dotąd nie miała jeszcze wpadki. Gdy przechodziła ulicą ktoś złapał ją i wciągnął do ciemnego zaułka, jej pierwszą reakcja było uderzenie napastnika a nastepnie unieruchomienie go lecz okazało się że jest to człowiek któremu miała dostarczyć zawiniątko.
Następnie z nudów ruszyła do Azarad aby ograć ze wszystkiego kilku bogaczy. Droga przebiegła jej spokojnie dopóki nie dojechała do bram miasta.
|
25.01.2005
|
//14 Blossonthal (Kwiecień) 1276 ery II Zapomnienie to jedyna droga...
Te słowa obudziły Klaanga w środku nocy. Jego dłoń z szybkością błyskawicy wylądowała na stylisku topora. Wyrwany z głębokiego snu nie wiedział co się dzieje.
- Oran! Do nogi! – ryknął na psa – Kto tu jest?! Kto to powiedział? – krzyczał nie widząc nikogo nawet używając infrawizji, pozwalającej mu w ograniczonym stopniu na widzenie w ciemnościach - Passakk Thorren Khaa – powiedział cicho a mithrylowy topór zalśnił magią tak silną, że sukno szczelnie do tej pory zakrywające ostrze zostało natychmiast spopielone. W błękitnym blasku jaki oświetlił polanę Klaang zobaczył psa, który podniósł tylko łeb patrząc na swojego pana jakby z wyrzutem, dlaczego go budzi, skoro nic się nie dzieje.
- Ktoś tu był? – spytał, omijając wygaszone ognisko i podchodząc kilka kroków w stronę prawie sześćdziesięciokilowego zwierzęcia, ale widząc, że Oran ułożył się na trawie wygodniej, najwyraźniej zamierzając spać, wyszeptał pod nosem zaklęcie dezaktywujące magię topora. Ułożył się na posłaniu z trawy i patrzył w ciemne, zachmurzone niebo. Nie wiedział co oznaczają te słowa i kto je powiedział.
W jednej chwili zerwał się silny wiatr. Tak silny, że rozpędził chmury jakie od rana zasłaniały niebo. Czerwony blask splamionego księżyca oświetlał drzewa...
- Dobrze, że babka Onea tego nie widzi. – pomyślał – Święcący wściekłą czerwienią księżyc, to byłoby za dużo nawet dla niej... Ehhh... Ja też nie mogę się do tego przyzwyczaić...
Ów wiatr przyniósł ze sobą jednak coś więcej. Oran zaczął cicho warczeć, co zadziałało na i tak już niespokojnego Klaanga conajmniej jak eksplozja.
- A jednak ktoś tu jest? – warknął Klaang zrywając się na równe nogi. Pies węszył w powietrzu, po chwili szczeknął w stronę barbarzyńcy i jak strzała pomknął w las
- Tylko mi nie mów, że mam za tobą iść... – pomyślał zrezygnowany Klaang – Na zabawy mu się zebrało w środku nocy...
Rad nierad poszedł wolnym krokiem w stronę, gdzie pobiegł pies z zapałem wyraźnie godnym innej pory doby. Szedł już dłuższą chwilę, kierując się jedynie odgłosami jakie wydawało ogromne zwierzę pędząc przez las, kiedy usłyszał donośne szczekanie. Zdziwiony przyspieszył kroku, a gdy po chwili wszedł na polanę, aż oczy otworzył ze zdumienia.
- Na Sonossa... – wyszeptał poirytowany – ...co znowu? * - Ki... kim jesteś Panie...? – wyszeptał dygocąc starzec kiedy barbarzyńca wyciągnął go spod zwalonego drzewa.
- Jestem Klaang syn Krageena dobry człowieku... Powinieneś bardziej na siebie uważać, bo jakby nie Oran – tu wskazał na psa – witałbyś się właśnie z przodkami – uśmiechnął się Klaang krzywo spod kaptura otrzepując ręce – To on Cię wywęszył.
- To przez te dziwne wichury Panie... Od wczoraj tu leżę... Z Azarad wracałem, nie wiem co za licho mnie podkusiło do lasu wejść, zamiast gościńca używać. Jakby nie ty Panie szczezłbym na pewno. Jak ci się odwdzięczę? Życieś mi uratował.
- Nic nie jesteś mi winien. – odparł spokojnie Klaang – Ale Oranowi kwartę mleka musisz kiedyś odstąpić – dodał z uśmiechem. Na sam dźwięk słowa ‘mleko’ pies zaczął radośnie merdać ogonem, co przy jego rozmiarach wyglądało naprawdę komicznie. – Jak cię zwą?
- Naja Panie, Naja z Northheaven.
- Miło było cię poznać Naja. Uważaj na siebie następnym razem. – uśmiechnął się barbarzyńca krzywo spod kaptura i poprawiwszy zawieszony na plecach topór, ruszył głębiej w las.
-Klaangu synu Krageena na honor... – powiedział Naja poważnie – ...pozwól mi choć w części spłacić mój dług. Uratowałeś mi życie i nie prosząc o nic w zamian odchodzisz.
-Nie chcę od ciebie zapłaty starcze – odparł Klaang nie odwracając się nawet – Jeśli o honorze mówisz, wiesz dlaczego.
- Wiem. Nie różni się od węża niczym ten, co zapłaty za życie oczekuje... – powiedział ze zrezygnowaniem starzec
- ... i niech zapomniany zostanie na zawsze. – dokończył zdanie Klaang blednąc – Skąd znasz słowa moich przodków? – spytał wyraźnie zaskoczony nie licząc na to, iż w Ervandorze ktoś będzie posiadał taką wiedzę.
- Jestem uczonym Klaangu synu Krageena. I wiem całkiem sporo na twój temat. Właściwie nie tyle wiem sporo o tobie co o twym ludzie – odrzekł z uśmiechem Naja - Topór który nosisz na plecach to Thorren, prawda? Wykuty z mithrylu w Górach Moru przez najznamienitszych barbarzyńskich kowali. Tylko Wysłannik ma dość siły by go nosić... a ty jesteś pewnie wysłannikiem...
- Już dobrze Naju z Northheaven – przerwał mu Klaang rumieniąc się aż po końce spiczastych uszu, a szrama na jego twarzy aż spurpurowiała – dobry posiłek dla nas obu i miejsce do spania pod dachem wystarczą mi za spłatę twego długu.
- Niech się zatem tak stanie. Na honor.
- Na honor... – uśmiechnął się Klaang po czym wszyscy trzej wyruszyli do Northheaven. *
- Moglibyśmy do tego przywyknąć, co nie? – szeptał cicho do psa Klaang próbując się ułożyć w o jakieś dwie stopy za krótkim łóżku, jakie zaproponował mu Naja – Niewygodnie tu jak diabli, ale zamierzam dzisiaj się wreszcie dobrze wyspać i lepiej dla ciebie będzie, mój drogi, jak mnie nie będziesz budził – dodał po czym z zawadiackim uśmiechem poklepał starannie zawinięty w nowe sukno topór. Klaang jednak nie spał dobrze. Śnił dziwne koszmary, a w nich przewijało się cały czas jedno zdanie...
„Zapomnienie to jedyna droga do celu...”//
|
26.01.2005
|
//17 Blossonthal// Przemierzając bezkresną drogę, której nie było widać końca, Dragonthan myślał o różnych sprawach. W końcu miał czas, aby się poważnie zastanowić nad swoim życiem. Nie wiedząc czemu, musiał wybrać pomiędzy wojownikiem, a łowcą. Wybrał żywot łowcy i oto teraz poluje na smoki. Cały czas rozważał swoją decyzję, ale żył w przekonaniu, że popełnił błąd. Elfka, którą kochał zginęła z jego zachłanności do polowań. Po prostu pewnego dnia wyruszył w góry, polując na smoka. Siedział tam już pare dni, tropiąc bestie. Czwartego lub piatego dnia, na górę wyszła jego ukochana. Los chciał, aby w tym samym czasie obudził się smok. Drag rzucił się od razu do walki i począł spychać smoka w przepaść. Niestety kiedy był już bliski sukcesu, z prawej strony przepaści pojawiła się elfka. Zdezogranizowany smok, szybko ocucił się z proszku jakim łowca w niego rzucił i przystapił do ataku. Wtedy to jego ukochana udarła się na smoka, chcąc odwrócić jego uwagę. Smok natychmiast rzucił się na nią. Drag nie zdążył wystrzelić diamentowej strzały i elfka zginęła, spadając w przepaść razem ze smokiem... *** Drag idąc sobie drogą, cały czas myślał o powierzonym mu zadaniu, czyli polowaniu na smoka. Z początku sądził, że ktoś widział jakąś wiwerne lub chimere i pomylił sobie ją ze smokiem, ale sam widział i słyszał bestie. Po kilku godzinach wędrówki, ujrzał jakąś karawane idącą na wschód. Zatrzymał jednego z kupców i spytał o drogę. Kupiec powiedział łowcy, że uciekają przed armią zachodu na wschód. Drag od razu skapnął się, że wylądował nie potej stronie lądu co trzeba i zabrał się z karawaną idącą do Rockdale, aby dalej przedostać się do Azarad.
|
26.01.2005
|
//17 Blossonthal// Bubeusz długo nie mógł zasnąć. Pomijając czerwone światło za oknem, to po pierwsze, nie podobało mu się rozklekotane, skrzypiące łóżko z brudną pościelą, po drugie wystrój wnętrza też pozostawiał wiele do życzenia, no i po trzecie przez nieszczelne okno wiało mu prosto w twarz. Już od dłuższego czasu zza sąsiedniej ściany dobiegało go chrapanie Fristrona. Bubeusz pokręcił się trochę po pokoju. Stwierdziwszy, że nie ma tu nic ciekawego do roboty, oprócz podsłuchiwania zawziętej dyskusji piętro niżej, wyjrzał przez okno. Spojrzał w niebo i rozmyślał. Przypomniał sobie głos we wieży. Może porozmawia o tym z Fristronem? Pewnie wyjdzie na idiotę, ale cóż, od czegoś musi przecież zacząć. W końcu właśnie po to tu przyjechał. Nagle jego wzrok przykuł pewien dziwny kształt, który przesłonił przez moment czerwony księżyc. Czarodziej wlepił w niego wzrok i już po chwili zauważył, że to jakiś dziwny ptak leci w kierunku gospody. Przysiadł na sąsiednim parapecie. Spojrzał na Bubeusza dziwnie ludzkim spojrzeniem. Czarodzieja to zastanowiło. Wyciągnął rękę w kierunku ptaka, który nawet nie drgnął.
-No chodź, chodź, chodź!- szepnął czarodziej i jego dłoń zabłysła błękitnym światłem. Przestraszony ptak poderwał się do lotu i wierzgał w powietrzu skrzydłami, podczas gdy niewidzialna siła ciągnęła go w objęcia maga. Bubeusz napisał na malutkim kawałeczku pergaminu zdanie: „zapomnienie to jedyna droga do celu” i przywiązał ją do nóżki ptaszka. Odwołał zaklęcie i przerażone zwierzę pomknęło w czarno-czerwoną dal.
„Zastanawiający eksperyment…”- pomyślał czarodziej i poszedł spać, zadowolony ze swego dzieła, mimo iż było ono bezsensowne. Kiedy mag się obudził, przez chwilę nie mógł uwierzyć, że tak nagle udało mu się zasnąć, po tylu bezsennych nocach. Czuł się jak nowo narodzony. Szybko doprowadził się do porządku i wyszedł z pokoju. Zapukał do „apartamentu” Fristrona, mówiąc:
-Hej, pobudka! Czekam ze śniadaniem na dole!
Drzwi od razu się otworzyły i czarodziej ujrzał kolegę w niezbyt pogodnym humorze.
-Chcesz zjeść śniadanie TUTAJ?- zapytał Fristron.
-Aaa, no racja, chodźmy więc "Pod Ciekawskiego Rumaka"- odrzekł Bubeusz i już po chwili maszerowali ulicami Azaradu. Słońce dopiero nieśmiało wyglądało zza horyzontu, a poranna mgła jeszcze się nie rozwiała.
-Co jest, nie wyspałeś się?- zapytał staruszek, zdziwiony małomównością Fristrona.
-Nie, dlaczego? Spało mi się świetnie.-
-No dobra, przejdę od razu do rzeczy. Czy mówi Ci coś zdanie: Zapomnienie to jedyna dro…- Bubeusz przerwał widząc oniemiałe spojrzenie kolegi.
|
26.01.2005
|
//17 Blossonthal// Chwila przykrego milczenia. Potem Fristron wziął wdech i rzekł:
- ... droga do celu?
- Mhm...
- Nieobce mi te słowa.
- To znaczy?
- To znaczy, że jak uciekałem z Zachodniego Ervandoru, to usłyszałem czyjś głos, wypowiadający tę sentencję. Gdy astronom Breanona II umarł, w jego ręku znaleziono kartkę z nabazgranymi tymi słowami.
Teraz Bubeusz się zdumiał. Raz, że nie wiedział o śmierci astronoma, dwa, że Fristron wiedział, co to za słowa. Kiedy na dodatek Fristron powiedział mu o chorobie Demeris, Bubeusz zbaraniał jeszcze bardziej.
- Tak więc... - rzekł powoli
- Tak więc skoczmy do pałacu królewskiego - uprzedził go Fristron - warto by się przyjrzeć i królowej Demeris, i wieży astronoma i porozmawiać z królem.
- Świetny pomysł! Zatem w drogę!- odparł Bubeusz i magiczny duet skierował się we wschodnią uliczkę.
Po chwili wyszli na głowną ulicę. Tu nie czuć było wyniszczenia wojennego. Targ pełen był gwaru kupujących, sprzedających. Przeszli wolnym krokiem. Przed nimi z wolna wyłaniał się pałac. Nagle zauważyli jeden z niewielu stałych budynków. Był to sklep "WETGER - Przyrządy Magiczne". Fristron zatrzymał się i po chwili zdecydował się wejść do sklepu.
Mroczny wystrój spodobał się magom. W pewnym momencie bystre oko maga z AvLee zauważyło przyrząd, który mógł im się bardzo przydać. Była to makieta nieba względem planety oraz Ervandoru. Fristron chętnie kupił to, gdyż w swym apartamencie chciałby odtworzyć zmianę "Korony Świata". Makieta jednak nie była tania, więc mag opuścił "WETGERA" ze znacznie lżejszą sakiewką.
Powoli weszli na marmurowe schody, prowadzące do pałacu. Bubeusz pchnął pięknie zdobione, dębowe drzwi i oczom im ukazał się przedziwny widok.
Magowie rzadko się w tych smutnych czasach spotykali. Jednak teraz ujrzeli co najmniej setkę najróżniejszych czarodziejów, druidów, kapłanów, uzdrowicieli, nekromantów (tych grzecznie wyprowadzano, gdyż Breanon nie chciał Demeris - zombi), ale i wielu szarlatanów, iluzjonistów, zwyczajnych kuglarzy. Fristron i Bubeusz stanęli w ogonku. Mag z AvLee wyjął makietę nieba i począł oglądać różne sytuacje. Między innymi doprowadził do wejścia Syriusza w środek Korony Świata, co sprawiło, że Diadem wyglądał jak niedokończona konstelacja Smoka.
Po kilku godzinach zawołano Fristrona do sali królewskiej. Ten jednak uparł się, by wejść razem z Bubeuszem. Kiedy podeszli, Breanon rzekł:
- Zamierzacie próbować mnie oszukać, czy faktycznie uzdrowić moją żonę?
Fristron odsunął się.
- Nie znam się na uzdrawianiu. Może ty, Bubeuszu?
- W sumie... jednak nic nie obiecuję.
I wszedł do komnaty królowej.
Fristron zwrócił się do króla:
- Pewnie zastanawiasz się, czemu przybyłem tutaj, skoro nie umiem uleczać?
- Zapewne by rozwikłać zagadkę Korony Świata.
- Między innymi. Czy mógłbym, przejrzeć szpargały astronoma?
- Zgoda.
Służący zaprowadził Fristrona do wieży, tymczasem Breanon udał się, by spoglądać na bezskuteczne próby Bubeusza przywrócenia Demeris do zdrowia.
|
26.01.2005
|
//16 Blossonthal// Krocząc ulicą miasta Azaradu wkońcu natrafił na gospodę "Pod Ciekawskim Rumakiem". Wstąpił do środka... Karczma tętniła życiem: wesołe śpiewy, głośne rozmowy, tańce i inne zabawy. Hellburn spokojnie podszedł i oparł się o ścianę. Obserwował ludzi, szukając kogoś kto mógłby coś wiedzieć na temat spaczonego Księżyca...
- ...I wtedy dał mi jeszcze jednego złotego żebym wszystko mu opowiedział... - te słowa nagle wpadły w ucho Ifryta. Natychmiast zaczął nasłuchiwać.
- ...a jak mu opowiedziałem o tej karteczce astronoma, wiecie, z tą myślą..."Zapomnienie..." to go aż zamurowało.
Hell szybko podszedł do krasnoluda, chwycił go za kark i wyprowadził na zewnątrz. Rzucił nim na ziemię.
- Czego! - Krzyknął gburowato.
- To ja tu zadaje pytania! Komu sprzedałeś tą informację! - powiedział rozkazującym tonem Ifryt.
- Jaką inf... - nie dokończył. Uderzenie było tak silne, że zatoczył się pare metrów do tyłu.
- Kto! - powtórzył Hellburn.
- Chcesz walczyć?! to chodź ! - Krasnolud wyjął dwa długie sztylety.
- Nie mam na ciebie czasu głupcze.
Ifryt chwycił ostrza sztyletów zanim krasnolud zdążył wykonać nimi jakikolwiek ruch. Ostrza stopniały.
- Kto! - jeszcze raz powtórzył.
- Jakiś mag...
- KTO! - ryknął Ifryt.
- Przedstawiał się jako Friston z AvLee... - odpowiedział przestraszony krasnal.
- Gdzie się udał !? - padło kolejne pytanie.
- w..w.. s...stronę zamku król... - nie dokończył bo kolejny cios spowodował, że zemdlał.
Hellburn udał się na poszukiwanie Fristona i spotkanie z królem.
|
26.01.2005
|
//17 Blossonthal// - Śmieci, bzdury, same bzdety... - narzekał Fristron, przeszukując szczyt wieży astronomicznej. Na razie na kupkę odłożył tylko dwie księgi ("Korona Świata - dzieje konstelacji" i "Gwiazdy, a sprawa ziemska"), oraz karteczkę ze złowieszczym napisem, który prześladował sporą część osób w Ervandorze. Teraz położył jeszcze szkła teleskopu. Nic więcej nie znalazł.
Na dole czekał już na niego Bubeusz. Nie udało mu się uzdrowić Demeris. Król patrzył na nich ponuro, jednak zgodził się, aby pożyczyć Fristronowi wymienione wyżej rzeczy. Obładowany (dwie ciężkie księgi i makieta nieba swoje ważą) wszedł "Pod Czarny Nóż". Rychło w czas - w tej chwili po marmurowych schodach wchodził do pałacu Hellburn.
- Po co ci to wszystko? - spytał Bubeusz
- Chcę odtworzyć spaczenie Korony, odnaleźć powód i znaleźć sposób na odwrócenie. Tymczasem jednak muszę skoczyć do biblioteki.
Bubeusz nie dyskutował. Wiedział, że Fristron zamierza okopać się księgami i poszukiwać odpowiedzi aż do skutku. W takim razie tymczasowo był zdany na siebie.
Fristron po półgodzinie wrócił do apartamentu z czterema księgami ("Mądrość Gwiazd"; "Czarna magia Wszechświata"; "Wpływ na gwiazdy" i "Zaklęcia Kosmosu"). Zajmie mu to co najmniej cztery dni.
Fristron jednak zamierzał dzisiejszy wieczór spędzić jeszcze poza księgami. Wziął do rąk kartkę i razem z Bubeuszem próbowali sobie przypomnieć, kto mógł wywołać, oraz zrozumieć, co miała ta istota na myśli pisząc te słowa.
Po bezskutecznych próbach otworzenia swojego umysłu zabrali się za szkła teleskopu. Tu nie było wątpliwości: zniszczyło je światło Korony. Pytanie tylko, czy zabiło to również Torgara.
Fristron przeciągnął się
- Już nie mogę! Siedzimy tu i dumamy! Na dumanie przeznaczam następne dni! Teraz chcę się rozerwać!
Bubeusz przytaknął. Razem poszli "Pod Ciekawskiego Rumaka", gdzie chcieli spędzić miły wieczór...
Jednak czekał tam ifryt Hellburn.
|
26.01.2005
|
16 Blossonthal/Kwiecień MCCLXXVI roku II ery Zbliżało się południe. Ciepły wiatr wpadał z szumem w korony drzew i ciepłym strumieniem owiewał twarze podróżnych. Gościniec wił się wtulony w zieloną knieję, próbując bezskutecznie odsunąć się od burej połaci mokradeł. Z daleka dał się słyszeć gwar sunącej leniwie po szarej wstędze drogi kolumny wozów i ludzi. Nad traktem wzbijał się kurz spod setek stóp, kół i kopyt. Dwa dni minęły, jak obrońcy fortu Varos bezpiecznie opuścili twierdzę i wyruszyli na wschód ku wąskiej bramie pomiędzy Wielkimi Widłami, a masywem Mak Kordal. Rannych zgromadzono na wozach, po drodze zbierano też niewielkie grupki miejscowej ludności, którą wojna pozbawiła domostw. Cały konwój liczył sobie w chwili obecnej około pięciuset osób i czterdziestu wozów. W awangardzie pochodu znajdowało się czterdziestu konnych pod wodzą porucznika Thamonta, za nimi ciężkim marszowym krokiem toczyła się setka tarczowników pod komendą setnika Jorla Grydwika. W środku tłoczyli się cywile, którzy czując teraz nad sobą opiekę wojska, swobodnie kroczyli traktem robiąc rabanu co nie miara. Pochód zamykało kilkudziesięciu pikinierów, pilnujących wozów z rannymi i niewielkiego taboru, dowodzeni przez setnika Arvela Brola. Wśród taboru jechała załoga polowego lazaretu: młoda jasnowłosa medyczka, starszy szpakowaty felczer i czarnowłosy elf. Dwaj akolici gdzieś wsiąkli. Prawdopodobnie spili się, lub umarli.
- Pusto tu... Żadnych śladów zwierząt, a nawet ludzi. Wojna szaleje dookoła, a tu nic... - podjął Hirm.
- Na granicy moczarów nikt się nie osiedla. Dopiero za rozjazdem przy wzgórzach Rockdale zaczynają się jakieś osiedla. Na krajobrazy wojny jeszcze zdążymy się napatrzeć. - odpowiedział Thurvandel
- W zasadzie to jak daleko jest jeszcze do Damarys?
- Z tego, co przekazał mi setnik, wynika że jeszcze przed zmrokiem powinniśmy dotrzeć do rozstaju gościńca przy końcu puszczy. To mniej więcej połowa drogi do Damarys. Tak więc za następne dwa, może trzy dni powinniśmy osiągnąć twierdzę. Wojna rzeczywiście szalała dookoła. Główne siły książęce osiągnęły fort, Varos płonęło, płonęła puszcza Anvar, płonęła też osada Raython. Armi księcia Kilderiana nie zatrzymywało nic. Oddziały, które pozostały przy hrabim de Varos, zostały rozbite, gdy próbowały opóźnić marsz stalowej bestii. Piętnaście tysięcy zbrojnych kroczyło na wschód, paląc, grabiąc i mordując. Knieja stawała się wojennym pogorzeliskiem. Gościniec drgał w rytm miarowego marszu piechoty, w powietrzu roznosił się stukot podków spod kopyt pancernej kawaleri, wiatr niósł pieśni z tysięcy gardeł. Zielono-białe sztandary powiewały nad głowami żołdaków zmierzających na wojnę. Wojnę, która miała wstrząsnąć Ervandorem, wojnę dla wielu niezrozumiałą, dla innych nieistotną. Wojnę, której rzeczywiste przyczyny jaśniały nocą krwistą czerwienią nad głowami żołnierzy, nad głowami ofiar, nad głowami mędrców i głupców, przyczyny, które nuciły słodką kojącą pieśń zapomnienia. Kolumna wozów toczyła się spokojnie na wschód. W tym samym czasie, niespełna dwa dni drogi za nimi, toczyła się machina druzgocąca świat, jaki zapamiętali. Ludzie nie odwracają głów, naiwnie myśląc, że powrócą tam skąd przybyli gdy tylko zechcą. Nie docierało do nich, że za dwa dni, gospoda, którą właśnie mijają, stanie w płomieniach i zniknie w piekielnym zamęcie wojny, bo wojna była na krok za nimi. I ta wojna za parę dni zaleje cały Ervandor. Tych kilkuset zbiegów z poddanego fortu, za kilka dni stanie się jedynie wspomnieniem. Kilkuset z wyjątkiem trzech, ale nikt o tym dziś wiedzieć nie mógł. *** - Odłączam się - następnego dnia oznajmił Hirm - Muszę spieszyć do Azaradu, zanim wojna nas dopadnie. I tak już zbyt długo tu zamarudziłem, ale cóż... ranni wymagali opieki. Teraz nie jestem tu potrzebny, a na dworze królewskim potrzebują lekarzy... Zresztą... jedź ze mną.
- Nie. Pozostanę tu. Do Azaradu wcale mi się nie spieszy, poza tym... ci ludzie jeszcze potrzebują pomocy. Jednak nie zatrzymuję cię. Bywaj i obyśmy się spotkali w lepszych czasach.
- Czy lepszych... wątpię. Bywaj elfie medyku.
|
27.01.2005
|
14 Blossonthal Po kilkunastu dniach wędrówki a raczej lotu Nagash zaczął dolatywać do kraju Ervandor, jego pierwsze wrażenia to śmierć, wojna, martwe ciała. Czul to na kilometry zapach zwłok i płonących domostw unosił się w gore towrzac istna chmurę, która zakrywała spory kawałek nieba.
Gdy doleciał do jakiegoś płonącego fortu, który jak ustalił z mapy nazywał się Varos, na dole było kilku kapłanów mroku i innych istot, które pożerały dusze oraz ciała martwych ludzi. Wtedy odezwał się wewnętrzny glos nekromanty, czyli: Twoim powołaniem jest rządzić a te ciała pomogą ci to osiągnąć.
Lecz gdy tylko zniżył lot został zaatakowany przez jednego z kapłanów mroku jego smok został poważnie ranny, wprawdzie mógł jeszcze lecieć, lecz Nagash kazał mu lądować. Przeciwnik dopiero później zauważył ze jest on arcyliszem nim zdążył się zastanowić okrążyło go grupa ozywiencow i rzucili się na niego. Nagash już na dobre chciał się zabrać za wskrzeszanie, mógłby tym czynem uratować mnóstwo ludzi, lecz ich życie było mu obojętne, po raz kolejny wskoczył na swego smoka i ruszył w drogę. Podczas podroży minął jakąś olbrzymia armia rycerzy, która szła w kierunku Azadaru.////
|
27.01.2005
|
//17 Blossonthal// -Nie wiem, czy jest to najlepszy pomysł....- rzekł Bubeusz, kiedy tak szli. -Być może jest to jakiś znak, nadchodzącej zagłady albo czegoś w tym stylu, a my sobie idziemy do karczmy. Kto wie, ile nam czasu zostało na rozwiązanie tej zagadki. Tak więc proponuję nie bawić długo w karczmie. A jak wrócimy, podzielimy się obowiązkami i ostro zabierzemy do roboty.
-OK- odpadł Fristron krótko. Minęli parę domów i zza zakrętu wyłonił się gmach gospody. Już z daleka widać było jakąś ognistą postać, stojącą w wejściu. Kiedy podeszli bliżej, zauważyli, że jest to ifryt, rozmawiający z krasnoludem. Usłyszeli koniec rozmowy: "To oni?"- zapytał groźnie ifryt. "To oni."- odrzekł krasnal i szybko usunął się w cień. Ifryt tymczasem podszedł z groźną miną do "magicznego duetu". Bubeusz zacisnął mocniej rękę na swojej lasce. Wymienił porozumiewawczo spojrzenia z Fristronem.
|