Oskar był najmłodszy z całej czwórki. I właśnie dlatego czuł się podwójnie dumny z wyznaczonego im zadania. Przez cały dzisiejszy dzień stanowili tylną straż konwoju. A to nie byle co, jechać na samym końcu, zabezpieczając innym tyły, podczas gdy tobie już nikt ich nie zabezpiecza. Trzeba mieć oczy dokoła głowy i widzieć znacznie więcej niż taki na przykład plandekarz albo zwykły przyboczniak. A do tego, mimo bezustannego lustrowania okolicy, musisz w każdej chwili wiedzieć, w którym miejscu znajduje się twój partner i co w tej chwili robi. Wasze życie zależy od waszej wzajemnej czujności. Tak, bez wątpienia służba w tylnej straży nie może być powierzona byle komu. No, oczywiście jest jeszcze osławiona forpoczta, elita weteranów - to oni na zmianę prowadzą karawanę i przeprowadzają rozpoznawcze wypady. Tam trzeba mieć ogromne doświadczenie, stalowe nerwy i błyskawiczny refleks, oceniać sytuację jednym rzutem oka i zawsze podejmować właściwą decyzję. Oskar nie marzył nawet o dostaniu się między ich szeregi. Służba w zmianie tylnej straży była dla niego szczytowym osiągnięciem. Obejrzał się na prawo rejestrując wzrokiem położenie wierzchowca partnera. Razem z Bradem stanowili lewą połówkę szerokoplecych, jak żartobliwie określano ich w najemniczej gwarze. Wiedzieli dlaczego.[p]- Hej, nie śpij - powiedział, bo wydało mu się, że głowa współtowarzysza chyli się nieco za bardzo ku grzbietowi konia. Poskutkowało.[p]Brad, piętnaście lat starszy od kompana, był jego całkowitym przeciwieństwem. Mówił mało, rzadko się uśmiechał i poza polem walki sprawiał wrażenie niezmiernie ociężałego. Cieszył się jednak wśród drużyny niezmąconą sławą, nikt bowiem nie miał na swoim koncie tylu ubitych gadów. Lubił wesołego, gadatliwego Oskara i podziwiał jego niestrudzoną żywotność i pasję z jaką tamten podchodził do wszystkiego co robił. "Młody ma rację" - pomyślał przeklinając cicho. Dwa dni spokoju, wiosenne słońce prześwitujące między gałęziami i całodzienny monotonny marsz osłabiły nieco jego czujność. "Nie mogę sobie pozwalać na takie rozprężenie" - skarcił się w duchu.[p]Oskar rozejrzał się bacznie po raz setny, przesuwając wzrokiem po mijanych krzewach i powyginanych, rosochatych pniach. Szybko mijał wzrokiem jasne, oświetlone słońcem przestrzenie, skupiał wzrok na miejscach zacienionych i zarośniętych. Był dumny, że zna tę zasadę, jedną z tych, po których doświadczony zwiadowca rozróżnia weterana od młodzika.[p]Jeszcze jeden krzew i jeszcze jeden, blady odblask światła, chyba na odwróconym grzbietem do drogi liściu, taki sam odblask kawałek dalej... Właśnie miał przerzucić wzrok na następny krzew, gdy zdał sobie sprawę, że coś jest nie tak jak powinno. Nienaturalny obrót liści spowodować mógłby powiew wiatru, tylko że w powietrzu panował całkowity bezruch. Lekko wstrzymał konia i jakby od niechcenia wpatrzył się w gęstwę gałęzi. Są. Bladobłyszczące. Liście? A może raczej...oczy? Tak, to przecież gadzie oczy. Musi to pokazać Bradowi. Oczywiście niedbale, niedostrzegalnie, żeby nie zdradzić obserwatorowi, że został wykryty. Tylko dlaczego nie może odwrócić głowy? Dlaczego nie może oderwać oczu od tych bladych ślepi?! Zrozumienie przyszło nagle. Otworzył usta do krzyku ale wydobył z nich tylko cichy charkot. Czy to wynik przerażenia, czy też... gdzie jego towarzysz, gdzie pomoc?! Przecież ćwiczyli to setki razy! "Wyciągaj to pieprzone lustro, Brad" - krzyknął bezgłośnie, usiłując zamknąć oczy.[p]Brad przerwał penetrację gałęzi nad głową. Jego umysł z pewnym opóźnieniem zarejestrował sygnały dochodzące do jego uszu. Pluskanie kopyt któregoś z koni, dobrze słyszalne na podmokłym gruncie, przestało być równomierne. Rozejrzał się i stanął w strzemionach.[p]- Psiakrew, bazyliszki! - ryknął sięgając do łęku siodła - trzymaj się Oskar![p]Koń Oskara zwalniał kroku, jakby nagle zaczęło mu przybywać ciężaru. Kruczoczarna do niedawna grzywa młodzieńca nabrało przerażająco matowej barwy popiołu.[p]- Pieprzona torba - jęczał Brad walcząc z zaplątanym rzemykiem.[p]Druga para szerokoplecych, zaalarmowana krzykiem Brada, skoczyła ku Oskarowi. Jeden z nich błyskawicznie sięgnął do sakwy u boku konia, wydobył niewielkie lustro i zasłonił nim twarz Oskara. Drugi chwycił młodzieńca pod pachy, usiłując utrzymać go w siodle. Nie zdołał. Obaj runęli na błotnisty trakt. Ratujący nie puścił Oskara, choć ten niemal w połowie był już kamieniem i ważył trzykrotnie więcej niż normalnie. Umięśnione ramię chrupnęło pod uderzeniem kamiennych pleców i pękło w dwóch miejscach jednocześnie. Gwardzista zacisnął zęby i znieruchomiał czekając na pomoc towarzysza, który już zeskakiwał z konia. W tym momencie minął ich Brad, wyciągając się gwałtownie w galopie.[p]- Krwi! - ryczał - dopadnę cię, gadzie![p]- Stój - krzyknął za nim ostatni ze strażników - czekaj na posiłki![p]Brad jednak nie słyszał już, lub nie chciał słyszeć rady współtowarzysza. Jego serce rozpalał wstyd i rozpacz. Przed oczami miał tylko zaplątany rzemyk i skamieniałą grzywę Oskara. Z impetem wpadł w zarośla i natychmiast dostrzegł cielsko bazyliszka znikające za zwalonym pniem. Jednym susem przesadził przeszkodę i zeskoczył z konia nie czekając aż ten dotknie kopytami ziemi. Działał jak automat. Był zawodowcem. Zabiec przeciwnikowi drogę - trzy precyzyjne kroki, ustawić się do cięcia - kolejne dwa, zamach, uderzenie, odskok, zatoczenie półkola, wypad i zwód, ranny bazyliszek odsłania kark, oburęczny chwyt miecza i doskonale wyliczony potężny cios. Bryzgi cuchnącej posoki tryskają na boki. Bestia nieruchomieje, jej blade oczy gasną, patrzy w nie z nienawiścią... Z transu wyrwało go rżenie wierzchowca. Kątem oka dostrzegł jakiś ruch, zbyt szybki, zbyt precyzyjny by postawić paradę. Rzucił się na ziemię wiedząc, że to jedyna szansa na uniknięcie ciosu. Zbyt późno. Szpony spływającego z drzewa monstrum zacisnęły się na jego szyi w morderczym chwycie. Czując jak pazury wiwerny rozrywają mu tchawicę pomyślał jeszcze: "Oskarze, wybacz."