Amulet

"Amulet"

"Każdy człowiek jest jak księżyc

Ma swoją drugą stronę,
Której nie pokazuje nikomu..."

Markus Teinuus

- Czy jest coś w tym, że to kot a nie kotka...? - pytanie zawisło w powietrzu. Spojrzała w twarz pytającego, krępego, nawet jak na karła, człowieczka. Już miała zamiast odpowiedzi rzucić czymś ciężkim w jego stronę, ale dostrzegła błysk złośliwości w jego oczach. Nie chciało jej się podejmować gry, chociaż wiedziała, że karzeł lubuje się w takich przepychankach. Zbyt była zmęczona transformacją, zbyt wiele sił kosztowało ją kontrolowanie dwóch ciał na raz, reagowanie na bodźce pochodzące z dwóch różnych miejsc, z własnej i sąsiedniej komnaty. Dwa ciała, z których jedno było tak mizernej postury, dwa organizmy, dwa mózgi, dwa systemy życiowe.

- Bogowie... - westchnęła bezgłośnie, chociaż karzeł wyraźnie czekał na jej reakcję. Zamknęła oczy, starała się uspokoić, zregenerować siły na chwilę wyłączając się z otoczenia...

Ocknęła się na ziemi. Zemdlała. Po prostu. Jak początkująca adeptka po pierwszych lekcjach czerpania mocy. Upadając musiała w coś uderzyć, bo tył głowy wyraźnie protestował przeciwko takiemu traktowaniu.

- Cholera! - karzeł nie krył tym razem zakłopotania, ale i złości. - Mówiłem ci przecież, że ta metoda jest jeszcze niedopracowana, że nie można chcieć wszystkiego na raz. Mówiłem...

- Skończ - w dyskusję włączył się jeszcze jeden głos. Karzeł od razu posłuchał, a zdarzało mu się to dosyć rzadko...

Białowłosy mężczyzna pochylił się nad Aerelią. Akurat wchodził do komnaty, gdy czarodziejka zemdlała. Podskoczył, ale podobnie jak karzeł nie zdążył jej złapać. Na szczęście wyścielane siedzisko fotela, w które uderzyła potylicą, należało do osobistych mebli książęcych, więc upadek skończył się dla niej tylko guzem i migreną.

- Jak się czujesz - pytanie nie należało do najmądrzejszych, ale inne trudno raczej zadać w takiej sytuacji.

"Jak cholera" odpowiedziała telepatycznie. Karzeł i Białowłosy pomogli jej wstać. Usiadła na fotelu, którego miękkość właśnie sprawdziła własną czaszką.

- Jak rozumiem akurat próbowałaś czaru podwojenia?

Nie oczekiwał odpowiedzi. Była zbyt oczywista. Karzeł skinął tylko w zastępstwie głową. Zresztą odpowiedź właśnie wskoczyła na kolana Aerelii. Rudy, pręgowany i najwyraźniej zadowolony z siebie kocur.

Białowłosy patrzył na nią z niepokojem. Była jego uczennicą, protegowaną. Półelfką, pół..., nie wiadomo czym, bo wszystkiego było w niej po trochu, a zwłaszcza w charakterze... W obecności innych powstrzymywał się od okazywania czułości, ale akurat teraz miał na to wielką ochotę. Traktował ją w końcu jak córkę.

Spotkali się wiele lat temu. Białowłosy w swoich licznych podróżach, wciąż szukając odpowiedzi na pytania, których nikt nie zadawał, bo dla wielu były albo bezsensowne, albo banalne, albo tak oczywiste, że nie warto ich było zadawać, szukał, chociaż to właśnie brzmi tak okropnie banalnie, prawdy o istocie życia. Brzmi tak górnolotnie, ale on szukał prawdy, którą przed nim i po nim także szukać będzie tak wielu. Na różne sposoby. Od alchemików po filozofów i poetów. I każdy z nich częściej za prawdę brać będzie złudzenia i miraże. On także je napotykał. Jak powiedział kiedyś pewien mądry człowiek - zbyt często mylił światło gwiazd odbite nocą w stawie.

W czasie jednej z tych podróży spotkał karła, który właśnie szukał protekcji i poparcia dla badań nad zaklęciem, które przypadkowo odkrył. Białowłosemu wydawało się, zaklęcie może być początkiem ścieżki, która zawiedzie go do tak poszukiwanej prawdy. Potem spotkał Aerelię...

-*-

- Nie! Nie! Po wielokroć nie! Nigdy na to nie pozwolę... Nigdy na to nie pozwolimy - wrzeszczący mag mimo wszystko starał się kontrolować słowa, mimo, że wściekłość zdawała rozsadzać mu czaszkę. Tak podpowiadały oczy niemal wychodzące mu z orbit. Zakrztusił się złością, sięgnął więc do rękawa po chusteczkę. Chwilę ciszy wykorzystał mężczyzna siedzący dosyć swobodnie na fotelu odsuniętym od zarzuconego papierami pulpitu. Zdawał się z ciekawością obserwować podskoki sekretarza Kapituły. W końcu w życiu ma się tak mało rozrywek...

- My? Zacząłeś się tytułować jak udzielny władca? - wycedził zjadliwie. Cios był właściwie wymierzony. Ugodził boleśnie w niezbyt dobrze skrywane ambicje sekretarza.

Wysłuchiwał jego krzyków, chociaż zupełnie nie miał na to ochoty. Było jednak pewne ale - trzeba było zawsze swoje odczekać, by załatwić wprowadzenie pod obrady Kapituły jakiegoś punktu. Sekretarz zawsze marudził, rzucał się, starał się na wszelkie sposoby udowodnić swoją ważność, ale w końcu zgadzał się na wszystko. Chciał tylko pokazać tę odrobinę władzy, jaką posiadał i upoić się nią, chociaż była tylko złudzeniem.

Białowłosy już kilka razy przechodził przez to, i chociaż takie traktowanie przez urzędnika było dosyć upokarzające, ale - to był przecież mało znaczący drobiazg, o którym nie warto pamiętać w minutę po tym, jak przestał być uciążliwy. Są w końcu w życiu większe problemy, niż czyjeś ambicyjki. Ot chociażby odwieczna zagadka matematyki - ile to jest nic...

Białowłosy w końcu wstał. Miał wiele lat na karku. Wiele razy oglądał już wiosenne przesilenie. Chociaż właściwie w tym przypadku powinno się już mówić o jesiennym, to naprawdę niewiele o naprawdę sędziwym wieku dało się wyczytać z jego twarzy. Za to o wiele więcej można było się dowiedzieć o jego umiejętnościach. Jako kolejny przekonał się o tym sekretarz Kapituły. Nie pierwszy raz zresztą. Ruchem ręki, odrobiną magii, odrobiną, ale na sekretarza, który był zaledwie mistrzem trzeciego stopnia, taka cząstka w zupełności wystarczyła, by uciszyć protest. By na kilkanaście sekund skutecznie zamknąć mu usta.

- Posłuchaj - nachylił się nad nim - "my" możesz mówić do swojej dziewki, do tych płaszczących się na korytarzu niewydarzonych adeptów Akademii, którzy do niczego się nie nadają, jak do magicznego przestawiania kałamarzy. Dopóki jestem członkiem Kapituły, to Kapituła wyda decyzję. Do tego czasu sugeruję, byś powstrzymał się od komentarzy. Więcej szacunku dla lepszych od siebie, skrybo...

Odwrócił się. Połą długiego, podróżnego płaszcza nie do końca przypadkowo musnął twarz pobladłego z wściekłości sekretarza. Ot taki subtelnie wymierzony policzek.

-*-

Skurcz mięśni, impuls przekazał go z mózgu i między poduszkami łapy wysunęły się pazury. Niczym sprężynowce gotowe pociąć każdego, kto znajdzie się w ich zasięgu. Kolejny skurcz i pazury chowają się. W sumie banał, ale gdy się jest człowiekiem...

Czarna puma przyglądała się swoim łapom jakby widziała je po raz pierwszy w życiu, jakby wysuwanie i chowanie pazurów było dla niej czymś nowym. Patrzyła na nie uważnie, jakby ją to bawiło, bo zaczęła wysuwać je na przemian, raz w lewej, raz w prawej łapie. Za chwilę zmieniła rytm, jakby do jakiejś melodii...

- Ten ma zabawę - karzeł nie wytrzymał. Obserwował zwierzę od kilkunastu minut notując co ciekawsze spostrzeżenia. Obok niego stał Białowłosy. Także obserwował wielkiego kota, ale chyba myślami był zupełnie gdzie indziej.

Karzeł spojrzał na niego i zrezygnował z kontynuowania złośliwości. Posmutniał. Z twarzy Białowłosego zbyt wyraźnie można było wyczytać, o czym właśnie myślał.
- Czy to nieodwołalne? Czy to tutaj to ostatni raz? - karzeł wskazał na pumę, która porzuciła zabawę pazurami ale za to starała się sprawdzić wytrzymałość mebli w laboratorium. Jeden ze stołków nie przeszedł pomyślnie tej próby...

Białowłosy zamrugał powiekami. Spojrzał na karła jakby dopiero teraz go zauważył.

- Pytałem czy to koniec?

- Tak... Nie, to nie koniec. Zależy zresztą, co masz na myśli. Czuje, że na samym zakazie się nie skończy, że nie dadzą nam spokoju, że będą chcieli nas kontrolować...

- Co? Jak to? Magów powyżej siódmego stopnia? To niemożliwe...

- Tak sądzisz?

- Przecież zasady kodeksu, niepisana umowa...

- Niepisana. Słusznie zauważyłeś. Teraz będzie pisana, ale z zupełnie inną klauzulą, tajnym protokołem. Boję się, że zechcą ją zapisać krwią a nie atramentem. Nie sądziłem, że Kapituła jest pod tak wielkim wpływem sekretarza...

- Sekretarza? Daj spokój. On ma czasem kłopoty z odróżnieniem prawej ręki od lewej i dlatego nie może zostać lepszym magiem. Nie wydaje mi się, że to on. Ma talent do intryg, przyznaję, ale w Kapitule jest przecież wielu mądrzejszych od niego, którym akurat do szczęścia nie brakuje poparcia sekretarza. Traktują go jako postać konieczną, wygodną, bo odwalającą masę roboty, aczkolwiek czasem trochę uciążliwą. Sam zresztą tak go traktowałeś znosząc jego impertynencje. To ktoś inny. O wiele lepszy od sekretarza.

Karzeł z racji tego, że od dzieciństwa był traktowany jak popychadło, przysłowiowa batalionowa oferma i w ogóle coś gorszego - bardzo szybko nauczył się wyczuwać niebezpieczeństwo, a zwłaszcza jego źródło. A że równie sprawnie postarał się o to, by potencjalnego ofermę zaczęto traktować z szacunkiem - miał także talent do rozpoznawania intryg. No i oczywiście do ich organizowania. Miał jednak pewną wielką "wadę". Był na to zbyt uczciwy.

Białowłosy słuchał jego wywodu i bardzo intensywnie myślał. Przyznał rację karłowi, bo dziś właśnie zawiódł się na zbyt wielu osobach i zaskoczony skonstatował, że tak naprawdę to o członkach Kapituły nie wiedział zbyt wiele. Posiedzenia były nieobowiązkowe, a na gruncie prywatnym mało z kim się widywał. Tak było bowiem w zwyczaju, bo każdy, zwłaszcza z Wielkich Mistrzów, zazdrośnie strzegł swoich prac, a zwłaszcza porażek. Więc nie bywał na wszystkich zjazdach i dopiero dziś zauważył, jak Kapituła się zmieniła w ostatnich latach. Lustrował w myśli każdego z zasiadających w niej magów. No i przegląd nie wypadł zbyt dobrze. Przy wielu twarzach były znaki zapytania, życzliwe uśmiechy mogły kryć wszystko, a słowa były tylko słowami. Kto to może być? Jeden czy kilku? Raczej jeden. Nikt jeszcze nie słyszał o tym, by Wielcy Mistrzowie łączyli się w większe grupy, by pracowali nad czymś razem. Prywata - to była jedna z ich głównych cech... A może właśnie dlatego to wszystko się stało, że my działamy w grupie? Może to jest przyczyną? Może tego się boją? Może w tym widzą największe zagrożenie?

Otwierał usta, by podzielić się przypuszczeniami z karłem. Jednak zamiast przypuszczeń zadał pytanie:

- Co jest do cholery? Co to za hałasy?

Na dziedziniec zamku wchodziła właśnie przyboczna gwardia Kapituły.

- Słowo stało się ciałem - karzeł pozwolił sobie na ostatnią złośliwość...

-*-

- Banicja! W życiu bym się tego nie spodziewał -

Verdan przełknął przekleństwo. Leżał właśnie zakopany w słomie w jakiejś zapadłej wiosce na pogórzu na północy Mayenny i marudził. Z nudów. Słoma była stara, stodołą jeszcze starsza, ale za to miejsce spokojne. Leżał dosyć sfatygowany ostatnimi wydarzeniami i bardzo, bardzo zmęczony. Leżał, gdyż przyjaciele teleportowali go nagle i brutalnie z Estering i na razie nie pozwalali mu na nic więcej poza odpoczynkiem. W samym fakcie teleportacji może nie było niczego nadzwyczajnego, ale po raz pierwszy udało się to zrobić z istotą, która tak naprawdę akurat w tym momencie nie była sobą. To znaczy jej jaźń znajdowała się jednocześnie w dwóch ciałach. Swoim własnym, powiedzmy "osobistym" oraz wewnątrz czarnej pumy. To, że przy okazji dowiedzieli się, że można teleportować takie istoty - dwa eksperymenty w jednym - było niezwykle ważną, ale przypadkową informacją. Doświadczenia się udały, ale mało brakowało, by Verdan dalszą karierę karła i Białowłosego obserwowałby wyłącznie z zaświatów razem ze swoim "podwojeniem".

Karzeł słuchał narzekań Verdana jednym uchem. W ciągu tych kilku dni, jakie spędzili razem w Hoquaim, zdążył do nich przywyknąć. Został z nim, bo Białowłosy właśnie szukał dla nich lepszej kryjówki, miejsca, gdzie będą mogli spokojnie pracować z dala od wścibskich i zazdrosnym magów. Został, bo tylko karzeł miał na tyle mocy, by stworzyć delikatną barierę wokół stodoły. Delikatną, ale skutecznie odwracającą ciekawość wieśniaków i na tyle słabą, by magicznie nie dało ich się wyśledzić. A przynajmniej nie znał takiego maga, który by wykrył jej minimalną energię.

Cały czas odbierał impulsy skanujące, ale obaj z Verdanem nastawili się tylko na pracę "w trybie biernym". Zresztą w Verdanie tyle było magii, co w słomie, w której teraz leżał. Zapłacił za eksperyment dosyć dużą cenę i kisili się w tej podgórskiej wiosce tylko dlatego, że bardzo powoli wracał do sił. Razem ze swoją pumą.

Szukano ich. Zresztą nie było się czemu dziwić, bo uciekając dali w ten sposób prześladowcom dowód swojej winy. Na kontrolę i stałą kuratelę - nie mieli zamiaru się godzić. Zbyt wiele pracy kosztowało ich wykorzystanie odkrycia, jakiego przez przypadek dokonał kiedyś karzeł. Nie chcieli się z tym z nikim dzielić. Ba taka była prawdziwa przyczyna działań Kapituły. Nie wiedzieli jeszcze tylko tego, który z magów za tym stoi. Kto chciał przejąć ich odkrycie. I po co?

- Zamknij się na chwilę - karzeł dosyć bezceremonialnie przerwał kolejny potok wymowy Verdana. - Muszę się skupić, wyczuwam coś dziwnego...

Nie był pewien czy były to impulsy skanujące. Były inne i nie rozpoznawał ich na razie.. Delikatne muśnięcia energii, jakby nieśmiałe, niezdecydowane czy niepewne. Kierowane jednak wyraźnie w tę okolicę, bo karzeł nie wyczuwał tego, co wcześniej - zwykłego promienia omiatającego po kolei, jak leci, lasy, pola, osady. Tym razem było inaczej, bo impuls zdawał się "obmacywać" akurat ich wioskę, zaglądał do chałup, chlewów, nawet wychodków, pod strzechy stodół. Jakby ten, kto go wysłał, dokładnie wiedział, czego i kogo spodziewa się znaleźć.

Zabolało. Poczuł nagle coś jakby ukłucie, jakby długą, cienką igłę wsadzono mu prosto w mózg. Szarpnął się odruchowo uruchamiając mechanizmy obronne, ale ból zniknął równie szybko jak się pojawił. Bez żadnej ingerencji z jego strony. Karzeł zaskoczony odważył się znowu wsłuchać w przestrzeń, ale tym razem niczego nie wyczuwał.

Verdan szarpnął go za ramię. Patrzył na niego zaskoczony, bo karzeł zareagował na dotyk skokiem, którego nie powstydziła by się leżąca obok Verdana puma.

- Zasnąłeś? - Verdan raczej stwierdził niż zapytał.

- Nie...

- Przez kilkanaście minut byłeś tu obecny tylko ciałem. Już myślałem, że coś ci się stało.

- Co? To trwało tak długo? - karzeł z niedowierzaniem kręcił głową, ale we wzroku Verdana nie widział ochoty do żartów - W takim razie znaleźli nas. Szybciej niż się spodziewałem... O wiele za szybko...

- Jesteś pewien? Co to właściwie było? Przecież nie spałeś...

- Wyczułem impuls inny niż tamte. Właściwie nie potrafię tego porównać do niczego, bo wcześniej takiego nie znałem. Co by to jednak nie było lepiej, byśmy zmienili kwaterę.

- A Białowłosy?

- Mamy kilka godzin czasu. Jeśli nie wróci postaram się przenieść nas sam...

- Ale wtedy możemy się pogubić...

- Trudno. Wolę nie ryzykować. Przed chwilą czułem się jak owad przyszpilony przez badacza. I nie uśmiecha mi się rola eksponatu w muzeum. Tak czy siak - zbierajmy się.

- A ona. Musze zabrać ją ze sobą. Wątpię czy drugi raz uda mi się takie podwojenie, czy stworzę tak doskonałą rzecz - Verdan wskazał na pumę obojętnie przysłuchująca się ich rozmowie. Zwierzę jakby wyczuło, że o nim jest mowa i podniosło łeb. W smoliście czarnych oczach czaiło się coś więcej niż instynkt. Karzeł mógłby przysiąc, że widzi rozumną istotę. I coś jeszcze, coś zimnego, obcego, śmiertelnie obcego...

-*-

Las był stary. Zespolony ze skalistym podłożem tak mocno, że tylko piekielny ogień mógłby zniszczyć tę więź. Dęby, buki, sosny, przeplatane od czasu do czasu potężnymi, starymi wiązami. Tysiące drzew. Pień obok pnia, porośnięte mchami, zrośnięte korzeniami i gałęziami. Las był stary, tak stary, że pamiętał nie tylko elfy, które od tysiącleci przemykały z szacunkiem między jego pniami. Pamiętał inne, człekopodobne stwory, gdy dopiero zastanawiały się, jaki mogą zrobić użytek z objedzonej do czysta jeleniej kości. Pamiętał czasy, gdy zamiast elfów pod splecionymi koronami walczyły ze sobą dawno wymarłe bestie, gdy cień skrzydlatych gadów padał na niego niemal tak często, jak z chmur przesłaniających wiosenne słońce. Pamiętał niemal tę chwilę, gdy na murawie pod najstarszym dębem spoczęła para bogów... I pamiętał, co z tego wynikło...

Aerelia opierała się policzkiem o korę grubego kasztana. Lubiła to drzewo. Właśnie to, bo znała je od dzieciństwa. Własnego oczywiście, gdyż drzewo mogło by jej opowiedzieć o fascynacji co najmniej kilku pokoleń innych dzieciaków, którym jesienią podobał się kolor jego liści i te zabawne, tajemnicze kolczaste kulki. Przytuliła się do pnia. Pod palcami czuła chropowatą korę, czuła, jak drzewo żyje, jak powoli oddycha swoim własnym, spokojnym, odwiecznym rytmem. Czuła także coś jeszcze. Bo ze swego drzewa czerpała siłę i wiedzę o lesie, o wydarzeniach, którego był świadkiem. Dziś jednak nie to ją interesowało.

Czekała na kogoś. Czekała i jednocześnie starała się go ostrzec. Las powiedział jej bowiem coś, co ją przeraziło, przekazał obraz z dalekiego krańca, od drzew, które rosły nad Albo, w pobliżu twierdzy Armayen.

Niewiele było osób, nawet wśród elfów, które potrafiły czytać mowę drzew. Nawet druidzi nie mogli się tym pochwalić, chociaż twierdzili, że wiedzą o nich wszystko. Natura była bardzo skąpa i obdarowywała tą umiejętnością naprawdę nielicznych, z których 99 na 100 wywodziło się właśnie spośród elfów. Pozostałe osoby, których na świecie było tyle, że można było je policzyć na palcach jednej ręki, i to należącej do drwala, musiały mieć w żyłach domieszkę elfiej krwi, by znać mowę drzew. Nie zdarzyło się bowiem do tej pory, by było inaczej i Aerelia nie była wyjątkiem od tej reguły. Wyjątkiem było co innego - nie należała do żadnego z elfich klanów, do żadnego druidzkiego kręgu, zgromadzenia wiedzących czy innej, hermetycznej i zamkniętej dla obcych społeczności. Była samotniczką i naprawdę równie nieliczni wiedzieli dlaczego tak było. Jednym z nich był Białowłosy, na którego właśnie czekała.

Spotkali się trzy lata temu. W Eion. Białowłosy był pierwszym magiem, który w elfiej stolicy pojawił się od dziesiątek lat. Pierwszym, bo nikt z zewnątrz nie wiedział, że miasto nie jest już w stanie bronić się przed obcymi, a jedyną przeszkodą w dotarciem tutaj pozostał prastary las i brak jakiegokolwiek szlaku. Na elfie szczęście dla zwykłych istot była to wystarczająca przeszkoda, poparta zresztą 6-stopowymi retrofleksami.

Białowłosy dotarł do Eion w czasie jednej ze swych poszukiwawczych podróży. Gdy dotarł na miejsce przeraził się tym, że wśród elfów nie ma już ani jednego z istari, na których pomoc tak bardzo liczył. Ich wieże były puste, wyglądały, jakby mieszkańcy opuścili je w wielkim pośpiechu, w panice, jakby zostali zmuszeni do ucieczki, lecz nikt nie pamiętał, kiedy dokładnie się to stało. Po prostu zniknęli, któregoś dnia rozpłynęli się w mgle, jak znikający koło w południe opar z pobliskich mokradeł. Nie mniej od Białowłosego przestraszeni byli ci, którzy powitali go na schodach królewskiej siedziby. "Oni odeszli" - powiedzieli mu wtedy. Nie potrafili powiedzieć nic więcej, a Białowłosy zdołał zorientować się jedynie w tym, że słowo "odeszli" bynajmniej nie oznaczało śmierci.

Białowłosy spędził w Eion kilka tygodni usiłując rozwikłać tę zagadkę. Niewiele zdziałał. Żaden ślad, żadne wspomnienie, żadne zapiski, które przejrzał wśród ich osobistych rzeczy istari, nie wskazywały, jaki mógł być powód ich zniknięcia.

Postanowił wtedy, że spróbuje porozmawiać z magiem z Eojon, drugim z elfich miast, gdzie jeszcze mieszkali prawie wyłącznie członkowie tego ludu, a które jednak miało stały kontakt ze światem, chociaż sprowadzał się on jedynie do nielicznych wizyt kupców i magów. Pakował się do wyjazdu, gdy przedstawiono mu Aerelię. Dziewczyna patrzyła na niego zuchwale, wzrokiem, w którym mieszał się podziw i nienawiść, szacunek zmieszany na zasadzie wody i ognia z pogardą, właściwą dla młodych, którzy koniecznie pragną dowieść starym mistrzom, że są od nich lepsi. Białowłosy widział takich wielu. Wśród studentów Akademii, wśród członków Gildii, wśród elfów, ludzi czy gnomów. Jednak w jej oczach było coś jeszcze. Do dziś nie jest w stanie powiedzieć, co w nich zobaczył, ale wtedy bez wahania zgodził się zabrać ją ze sobą. Była ostatnią nadzieją dla Eion, ostatnią istotą w mieście, w której tliły się jeszcze magiczne zdolności. I nadzieja, że miasto dzięki temu przetrwa...

Obiecał, że będzie jego uczennicą, że przekaże jej swoją wiedzę, obiecał, że ona kiedyś wróci. Paskudnie się wtedy czuł, bo tej ostatniej obietnicy nie mógł spełnić. Wiedział to od razu, gdy tylko ją zobaczył. Powiedział jej to zresztą jak tylko przestali widzieć białe mury Eion. Jej natura demona wzięła wtedy na pewien czas górę nad elfim spokojem i opanowaniem...
Te wspomnienia sprzed lat przerwał Aerelii sygnał. Białowłosy odebrał ostrzeżenie. Był blisko i spieszył się. Wiadomość Aerelii zawierała to coś, straszliwą nowinę, która uskrzydla. Tylko, że zazwyczaj to o wiele za mało, by zapobiec nieszczęściu.

-*-

Zmrożony, twardy śnieg głośno chrzęścił pod butami. Wspinali się trawersując zbocze mając ostry szczyt Mnicha za przewodnika. Każdy klął cicho pod nosem, bo kilka godzin temu zostawił w tawernie w Trencie kufel grzanego piwa i nie mniej gorące białogłowy. Jednak po tamtym cieple nie pozostały już nawet strzępki wspomnień, a mróz wciskał się każdą szczeliną pod burki, którymi starali się jak najszczelniej owijać.
Doszli właśnie do wystających ze śniegu skalnych, wapiennych zębów, gdy prowadzący grupę Starszy Bractwa ruchem ręki nakazał im zatrzymać się. Byli kilkaset stóp poniżej Mnicha, który w połowie zasłonięty był przez wystający garb niewielkiego płaskowyżu.

- Obserwator wskazał na to miejsce - rzucił półgłosem dowódca patrolu i dłonią pokazał, co mają robić. Rozrzucone energicznie palce prawej dłoni były aż nadto wymowne - każdy z nich zaczął przeszukiwać zaspy w kierując się promieniście od Starszego. Niektórzy musieli zejść w dół zbocza, inni posuwali się na tej samej wysokości, kolejnych los wybrał do wspinaczki. Starszy stał pośrodku gwiazdy, którą wytyczali i starał się obserwować każdego z nich.

Słońce stało bardzo wysoko nad głęboką doliną, którą od tysięcy lat rzeźbiły wiosenne roztopy. Wtedy właśnie dolina była niebezpieczna, nieokiełznana i żaden śmiałek nie ważył się z nią zadzierać. Teraz jednak po rwących wodach Sorschy nie było nawet śladu. Dolina pełna była śniegu, tak jak niebotyczne szczyty spoglądające na nią z zabójczo błękitnego nieba.
Erhlin zaczął marznąć. Nie bardzo wierzył w powodzenie patrolu. W końcu już tyle razy przemierzali ten szlak wiodący zimą tylko do pionowej ściany Jalovca. Nikogo w taki czas nigdy tu nie spotkali. Nie było i nie będzie - dodał w duchu.

Dolina była potężna. Widok, jaki rozpościerał się spod Mnicha zapierał dech w piersi. Nie ma w tym stwierdzeniu żadnej przesady, jednak tylko ten, kto tam był, może zaświadczyć, jak prawdziwe są te słowa. Szeroka przepaścista dolina wiodła jednak donikąd. Chyba, że ktoś był kozicą. Dla nich nie było tutaj zamkniętych szlaków.

W tym miejscu gór przyroda pozwoliła sobie na kaprys. Tuż obok, w dolinie Trenty, nie dało się zmieścić obok siebie stu konnych, a i tak była to jedyna droga przez góry. Natomiast pod Mnichem i Jalovcem miejsca było na kilka dywizji konnicy i piechoty. Co z tego, skoro byłyby tu jak w pułapce. Erhlinowi przypomniało się właśnie, że widoczne wiosną białe, wapienne kamienie, aż za bardzo przypominają czaszki...

- Bywaj, tu, a żywo! - z zamyślenia wyrwał go okrzyk krasnoluda, który stał kilkadziesiąt stóp w dół zbocza, tuż obok jednego z licznych wystających z śniegu grzebieni wapiennych skał.

Kamienne bloki nie mogły być widoczne z odległości większej niż kilkaset kroków. Były niemal tak samo białe jak śnieg, więc obserwator z wieży zbudowanej na zboczu Razora musiał i tak być oślepiony blaskiem zmrożonej wody, jednak wskazał bezbłędnie właśnie to miejsce. Nie dał się nawet przekonać faktem, że jego posterunek znajdował się o milę od przeciwległej strony doliny. Opis był precyzyjny - "znajdziecie go pod trzema kamiennymi słupami" - obserwator upierał się przy swoim. I dlatego patrol Erhlina musiał wyjść w góry.

Robili tak zawsze. Byli w końcu strażnikami z Bractwa. Góry były ich domem i bez względu czy włóczył się po nich przyjaciel czy wróg - ich zadaniem było złożenie mu zaproszenia do wizyty w twierdzy ich księcia. Zresztą i tak każdy, kogo w górach spotkali, nie był zdolny do zarówno przyjacielskich jak i wrogich odruchów. I każdy przyjmował gościnę - w lochach albo na pokojach. Po wielu godzinach wspinaczki, a częściej spadania, nie ma się raczej ochoty i siły na zbyt wiele jakichkolwiek odruchów. Góry po prostu nie lubią obcych.... Wiem dosyć sporo o tym... I moje kości także...

A ten obcy, którego właśnie znaleźli, tylko potwierdzał te słowa. Leżał wpół zagłębiony w śniegu, lecz to wcale nie było takie niezwykłe. Od tygodnia przecież nie padał śnieg i tylko mróz zdawał się bić wszelkie rekordy. Jednak wokół obcego w zmrożonym, ale w sumie dosyć miękkim śniegu, nie było żadnych śladów wędrówki... oprócz drobnych zagłębień, jakby należących do...

-*-

Targowisko w Axallah, jak i całe miasto, było jednym z tych miejsc, które przyciągają nie tylko kupców z najciekawszym i najdroższym towarem, nie tylko tych, którzy chcą wejść w posiadanie niedostępnych gdzie indziej rzeczy. Magnesem było zupełnie co innego - Axallah nie podlegało żadnej władzy, nie leżało na ziemiach żadnego państwa, księstwa, królestwa, satrapii czy republiki. Rządziło się same, chociaż nikt dokładnie nie wiedział, na czym to polegało. Nie było tu żadnej rady, samorządu, loży dożów. Miasto istniało dzięki rozmaitym gildiom. Na kupieckiej począwszy, poprzez złodziejską, żebraczą, magów, nomadów po gildię dziwek i nieślubnych dzieci. Cech czy zgromadzenie mógł założyć każdy, kto miał ochotę i zebrał podobnych do siebie, którzy w jakikolwiek sposób uznali jego przywództwo. Miasto było prawdziwie wolne, ale nie rozrosło się na metropolię z ambicjami podporządkowania sobie innych krain tylko dlatego, że leżało na skraju pustyni, za górami wyznaczającymi dla wielu zupełny kraniec cywilizacji. Było forpocztą barbarzyńskich terenów, miastem traktowanym przez nich jako zawsze dostępny rezerwuar niewolników czy darmowej rozrywki, gdy jakiemuś watażce zachciało się akurat poszaleć w zamtuzach lub dla junackiej sławy urządzić jatki na ulicach. Zresztą to był bardzo naturalny regulator populacji Axallah, niemniej nie wpływał on na popularność, jaką Axallah cieszyło się u wszystkich, którzy z jakichś powodów nie mogli pokazywać się w swoich, ani żadnych innych stronach. Uciekinierzy, banici, zbrodniarze, poszukiwacze łatwego zarobku i przygód - ciągnęli do Axallah jak pszczoły do miodu, albo raczej muchy do...

Karzeł właśnie zastanawiał się, czemu czar teleportacyjny rzucił go właśnie tutaj. Wprawdzie spędził w Axallah wiele lat, ale starał się z matrycy zaklęcia usunąć wszystko, co mogło go w chwili zagrożenia i niedokładnej inkantacji skierować w to miejsce. No i teraz miał kolejną zagadkę.
Na szczęście wylądował na przedmieściu, za rzędami magazynów, będących zapleczem dla targowiska. Wpadł wprawdzie na ścianę jakiejś szopy wzbijając przy okazji tuman kurzu, ale jakoś na nikim to nie zrobiło wrażenia. Użył zresztą natychmiast czaru maskującego. Ale zdjął go równie szybko jak wywołał. To, co było skuteczne na zwykłych śmiertelników, podobne było do pochodni zapalonej w środku nocy w klatce z oślizgami. Na razie nie musiał się ukrywać, a w Axallah właśnie ktoś, kto przesadnie rozglądał się po twarzach przechodniów i przemykał pod ścianami domów - ten wzbudzał ciekawość.

Ruszył w stronę targowiska. Na razie nie myślał co stało się z Verdanem i jego pumą. I tak nie miał na to wpływu. Wolał zająć się swoim losem, a zwłaszcza tym, co ściągnęło go do Axallah.

Wyszedł zza magazynów. Przed sobą miał jedno z czterech targowisk w mieście. To akurat specjalizowało się w zamorskich towarach. W nazwie było tyle prawdy ile autentyczności jest w sprzedawanych tu amuletach. Po prostu stragany specjalizowały się w tych towarach, które za nic nie dały się zaklasyfikować jako broń, tkaniny czy żywność - słowem w zalewie tandety z całego świata, której część produkowały "zamorskie" warsztaty w Axallah, na tym targowisku można było czasem znaleźć rzeczy przedziwne i wartościowe. Kłopot w tym, że czasem kupiec także znał ich wartość...
Nie miał żadnego pomysłu na to, by iść w jakimś konkretnym kierunku. Postanowił zdać się na ślepy los. A ten skierował go przez środek targu. Nie był to może najlepszy pomysł, ale i tak innej drogi nie było by dostać się w pobliże centrum Axallah. Karzeł pozwolił, by nogi niosły go same w najgęstszy tłum. Zajął się za to obserwacją otoczenia. Dawno tu nie był i postanowił nasycić swoją ciekawość. A Axallah w tłumie zawsze działy się różne rzeczy, przy których kieszonkowcy porównywani byli do uciążliwej, acz niezbyt wartej uwagi plagi pcheł. Karzeł dobrze znał to miejsce i ruszył przez nie bez obawy.

Mijał kolejne stragany z przedmiotami, których nazw nawet nie usiłował sobie przypomnieć. Po prostu ich nie znał, a jak widać przemytnicy mieli tutaj dobrą bazę, bo stragany uginały się od najróżniejszych rzeczy. Przechodził koło tego w sumie obojętnie, aż przystanął przy jednym z licznych handlarzy, który zarabiał na życie sprzedażą amuletów. Kupiec obrzucił go niezbyt uprzejmym spojrzeniem. Axallah, pośród licznych wad, miało jednak tę zaletę, że było miastem wolnym od wszelkich uprzedzeń rasowych. Każdy, najbardziej dziwaczny, ale rozumny stwór, czuł się tu jak u siebie, bo odmienność akurat nie była tutaj niczym niezwykłym - wszyscy na swój sposób byli odmieńcami. Kupiec po prostu ocenił karła jako osobę, na której raczej nie zarobi. Ten zaś wpatrywał się w jeden z amuletów - podłużny, czerwony kryształ, osadzony w niezbyt misternie wykonany metalowy oplot. Srebrny lub z jakiegoś podobnego w barwie metalu. Karzeł dotknął kryształu. Poczuł delikatne ciepło, lecz w tej chwili poczuł czyjeś palce na przegubie.
- Towar macany uważa się za kupiony - ręka należała do właściciela straganu - Pięć sztuk srebra, ale możemy się potargować.

Zza pleców wyszedł ogr wyższy od kupca o więcej niż głowę. Od karła wyższy był co najmniej dwa razy, jak nie więcej.

- To mój wspólnik, przybija interes, jakby co...

Karzeł nie zamierzał się targować. Ani dowiedzieć się w jaki sposób dobija się targu... Nie wiedział dlaczego, ale zgodził by się wtedy na każdą cenę. I wspólnik nie miał tu nic do rzeczy, bo ruchem ręki mógł by go zamienić w przysłowiową żabę. Zapłacił bez szemrania wbijając w osłupienie kupca, który zaczął żałować, że nie zażądał więcej.

Czy to była ta rzecz, która ściągnęła go do Axallach? Karzeł nie był tego pewien. Ruszył dalej wzdłuż straganów ściskając amulet w dłoni. Nawet na niego nie spojrzał. Nie reagował na potrącający go tłum przechodniów. Wydostał się z bazaru na zalaną słońcem ulicę prowadzącą w stronę jednego z kilku głównych placów Axallah. Wiedział dokąd idzie, ale nie mógł jeszcze z tego miejsca dojrzeć budynku gildii magów. W końcu był karłem. W innym mieście pokazywanie się w pobliżu gildii nie było zbyt rozsądne, ale tutaj nie miał się czego obawiać. Miejscowi magowie, o ile nie byli zwykłymi oszustami, raczej niewiele sobie robili z zaleceń Kapituły, która zresztą tolerowała ten stan, bo każdej organizacji potrzebne jest miejsce, gdzie w atmosferze libertynizmu można było spotkać się z renegatami i dobić targu w ciemnych interesach. Karzeł właśnie na to liczył. Liczył, że znajdzie tam wskazówkę, dlaczego znalazł się w Axallah. Bo amulet nie mógł być tym czymś. Teraz niemal żałował, że go kupił. Był pewien, że energia, którą wyczuł dotykając go na straganie, była złudzeniem...

Przebił się wreszcie na plac. Po prawej zobaczył nowy budynek. Sądząc po towarzystwie osobników kręcącym się w jego pobliżu była to siedziba jakiejś gildii żebraków, którym musiało się chyba nieźle powodzić, skoro stać ich było na całkiem bogatą rezydencję. Natomiast po lewej stronie placu od lat obradowali czarodzieje. Karzeł ruszył w tamtą stronę, ale zatrzymał się w pół kroku. Korzystając ze swojego wzrostu łatwo skrył się za stertą glinianych dzbanów i konwi jakiegoś składu win. Wprawdzie widok stąd nie był najlepszy, ale karzeł już zobaczył to co miał zobaczyć. Zależało mu raczej, by sam nie został dostrzeżony. Powód, który wypaczył czar teleportacyjny, właśnie wychodził z Gildii.
Karzeł spotkał go w Axallah wiele lat temu. Pamiętał go dobrze, ale nie chciał testować pamięci tamtego.

-*-

- Córko... - Białowłosy jak zwykle zaskoczył ją. Wyłonił się zza drzew niczym zjawa. Aerelia odskoczyła od pnia kasztana, który właśnie przekazał jej ostatnią wiadomość.

- Prosiłam. Nigdy tak mnie nie nazywaj... - nie była na niego zła. Wiedziała, że jej prośby będą w tej sprawie zawsze daremne. Zbyt wiele ich łączyło, zbyt wiele razem przeszli, i gdyby nie różnica wieku, zapewne byli by parą wspaniałych kochanków. Przynajmniej z jej strony takie nuty czasami pojawiały się, gdy o nim myślała. Białowłosy zawsze w jej obecności tracił wiele ze swej zwykłej surowości typowej dla Wielkich Mistrzów. Kochał ją jak córkę, dziecko, którego nigdy nie miał. I nigdy nie mógł sobie wytłumaczyć, dlaczego Aerelia wzbudzała w nim takie uczucia. Ona początkowo buntowała się przeciwko takiemu traktowaniu. W końcu byli dla siebie zupełnie obcymi istotami - on był człowiekiem z krwi i kości, ona półelfką, a ta druga połowa jej osoby na pewno nie była ludzka...

- W twoim wezwaniu wyczułem strach. Co się stało?

- Strach... też, ale trochę specjalnie przekazałam ci właśnie taką wiadomość. Przeraziłam się tym, co zobaczyłam. A strach pochodził od drzew, one też się boją...

Białowłosy mimowolnie pogładził pień kasztana, pod którym stali. Zazdrościł jej tej umiejętności. Kiedyś nawet próbował dowiedzieć się, na czym ten kontakt polegał. Bezskutecznie. Zresztą nikt z tych, którzy posiadali ten dar, także nie potrafił tego wytłumaczyć.

Aerelia przyglądała mu się, bo nie widzieli się od kilku tygodni. Białowłosy był wyraźnie zmęczony. Wprawdzie trzymał się jak zwykle prosto, w nieskazitelnej szacie, ale w oczach i ruchach wyczuła coś, czego dawno nie widziała. Może nawet coś więcej niż zmęczenie. Teraz miała przeczucie, że ona jeszcze się do tego przyczynia. Westchnęła...

- Widziałam, to znaczy one widziały, spotkanie. Wiesz, że obraz nie zawsze jest czysty. Czasem, gdy drzewo pochodzi od entów lub huornów, wtedy obraz jest lepszy, ale gdy jest zwykłym drzewem... Cóż, w każdym bądź razie tym razem było co oglądać...

- Mówiłaś, że to pod Armayen, to daleko...

- Jak dla kogo, bo to było spotkanie takich jak ty...

Świadomie odróżniła się od członków Gildii. Nie uważała się jeszcze za magiczkę. Ba, mówiła nawet, że dopiero wstąpiła na tę drogę i jeżeli kiedyś pozwoli się tak nazywać, to woli, by było to wyłącznie w języku elfów.

- Poznałaś ich?

- Tak, przecież mi ich kiedyś pokazywałeś, a ja twarze, zwłaszcza niektóre, dobrze zapamiętuję.

Białowłosy pomyślał, że kilku z tych "zapamiętanych" poszło już w niepamięć dla świata, czyli po prostu puszcza już wyrosła na ich grobach, bo Aerelia długi spłacała co do grosza...

- Było ich trzech, ale dwóch właściwie tylko w charakterze niemych świadków, bo tylko słuchali poleceń. Wybrali sobie takie miejsce, gdzie wydawało im się, że nikt ich nie podsłucha. I mieli racje, bo ja usłyszałam ich przypadkiem, akurat stałam pod kasztanem.

- Aura antymagiczna?

- Była, ale nie na wiele się ona zdaje, gdy ktoś po prostu słucha co inni mówią. Aurą nie zatkasz nikomu uszu, zabezpieczysz się przed magicznym podsłuchem, schowasz miejsce spotkania. To dużo, ale...

- Ale lepiej, by inni o tym na razie nie wiedzieli.

- Też tak sądzę, bo widzę, że będziemy mieli kłopoty. Masz to wypisane na twarzy...

Białowłosy spojrzał na nią uważniej, jakby dopiero teraz zauważył, że odkąd się spotkali, Aerelia bardzo uważnie mu się przygląda.

- Nasi przyjaciele...

- Twoi, bo nie znam ich. Ale są w niebezpieczeństwie. Oni wiedzą gdzie są, oni wiedzą jak ich złapać...

Rumak starujący do galopu - taki widok przedstawiał w tej chwili Białowłosy. Aerelia przyglądała mu się najpierw z ironią. A potem do niej dotarło, że niebezpieczeństwo jest chyba bardziej realne, niż jej się zdawało.

- Poczekaj. Zawsze zdążysz na miejsce klęski. To, o czym ci opowiadałam było trzy godziny temu. Magicy na pewno byli tam przed nami. Jeśli chcemy im pomóc...

Białowłosy spojrzał na nią trochę nieprzytomnie. Powoli otrzeźwiał.

- Masz racje. Śpieszyć się nie ma już do czego. Tracę przy tobie zmysły...

To ostatnie zdanie było dziwne. Córka córką, ale mag musiał być naprawdę zmęczony, być może także przestraszony, bo sam zdał sobie z tego sprawę, że zachowuje się nienaturalnie. Ale przyjaciół także miał zbyt mało w ostatnich czasach.

- Powinienem być może zrobić to już dawno - Białowłosy spojrzał na nią spod oka - Serce mi mówi co innego, a rozum co innego... Naprawdę nie wiem...

- Wykrztuś z siebie... - momentalnie tego pożałowała...

- Wiem, że potrafisz. Od dawna potrafisz. Ale...

- Nie chciałeś wypuszczać akurat mnie...

- Wybacz...

Nie musiał tego mówić. Czekała na te słowa. Od dawna. Przygotowywała się na to. Na wielką próbę, ale i tak nie była do niej gotowa. A to miało się stać już za chwilę. Myślała, że będzie to w jakiś sposób wyjątkowy dzień. W sumie był, ale chyba jednak nie o to chodziło.
I nie było czego wybaczać. Teraz czekała na swoje zadanie. Jakie by nie było. Zresztą wcale nie musiało być "wielkie", bo chodziło jej bardziej o sam moment, o wrażenie chwili. Jednak było wyjątkowe, rzucił ją na głęboką wodę...

- Przekażę ci matryce. Musisz kogoś znaleźć. Jesteś nowa, więc nikt cię nie zna jeszcze i nie rozpozna. Możesz spokojnie przez jakiś czas używać metod, które innych magów od razu zdemaskują. Ciebie nie będą mogli, ale ma to także pewną wadę. Ci, których szukamy, a wierzę, że ocaleli, także ciebie nie znają.

- Czy najpierw pojedziemy w góry?

- Tak, ale bez pośpiechu. To będzie najlepsze miejsce by zacząć skanowanie. Wiem, że karzeł musiał zostawić jakiś ślad.

- Jestem gotowa...

- Poczekaj jeszcze chwilę...

- Nie śpieszymy się?

- Te kilka minut niczego nie zmienią. Powiedz mi jeszcze, czego one się boją?

- Wiesz, że nie jest łatwo zinterpretować ich emocje - mówiła tak, jakby miał w tym jakiekolwiek doświadczenie. Nie miała zbyt wielkiego, bo do tego potrzeba setek lat praktyki. Teraz jednak tego akurat była niemal zupełnie pewna - Powiedziały mi, że jeden z nich emanował bardzo silną mocą. Mocą, której dawno nie czuły. Z tego, co zrozumiałam, nie chodziło o jej skalę, a raczej barwę. Powiedziały mi, że takiej osoby nie było w pobliżu tego lasu od wieków. Tak złej osoby...

- Czy pokazały ci jakiś dokładniejszy obraz? Coś, co pozwoli nam go rozpoznać?

- Nie łudź się. One postrzegają świat inaczej. Można powiedzieć, że innymi zmysłami, ale nie jest to dokładne określenie. Wiem ilu ich było, wiem, gdzie się spotkali, wiem, o czym rozmawiali, ale z tym trzecim jest kłopot. Jego twarz był zamazana, jakby ukrywał się także przed swoimi współtowarzyszami. Zresztą drzewa wyczuły, że nie traktuje ich jak równych sobie.

Białowłosy pomyślał w tej chwili, że gdyby nie ufał jej, to całą opowieść mógłby potraktować jak bajkę. Ale słuchacze drzew nie mylili się nigdy. To także było wyjątkowe...

- Cóż, przynajmniej wiemy, że za działaniami Kapituły stoi tylko jeden mag. Dysponujący mocą i posłuszeństwem innych. To zmartwienie na później. Ruszajmy...

- Od dawna jestem gotowa...

- Wiem, że jesteś, ale ja nie wiem, czy ja jestem na to wszystko gotowy. Córko...

Tym razem nie było nawet gestu protestu.

-*-

- Przybywasz w niezbyt dobrym czasie Szakalu - mag, sprawujący akurat funkcję przewodniczącego gildii w Axallah, spojrzał w twarz gościa, ale jak zwykle miał kłopot z odczytaniem jej rysów. Wzruszył ramionami. Nawet nie starał się zerwać zasłony, bo zbyt mało go obchodziło z kim dokładnie ma do czynienia. Znali się w końcu od lat i zawsze wychodził na tym dobrze. Wiedział, że także jego imię nie było prawdziwe, ale w sumie całkiem nieźle pasowało do tego, którego gościł - Chyba na jakiś czas będziemy musieli zmienić miejsce spotkań. W hordzie zaczynają się dziać jakieś dziwne rzeczy. To znaczy - u nich tak jest co jakiś czas. A wtedy lepiej wyjechać jak najdalej...

Wydawało mu się, że na twarzy gościa dostrzegł niewyraźny zarys uśmiechu. Wzruszył ramionami.

- W czym więc mogę ci pomóc?

Tym razem złudzeniem był wyraz rozbawienia na zamaskowanej twarzy.

- Gdybym mógł to zrobić sam nie rozmawiał bym z tobą Liszu - zdanie najwyraźniej wyprowadziło lekko z równowagi maga z Axallah, bo przez chwilę przybrał swą prawdziwą postać. Już dawno nie powinien chodzić po tym świecie, ale spodobało mu się bycie liszem. Szybko jednak przybrał ponownie ludzką postać. Na jego gościu nie mogło zrobić to żadnego wrażenia, bo od pierwszego spotkania z Xersem wiedział, kim on jest. Powiedział mu to jednak dopiero dziś.

- Nie chcę z tobą rozmawiać właśnie tutaj. To dla mnie zbyt ważna sprawa, by przez przypadek dostała się w niepowołane uszy...

- Skoro jesteś taki potężny, to dlaczego nie użyjesz aury?

- Nie chcę się zdradzać... Jeszcze nie teraz...

Wyszli z gildii. Kilka osób kręcących się jak zawsze koło wejścia do budynku próbowało ich zaczepić, ale akurat wtedy Szakal użył odrobiny swej mocy. Odstraszył ich, ale nie mógł tego wiedzieć, że akurat tym wypaczył inny czar, rzucony wiele mil dalej od Axallah. Przeszli główną ulicą w stronę części miasta ze starą, zwartą zabudową. Lisz miał tu swoją pracownię. Wyrytą głęboko w skalistym podłożu.

- Miłe miejsce - z sarkazmem stwierdził Szakal. W niewielkim pomieszczeniu nie było tego, czego można było oczekiwać po pracowni maga. Lisz już od wielu lat nie zajmował się żadnymi badaniami i poszukiwaniami. Jeśli już to młodych, goblińskich wojowników. Z nich czerpał swą moc...

- Zwracam się właśnie do ciebie, bo zrobisz to najlepiej. Wiesz sam. To nie jest kwestia zaufania, bo ani ty, ani ja nie ufamy nikomu...

Lisz paskudnie się uśmiechnął. Już domyślał się jaka będzie prośba i jaka za nią zapłata.

- Robiłeś to już dla mnie, ale tym razem zależy mi szczególnie na dokładności. Ja nie chcę się jeszcze ujawniać. Zbyt wiele spraw jeszcze nie załatwiłem i Kapituła jest mi do nich potrzebna.

Zamyślił się na chwile. Lisz obserwował go. Nadal nie widział dokładnie twarzy i zastanowił się czy kiedykolwiek pozna prawdziwe oblicze i imię Szakala. Odważył się nawet sięgnąć magią w stronę umysłu tamtego. Cofnął się niczym oparzony.

- Nie rób tego więcej. Po prostu nie rób...

Lisz kiwnął głową. Po raz pierwszy od setek lat był przerażony. Po raz pierwszy poczuł tak wielki strach...
- Posłuchaj uważnie, bo nie będę powtarzać. Za kilka dni, tu, w tej pracowni, zajmiesz się kilkoma moimi kolegami. Użyjesz wszelkiej swojej wiedzy, a tego, co nie będziesz wiedział, dostaniesz ode mnie. Wysondujesz ich mózgi do ostatniego wspomnienia. Gdy to uczynisz, będą twoi. Ich ciała mnie nie interesują...

- Kto to będzie? - wyszeptał przerażony wizją tego, co ma zrobić.

- To zbędna informacja, ale byś lepiej się przygotował, wiedz, że będziesz miał do czynienia z Wielkim Mistrzem...

Tego się nie spodziewał. Jak do tej pory ofiary Szakala były co najwyżej szanowanymi obywatelami, szlachcicami, kupcami. Dwa razy trafili się czarodzieje, ale o wiele niższej rangi. Tym razem Lisz spojrzał na mglistą twarz z wielkim szacunkiem. I zaczął się zastanawiać, czy aby wybrał dobrego partnera w interesach...

Zaczynało zmierzchać, gdy wracali w stronę gildii. W Axallah ulice nie pustoszały właściwie nigdy. Noc w końcu także była dobrym czasem do interesów i rozrywki. Lisz nie chciał by wracali razem, więc szybko, bez pożegnania, poszedł w swoją stronę. Szakal szedł dalej, ku przedmieściom, ale i tak musiał przejść przez plac, przy której stała siedziba magów. Zatrzymał się tu na chwilę.

- Wojna się zbliża. Zbliża się szybciej niż sądzicie i będzie gorsza, niż każda poprzednia... - szepcząc to ucieszył się w myślach obserwując normalny, przedwieczorny ruch w pobliżu kilku karczm i gildii żebraków, którzy akurat wracali z całodziennej "pracy". Przyglądał im się przez chwilę, gdy poczuł na karku muśnięcie magii. Powoli, udając naturalny ruch ciała, obrócił się w stronę składu win, ale niczego pod szerokim okapem dachu nie zauważył. Magii nie chciał używać, bo czar, który poczuł, nie wydał mu się groźny. Nie był wart tego, by się przed kimś ujawnić. Ruszył w tamtą stronę. Podszedł do wielkiego stosu glinianych naczyń, ale nikogo za nim nie było. Poruszył nogą jeden z garnców. Pod ścianą coś się poruszyło. Obejrzał się, ale nikt nie interesował się tym, co robi wysoki mężczyzna koło składu win. Pewnie szuka taniego napitku....

Gwałtownie podniósł naczynie i zamachnął się trzymaną w ręku laską. Pod ścianą nie było jednak niczego ciekawego. Nie było też nikogo. Odstawił zdziwiony naczynie, bo przez chwilę znowu wyczuwał muśnięcie magii. Odszedł szybkim krokiem gotów tym razem zareagować własną mocą na każdą kolejną próbę skanowania, ale nic takiego nie nastąpiło. Wyszedł wreszcie poza zabudowania Axallah. Nie czekał dłużej. Wyskandował zaklęcie i rozpłynął się w wieczornym powietrzu.

Na placu w tłumie został karzeł. A właściwie on i jeszcze ktoś, kto za niego obserwował zachowanie Szakala. A to dostarczyło mu wielu informacji. Przypomniał sobie wszystko, co wiedział o Szakalu przed laty. I bardzo był tym zaskoczony. Mag nie dawał się skanować, a kiedyś był przecież miękki niczym świeża glina. Karzeł głęboko się nad tym zastanowił, bo wykrył jeszcze coś.

Westchnął. Początkowo miał zamiar zostać w Axallah, ale teraz zdecydował się na coś innego. Pomysł nieco był szaleńczy, ale dawał większą szansę spotkania z Białowłosym niż tradycyjne metody sekretnego poszukiwania się. Zależało mu na czasie. Zaczął szeptać zaklęcie. Jego zniknięcia także nikt nie zauważył.

-***-

Dach stodoły rozsypał się w spektakularnej eksplozji. Wiechcie słomy w blasku słońca zastąpiły z musu fajerwerki ale efekty wizualne nie były bynajmniej celem magów, którzy rzucili czar w stronę strzechy. Czar miał oszołomić tych, co znajdowali się wewnątrz. I tak zadziałał. Mysie i szczurze pokolenia, tudzież zastępy korników długo jeszcze czuły się jak po niezłej imprezie w pobliskiej karczmie, ale oprócz nich nikogo w rozrzuconym sianie nie znaleziono.

- Gdybyśmy byli sami, to bym coś powiedział - zakapturzony mężczyzna, przesadnie kreujący swój magiczny wizerunek, spojrzał nieufnie na drugiego maga, podobnego do niego w stroju i posturze jak dwie krople zacnego trunku.

- Niczego nie mów. Wiem, że nam się oberwie, ale tu chyba możemy się postawić. Nie nasza wina, że zwiali, że ktoś nas uprzedził.

- Takiś odważny to masz - oprawiona w platynę rubinowa kula pojawiła się w ręce pierwszego z mężczyzn - Nadawaj do mistrza. Życzę rychłego awansu...

Zajęli się telekomunikacją. Rozmowa nie była przyjemna i na tyle absorbująca, że zupełnie nie zwracali uwagę na to, co się dzieje wokół nich. Szeptali. Zdawało im się, że nikt tego nie słyszy...

Zaskoczenie było więc pełne. Białowłosy i półelfka zjawili się dokładnie za ich plecami. Mag od razu zorientował się z kim ma do czynienia. Rozpoznał ich. Mistrzowie pomocnicy członków Kapituły dokładnie zapisali się w pamięci drzew.

- Witam w Hoquaim - szepnął im nad uchem i od razu rzucił w ich stronę paraliżujący czar. Nie wiedział na razie co z nimi zrobi i chciał mieć czas do zastanowienia. Zdziwił się. Na magach, nie dorównujących mu umiejętnościami i mocą, czar nie zrobił żadnego wrażenia.

Roalde i Hogh byli równie zaskoczeni jak on. Ale raczej tym, że zwierzyna sama wpada im w sidła.
- Witaj biały starcze - Roald uśmiechnął się na widok zdumionej twarzy maga, który próbował rzucić kolejny czar - Spóźniłeś się na przyjęcie. Ale jak widzę przybyłeś z osobą towarzyszącą. Czekamy jeszcze na twoich kompanów. Oni jak widać są o wiele gorzej wychowani.

Hogh nie lubił przemawiać. Wyciągnął za to z obszernego rękawa białawy przedmiot. Skierował go lekko wypukłą stroną w kierunku Białowłosego.

- Rzuciłeś paraliż. Tak się składa, że to cacko zapamiętuje czary. Sam teraz zobaczysz, jaki jesteś silny - mówić nie lubił, ale złośliwy był. Białowłosy próbował postawić swoją tarczę, ale nie zdążył. Amulet Hogha musiał być stworzony przez niezwykle silnego maga, bo przebił się bez trudu przez osobistą zasłonę, którą Białowłosy stale się otaczał i unieruchomił go. Mag poczuł, że drętwieje. Paskudne uczucie pełznącego zimna zaczęło wędrować od jego stóp w górę ciała. Niewiele czasu potrzebowało, by dotrzeć do twarzy. Kiedyś już tego doświadczył, ale teraz za to pozwolono mu obserwować dalsze poczynania magów.

Roalde podszedł powoli do Aerelii. Dziewczyna stała spokojnie. Nie spodziewała się, że tak szybko nastąpi ta chwila, gdy stanie twarzą w twarz z innymi magami. Nie była na to zbytnio przygotowana, zwłaszcza, że spotkanie bynajmniej nie odbywało się w przyjacielskiej atmosferze. Tamci dwaj nie mieli jej co prawda na liście magów do schwytania, bo oprócz Białogłowego nikt nie wiedział, że Aerelia jest osobą godną zainteresowania, ale nie zamierzali przepuścić okazji. Dostarczenia mistrzowi uczennicy Białowłosego. I okazji do czegoś jeszcze...

Dziewczyna podobała im się. Smukła, z wyraźną, bardzo widoczną, elfią urodą, zmieszaną z czymś jeszcze. Podeszli do niej z obu stron. Aerelia skrzyżowała ręce na piersiach. Nie zasłaniała ich, ale po prostu nie wiedziała co ma zrobić z dłońmi. Nie czuła strachu i tym była lekko zaskoczona. Opanował ją raczej spokój. Dający siłę i pozwalający spokojnie myśleć.
To przyszło samo. Tak jakby ktoś podsunął jej pomysł i gotową składnię czaru. Chociaż Białowłosemu nie sparaliżowano umysłu, ale nie przyszło mu do głowy, że może podsunąć Aereli telepatycznie sposób na obronę. Nie on był więc nadawcą....

Uniosła jedną dłoń i wyszeptała formułę. Roalde zdumiony zatrzymał się. Spojrzał w dół, bo poczuł, że stopy coś mu oplata. Hogh krzyknął zaskoczony. Stał kilka kroków dalej, ale wysuwające się z ziemi korzenie oplotły już go po kolana.

- Elfia dziwko. Nasz mistrz przygotował nas na takie sztuczki! - Roalde szybciej myślał od swoj