Cesarska Gra

1 2
Poprzednia Jesteś na stronie 2.

Przejeżdżając przez bramę stolicy Marcellus i Decymus minęli grupę żołnierzy z sześćdziesiątego legionu. Ich formacja i dwie inne zostały niedawno ściągnięte z peryferii imperium, by pełnić służbę pod nieobecność garnizonu stolicy. Wyraźnie było widać, że ci prowincjusze czuli się nieswojo w imperialnym mieście.

Tuż za bramą stał pojedynczy człowiek ogromnego wzrostu. Marcellus wstrzymał konia.

- Szachmanssurze! Czy wszystko gotowe?

- Gotowe, wodzu. Zajęliśmy stanowiska.

- Świetnie. Jaki, twoim zdaniem, będzie wynik gry?

Szachmanssur wyjął błękitny kamień, przyglądał się mu przez moment, po czym oświadczył:

- Doniosły!

- Że ja mam do ciebie cierpliwość! - westchnął Marcellus.

Legaci spięli wierzchowce. Decymus zastanawiał się nad czymś dłuższy czas, po czym zapytał:

- O co mu chodziło?

- Kto tam zrozumie wróżbitów? - odparł lekceważąco Marcellus.

- Nie o to mi chodzi! Co on rozumiał przez "stanowiska"?

- Ach, to! Wmieszałem swoich niewolników pomiędzy żołnierzy. Pamiętaj, że walczymy przeciw Mamonidesowi. Nie byłby sobą, gdyby nie próbował przekupić któregoś z naszych centurionów. Moi niewolnicy mają dyskretnie obserwować wszystkich dowódców średniego szczebla i donosić mi o każdej próbie przekupstwa.

- Sprytne! - mruknął z uznaniem Druzus.

Przed świtem dotarli na miejsce. W półmroku rysowały się rzędy sylwetek legionistów. Pomarańczowe i fioletowe szarfy znaczyły ich przynależność do pierwszego lub drugiego legionu. Gdzieniegdzie widać było przepasanych na krzyż białymi wstęgami arbitrów - żołnierzy Kareliusza.

Gdy pierwsze promienie słońca rozdarły widnokrąg, armie ruszyły. Jeden za drugim posuwały się czworoboki piechoty, kolumny rydwanów, zastępy jazdy. Marcellus poczuł, jak wzbiera w nim duma: oto część niezwyciężonych wojsk imperium Jupitera. A on stoi na ich czele! Wpatrzony w słoneczne refleksy, które rozbłyskiwały na wypolerowanych pancerzach, tarczach i nagolennikach, legat starał się ze wszystkich sił nie zwracać uwagi na niekształtne owinięte szmatami kłębki pakuł na końcach włóczni, ani na drewniane miecze swoich podkomendnych...

Przez długi tydzień trwały zmagania. Wojska Marcellusa i Decymusa uparcie parły do przodu w stronę twierdzy cesarzowej Minerwy. Mamonides i Druzus zostali zepchnięci do głębokiej defensywy. Oczywiście Mamonides nie byłby sobą nie próbując przekupstwa. Jednak niewolnicy Marcellusa sprawnie wychwytywali wszelkie próby przekupienia żołnierzy swego pana. Wreszcie nadszedł czas na ostateczny szturm.

Marcellus ledwie trzymał się na nogach. Przez cały ten tydzień z czasu, w którym spał, uzbierałaby się najwyżej jedna pełna noc. Jednak nie mógł tego okazać legionistom. W ich oczach musiał być niezłomnym, nieugiętym wodzem. Skinął, by podano mu konia. Wskoczywszy na siodło ("Bogowie, obym nie spadł!") wyjechał przed linie wojsk. Od miejsca, gdzie legioniści Druzusa zorganizowali ostatnią linie obrony oddzielał go rozległy, niski, kopulasty pagórek. Idealny teren, do użycia nowej broni i nowej taktyki walki, w której przez ostatni rok Marcellus ćwiczył swoich legionistów. Legat uniósł lewą dłoń. Na ten sygnał trzydziestu doboszy uderzyło w ogromne kotły i bębny. Trzystu jeźdźców wsłuchanych w ich powolny rytm zaczęło nucić dziwną pieśń bez słów o niesamowitej, jakby hipnotyzującej melodii. Miała owa melodia cechę niezwykłą: ostatni jej takt był urwany przechodząc płynnie w pierwszy. Jednak - brakowało kilku nut. Aby je nadrobić, trzeba było przyspieszyć tempo. W ten sposób pieśń rozpoczęta powoli i łagodnie po niedługim czasie gnała jak wicher, nie zatracając ani na moment swego urzekającego charakteru.

Gdy melodia załamała się po raz pierwszy, trzy setki rumaków ruszyły jednocześnie, jakby zrośnięte w jednego zwielokrotnionego wierzchowca. Ruszyły wolno, krok za krokiem... Melodia załamała się po raz drugi. Konie przyspieszyły. Znowu. I znowu. Nim dotarły do szczytu pagórka, pędziły już szalonym, niepowstrzymanym cwałem.

Marcellus uniósł prawą dłoń. Dobosze zaprzestali gry. Każdy z nich chwycił teraz w dłonie duże, kolorowe proporce. W tym samym tempie, w jakim przedtem uderzali w bębny zaczęli wymachiwać płachtami materiału. Kolejne trzy setki jezdnych podjęło melodię...

Tymczasem po przeciwnej stronie wzgórza dowodzący obroną legat Druzus uśmiechnął się słysząc odległe bicie w kotły. A wiec jednak. Marcellus zdecydował się na eksperyment. Ciężka jazda nigdy dotąd nie stanowiła części sił imperium, legiony jednak stawały do boju przeciwko niej wielokrotnie w przeszłości. Piechota Druzusa była gotowa na spotkanie z takim przeciwnikiem. Po kilku chwilach na łagodnie opadającym stoku pojawiły się galopujące w równych liniach oddziały Marcellusa. Zdawać by się mogło, że dotarłszy do czworoboków obrońców zmiażdżą je, rozniosą je w pył - nawet nie zwalniając biegu. Jednak gdy zaledwie dziesięć długości konia dzieliło atakujących od broniących się, legioniści Druzusa unieśli z trawy długie na trzy sążnie, a grube jak przedramię mężczyzny drągi. Zaparłszy je tylnymi końcami o ziemię unieśli ich ostrza ("Jaka szkoda, że owinięte szmatami!" - przemknęło legatowi przez myśl) na wysokość końskich łbów. Zderzeniu pierwszych szeregów towarzyszył gromki huk, trzask, krzyki ludzi, kwiki i rżenie przerażonych i rannych bydląt.

Ale cóż to?! Kolejne szeregi jazdy zatrzymały się. Druzus przetarł oczy ze zdumienia: ukryci za ciężką kawalerią nadjechali inni jeźdźcy. Ich groźnie wyglądające zbroje i tarcze były w istocie ze słomy! Jednak łuki... O, te były prawdziwe! Konni strzelcy zaczęli zasypywać gradem tępych strzał powolnych nieruchawych legionistów Druzusa. Szeregi zaczęły się łamać. Legat miał właśnie wydać rozkazy, gdy poczuł uderzenie w napierśnik. Z niedowierzaniem popatrzył na opadającą mu pod nogi strzałę. "Zginąłem!" - pomyślał. Zaczął się wycofywać. Był już poza strefą walki, gdy poczuł jak ziemia drży mu pod nogami. Spojrzał w lewo i zmartwiał: druga szarża konnicy szła prosto w odsłonięty bok jego oddziałów. Tym razem wszyscy jeźdźcy mieli na sobie ciężkie zbroje.

Blady jak płótno dekurion z piątego legionu zaczął rozpaczliwie wymachiwać białą flagą. Jego głos - wzmocniony magicznie sztukami Amenhotepa - wzniósł się ponad zgiełk bitwy:

- Przerwać walkę! Centurie czwartego legionu wybite do nogi! Nikt nie ocalał!

Ale nie sposób już było zatrzymać rozpędzonej masy metalu i ciał. Konnica wdarła się w głąb piechoty tratując ją i miażdżąc. Pod kopytami poległ także dekurion - arbiter. Czasem jakaś figura spadnie i się stłucze... Tako rzekł cezar... Druzus mógł tylko bezsilnie obserwować z boku najpierw pogrom jego żołnierzy, a potem zwycięski marsz Marcellusa na twierdzę.

Garnizon fortu nie bronił się długo. Marcellus i Decymus rzucili do szturmu legionistów, którzy do tej pory nie brali udziału w walce, a ci szybko poradzili sobie z oporem obrońców. Marcellus jako triumfator wchodził samotnie po szerokich schodach na piętro - do komnaty, gdzie oczekiwała Minerwa. Siedziała w oknie, obserwując legionistów opatrujących na dziedzińcu swoje rany i skaleczenia. Kąciki jej ust drgały lekko - miała świadomość przegranej. W pasie przewiązana była szmaragdową szarfą, trofeum zwycięzcy. Marcellus podszedł do niej, ukłonił się, chwycił szarfę i jednym płynnym, silnym ruchem wyrzucił cesarzową na bruk dziedzińca. Zmiął w dłoni zieloną materię gratulując sobie w duchu. Cesarz zawsze nagradzał dokładne wypełnianie rozkazów...

O zmierzchu zmęczony i przerażony Kareliusz wrócił do swego namiotu. Czekał tam na niego jego wuj, stary mag, Amenhotep.

- Nie żyją... Oboje... - jęknął legat - Nie mogłem temu zapobiec. Zginęli niemal w tej samej chwili. Zanim ktokolwiek dał znać drugiej stronie, że ma przerwać działania, było po wszystkim...

- A to historia - mruknął Amenhotep beznamiętnym głosem - w jaki dokładnie sposób zginęli?

- Minerwa wypadła z okna podczas zdobywania jej fortu... Grakhusa trafił w czoło zabłąkany kamień z procy. Cezar był już pewien zwycięstwa, nic nie zagrażało jego twierdzy... Nie wiedział, że Mamonides przekupił strzegących go niewolników Marcellusa. A ja... Ja nie mogłem mu o tym powiedzieć!

Legat otarł czoło. Przez chwilę oddychał głęboko, a potem wybuchnął:

- Wuju! To nie mógł być przypadek! Dwa nieszczęśliwe wypadki nie mogły zajść w tym samym czasie!

- To nie był przypadek, Kareliuszu. - Amenhotep mówił powoli, wyraźnie akcentując wypowiadane słowa, jakby chciał, by do legata każde z nich dotarło osobno - Jeśli chcesz wiedzieć, to Minerwa zginęła na rozkaz cezara, a on na jej, hmmm... życzenie.

- Wiedziałeś?!

- Wiedziałem. I jako lojalny poddany ich cesarskich wysokości dopilnowałem, by ich wola dokładnie się wypełniła.

- W co ty grasz, starcze?

- W cesarską grę, mój młody przyjacielu - mag wyglądał na rozbawionego, jednak jego szare jak stal oczy wciąż pozostawały zimne - w cesarską grę... Czy wiesz, co teraz nastąpi? Jaki będzie następny ruch?

- Tron powinien przypaść Domicjanowi. To jedyny żyjący krewny Grakhusa.

- Kareliuszu, jesteś zmęczony, ale mógłbyś zmusić swój umysł do większego wysiłku! Czy nie znasz zasady "zrobił, kto skorzystał"? A kto, jak nie Domicjan, skorzystał na śmierci cesarskiej pary?

- Domicjan jest niewinny!

- Ja to wiem. Ty też to wiesz. Ale Grakhus i Minerwa zadbali, by spreparować dostatecznie dużo dowodów przeciw niemu. Senat nie będzie miał wyjścia - będzie musiał nakazać stracenie Domicjana.

Kareliusz oparł się ciężko o stół usiłując wytrzymać spojrzenie Amenhotepa.

- Po co to wszystko? - zapytał.

- Ród cesarski wygasł, a raczej wygaśnie ze śmiercią Domicjana. Imperium jest zagrożone anarchią. W takiej sytuacji senat musi powołać dyktatora wojskowego... Naturalnymi kandydatami są oczywiście legaci garnizonu stolicy. Niestety, Marcellus, Decymus, Mamonides i Druzus dali się wciągnąć w podły spisek Domicjana. A ty... Ty nie mogłeś niczemu zaradzić, choć robiłeś wszystko w tym kierunku. Wielu to widziało... I wielu to potwierdzi.

Kareliusz zadziałał odruchowo, tak, jak uczono go przed laty na szkoleniach, gdy był jeszcze niedoświadczonym legionistą. Jego prawa ręka opadła pozornie swobodnie u jego boku. Ciężar ciała został przeniesiony na lewą nogę. Jeden zamaszysty, a przy tym szybki jak błyskawica, ruch, świst żelaza w powietrzu - i sztylet legata utkwił głęboko w piersi Amenhotepa.

Mag przez chwilę ze zdumieniem patrzył na sterczącą mu z ciała rękojeść.

- Kareliuszu - szepnął - szybko się uczysz, ale wiele jeszcze nauki cię czeka... A dzisiejsza lekcja brzmi: nożownictwo... nie przystoi... cezarowi...

Po czym chwycił sztylet za jelec, wyciągnął go i położył na stole miedzy sobą a Kareliuszem. Gładkie ostrze bez najmniejszej skazy czy plamki zalśniło w blasku kaganków.


Poprzednia Jesteś na stronie 2.
1 2