Droga duszy

Żywot pierwszy
Na początku byłem człowiekiem. Nazywałem się Made. Żyłem dostatnie na pięknej wsi. Często przechodziłem
wąskimi uliczkami, między chatami mych sąsiadów. Podziwiałem dzieło Bogów, ulepszone ręką ludzką. Jeśli można było tak mówić o zwykłej wsi. Robota owych ludzkich rąk, dziwiła mnie, po raz pierwszy w mym istnieniu. Była piękna. Zachwycałem się każdym najmniejszym budynkiem.
Pracowałem ciężko, miałem żonę i dzieci, wesołe mimo wszystko życie. Śmiałem się, myśląc o miłości, świecie, i tym, co poza duszą. Właściwie, to tylko ona była tym, na co szukałem odpowiedzi. Reszta była zrozumiała, przynajmniej na mój chłopski wtedy rozum.
Aż kiedyś, gdy po raz wtóry zachwycałem się strzelistymi dachami, z północy nadjechali zbójcy. Palili, rąbali nie szczędząc nikogo. Na własne oczy widziałem koniec własnej rodziny i wielu bliskich. Modliłem się o śmierć, bez tych okrutnych cierpień. Niedługo czekałem...

Żywot drugi
Kiedyś zostałem trollem. Zwykłym bezimiennym strażnikiem jaskiń orków. Jednym z milionów służących bezwzględnym oprawcom. Bili, przypalali, jedli żywcem, smagali biczem za najmniejsze nieposłuszeństwo, opóźnienie. Nas. Przykuty żelaznym łańcuchem do mej gnijącej od zadanych ran nogi, pilnowałem wejścia. Podczas burz, zawiei, śnieżyc. Zazdrośnie patrzyłem na tłustych orkaskich żołnierzy, marząc, bym to kiedyś ja mógł być choćby takim szkaradnym, ale najedzonym stworzeniem.
Na moim miejscu, zmarło wiele mych poprzedników. Ziemia pod stopami, pokryta była wieloma warstwami zaschłej krwi, ledwie widocznej spod mojej, cieknącej z nogi. Często zastanawiałem się jak tu trafili. Ja na przykład, jako dwulatek, zostałem sprzedany przez własną matkę. Zrobiła to dla pieniędzy, wiele jednak nie zarobiła. Tylko dlatego, że byłem tani, nie trafiła do niewoli. Pierwsza wysforowała się z propozycją handlu. Gdyby to orkowie przyszli pierwsi, byłaby tu ze mną.
W moim nudnym życiu stróża jaskiń, nigdy nie musiałem o żadną walczyć. Moja posada, bo tak sobie żartowałem, o ile to możliwe, była stworzona chyba tylko dla chęci posiadania niewolników.
W końcu, na kompleks górski napadli ludzie. Tępili orków, nie oszczędzili jednak i trolli. Po raz kolejny, nie dochodząc do niczego, zginąłem...

Żywot trzeci
Innym razem istniałem jako rusałka. Zwałam się Klaudia. Mieszkałam nad pięknym, magicznym jeziorem. Codziennie, nie mając żadnych trosk, oglądałam tysiące barwnych kwiatów, setki razy przeglądałam się w błękitnej wodzie. Wiedziałam, że mam wielkie szczęści trafiając na egzystencję magicznej, pięknej, acz małej wróżki. Nie starzałam się, jak inne rasy. Jedynym, co mogło mi zagrozić była śmierć z ręki innego życia. Mogłam przez wiele długich lat patrzeć na wielki kunszt stworzenia. Wielokrotnie kładłam swe malutkie ciałko wśród gęstwiny traw; widziałam wtedy nad sobą cudowne pąki fioletowych, żółtych i czerwonych kwiatów. Ich liście przesłaniały mi słońce, jednak nie miałam do nich o to pretensji: wolałam te kształty zamiast rażącego światła.
Jak już mówiłam: nie miałam żadnych trosk. Nic nie przesłaniało mi piękna, nic nie frustrowało mnie, nic nie mogło zakłócić mego transu. Całe me istnienie takie było - jedna, ogromna euforia. Ekspozycja wrażeń, ulotnych niczym wiatr dla nas, rusałek. Kochałam świat. Wreszcie.
Aż kiedyś, z północy, z dalekich dla mej rasy terenów, przybyła setka ludzi. Rąbali nasze drzewa, budowali zamek z okolicznych skał. Wkrótce, nasze jezioro popłynęło czarną wstęgą brudu. Rzemieślnicy musieli przecież mieć gdzie pozbywać się niewykorzystanych materiałów. Umierałam powoli, bardzo powoli...

Żywot czwarty
A teraz byłem królem. Me imię brzmiało Efred. Panowałem nad pięknym krajem. Byłem lubiany przez lud, głównie za sprawiedliwe, acz surowe rządy. Nie mogłem inaczej. Zbyt popuszczać ludziom, znaczy skazać się na bandytyzm i rozboje. Wcale jednak nie przesadzałem. Jakże mógłbym inaczej, kochałem ten kraj, kochałem jego piękne malownicze góry, roztaczające swe ręce wzdłuż południowych granic królestwa, ich ośnieżone szczyty będące znakomitą ochroną dla państwa, ich podnóża, wnętrza bogate we wszelkiego rodzaju dobra mineralne; kochałem Srebrne Morza, na północy, za ich srebrzyste wody, za nawiązującą do sentymentów głębie, za obijające się o brzeg fale... Kochałem je naprawdę.
Jednak czy mogłem mówić o ludzkiej miłości? Nie czułem jej nigdy. Żadna kobieta mnie nie pokochała, wszystkie wolały wyjść za innych władców. Zastanawiałem się, dlaczego, nie sądziłem, że jestem beznadziejny czy na tyle obrzydliwy. Miałem szczere serce, nigdy nie skrzywdziłem niewiasty, kimkolwiek by nie była, żebraczką, czy księżną.
W takich zamyśleniach zastała mnie wojna. Zatopiony w smutku, wysłałem swe siły na front, kazałem dowodzić jednemu z najlepszych ludzi. Tak po prostu... W głębi mnie, dopiero teraz poczułem, że nie zależy mi na kraju. Zawsze o niego dbałem, chciałem, by mieszczanie, szlachta, a nawet chłopi żyli w dostatku. A teraz zdziwiła mnie własna postawa. Czy takie życie miało sens? Nie... Ostry miecz ulżył mi niebawem.

Żywot piąty
Za piątym razem, urodziłem się jako rycerz. Wielki, odważny, mężny, idealny. Rodzice nazwali mnie Kord. Od dziecka silny, nie mogłem zdecydować inaczej. Udałem się do Akademii Wojennej. Przez wiele lat poznawałem tajniki walki i strategii. Uczyłem się cięć, parad, uników i planowania. Wiedziałem, że miecz jest mym przeznaczeniem. W jego błysku, odbiciu widziałem dalszy ciąg swego życia. Widziałem sukces, euforię spowodowaną zwycięstwem. Zwycięstwem nad złem.
Czym jest zło? Czymś obrzydliwym, kłamliwym, śmierdzącym. Jego ból był moim celem. Myślałem, iż ludzie źli, zeszli ze ścieżki. Właśnie życie i dobro było tą ścieżką. Przedstawiałem to sobie jako zwykłą, najprostszą wyprawę handlową: narodziny znajdowały się na początku; były miejscem rozpoczęcia podróży. Trwanie w dobrze i miłości, było udanym pochodem. Trwanie w źle, było zejściem ze szlaku. Śmierć spędzona przez czynienie zła była napotkaniem wroga i przedwczesnym przerwaniem wyprawy. Śmierć bez niczego na sumieniu, była udanym przejazdem, nagrodzonym zapłatą.
Niedługo po ukończeniu Akademii, nad krajem zawisła wojna. Drgającymi oczyma widziałem tysiące wroga.
Jego zastępy ciągnęły się nieskończenie, tworząc czarne ziemie. Tupot stóp, był słyszany z wielu kilometrów. Mieszkańcy wioski uciekli tunelami, ja jednak musiałem walczyć. Żałowałem, że nie byłem zwykłym, ubogim mieszczaninem. Teraz, gdy miało dojść do zwieńczenia mego życia, mych ambicji: miałem pokonać zło.
Odziały wymieniły się strzałami. Wiele mych przyjaciół padło, większość morale naszego oddziału było niskie. Cóż, nie było szans w walce z taką potęgą. Doszło do starcia zbrojnego. Mój dziesiąty szereg, padł szybko, wręcz w kilka sekund pod naporem mrowia przeciwników. Moja śmierć bolała, powoli umierałem sycąc się bólem rozdartej piersi...

Żywot szósty
Teraz stworzono mnie krasnoludem - Ulgrimem. Niskim jak każdy krasnal, jak każdy silnym, ale już nie jak każdy, zwinny. Właśnie... jak mogłem być zwinny? Jako krasnolud? Dzięki Bogom, że dali mi odwagę ćwiczyć się w mieczu. Walka toporem, jaką uskuteczniali inni, była zbyt ryzykowna. Jeśli w walce po dwóch uderzeniach, znad głowy oraz horyzontalnym, wróg żył, zrobił unik albo zbił cios, wystarczyło żeby miał w drugiej ręce sztylet, jakimi posługiwało się większość ludzi. Skrytobójcy, złodzieje, szpiedzy, nawet szlachetni rycerze w ich błyszczącej światłem księżyca zbroi.
Zamieszkiwałem w podziemnym kompleksie górniczym. My krasnoludy, tak właśnie zarabiamy na strawę. Ciężką pracą. Codziennie, o wczesnym ranku podnosiłem głowę z łoża witając z pewnym obrzydzeniem, -które naprawdę chyba było zauroczeniem- śliskie, ciemne, granitowe, równiutko wykute ściany mej kamiennej izby. Oglądałem drewniane, mocne odrzwia kierujące do mej izby. Piękne ozdoby okrążały klamkę i odsuwane okienko, pewnego rodzaju judasza. Ich żelazne zawiłości nie pozwalały oprowadzić się okiem. Wielokrotnie po takich próbach, po zawrotnym szukaniu okiem początku, zbierało mi się na wymioty. Sufit, z którego pilnowały mnie co noc gipsowe gargulce, jakby nie pasował do reszty. Gips - jedyny materiał używany przez krasnoludów do budowy, oprócz kamienia. Cóż, mój naród gustem nie grzeszył. Wychodząc z niemiłosiernie ciasnego pokoju, udawałem się wąskim i ciemnym jak cała reszta, korytarzem na salę pracy, mijając po drodze bardziej leniwych górników oraz takich, co wyszli zapalić kwiaty róż. Miejsce kopania, zwane salą pracy, w odróżnieniu od innych sal, było dobrze oświetlone przez setki, a nawet tysiące lamp. Ściany nie były już takie równe, obłupywane przez arcysilnych kopaczy rozpadały się w drobne kamyczki, jakich używają dzieci ludzkie do puszczania tak zwanych kaczek. Wreszcie szerokość, wielce pokaźna, pozwalała w całości rozciągnąć swe zwinięte kości.
Po raz wtóry wziąłem kilof, udając się niespiesznie do stanowiska pracy. Po co miałem się spieszyć? Inni zapracują na mnie. Dzięki Bogom, u nas nie było przymusu. Wystarczyło pracować. Nikt nie liczył godzin, nie patrzył na ręce. Po co więc, było się sprężać. Spokojnym spacerkiem, nasycając się świeżym powietrzem z otwartego włazu na zewnątrz, musiałem jednak coś robić, nie byłym aż takim pasożytem jak ludzie zatrzymujący się w odejściach jaskini. Już byłem w korytarzu prowadzącym do sali, gdy ten zawalił się. Nie wiem, dlaczego, może przez owych pasożytów stojących na wyższym piętrze, nad moją głową? "Nigdy się nie dowiem" było moją ostatnią myślą. Umarłem przygnieciony przez kawałek ciemnego, drogiego granitu...

Żywot siódmy
Kolejne życie - elf. Kolejne imię - Val04˘ome. Zielony człowiek, człowiek lasu: tak o mnie mówiono. Byłem wyborowym strzelcem. Z odległości czterystu metrów umiałem trafić w cel, prawie z zerowym prawdopodobieństwem błędu. Z bliższych dystanse, zabijałem bez drgnięcia. Potrafiłem też szybko biegać; przydawało się to przy organizowaniu zasadzek na wozy.
Hm, nie mówiłem, że byłem złodziejem. I mordercą... Z reguły na cel padało kilka strzał w ciągu kilku sekund, gdzieś z drzewa. Chwila przerwy. Zwykle, właśnie wtedy spanikowani pasażerowie wybiegali na zewnątrz poznać sytuację. Widok wagonu naszpikowanego ostrymi prętami był ich ostatnim. Ginęli szybko, nie widząc zabójcy. Elfickie strzały były długie i wąskie: długość zwiększała celność, dzięki wąskości przebijały wroga na wylot. Były pewniejsze nawet, jeśli ofiara nie zginęła od razu, zaraz się wykrwawiała. Później, podchodziłem spokojnie do wozu, z krótkim, lekkim mieczem w ręku. Dobijałem woźnicę, jego było najciężej trafić, gdyż siedział przesłonięty szerokim daszkiem. Nigdy nie było wiadomo, po której stronie. Wtedy zaglądałem do schowków. Nie były dla mnie tajemnicą. Większość kryła się w oparciach foteli albo pod wozem. Za zdobyczne pieniądze, kupowałem truciznę do strzał...
Do napadów przygotowywałem się w mej jaskini. Nie mieszkałem, jak większość elfów na drzewach. Potencjalni łowcy mogli łatwo mnie tam znaleźć. Moja jaskinia zaś, była skromna, nie spotkają mnie tam nigdy. W nocy zawsze oglądałem otoczenie. Musiałem uważać. Zazwyczaj jednak widziałem grupki drzew, niby rozmawiających ze sobą niczym troje dzieci na akademickim podwórzu. Owe grupki, mówiły w swoistym dialekcie; przypominał on szum wiatru, trzepot skrzydeł feniksa. U ich podnóży, swój dom znajdowały krzewy: kolczaste, groźne, zatrute oraz piękne, barwne, jakby nakłaniające mnie do marzeń. Kamień będący mym dachem, błyszczał gładkością. Pewnie przede mną mieszkały tu pokolenia inionów. Jaskinia pasowała do ich rozmiarów.
Uderzały ostrymi włosami futra, kłując przez lata sklepienie. Posadzka, tak nazywałem ziemię, była zadziwiająco miękka i ciepła. Wilgotne, parne deszcze wsiąkały w nią, i ogrzewały jej powierzchnię. Nawet nie wiedziały jak wiele dają jednemu elfowi...

Pewnego dnia, przedzierałem się znów przez ciemny gąszcz tnących liści ku drodze. Znów planowałem zasadzkę.
Z daleka nadjeżdżał wóz. Bogato zdobiony, jego boki otaczały wiązanki kwiatów. Dach dzięki swej barwie przypominał świeży trawnik. Łodyżki jakby bujały się na wietrze. Koń, piękny albinos. Silny, chyba zdrowy. Mógł sporo kosztować. Woźnica, jak zwykle schowany pod daszkiem, prowadził spokojnie. W oknie zauważyłem twarz mężczyzny. Brodatą, ale delikatną. Pasowałaby do magnata. Tylko, że bez ochrony? Zaatakowałem wedle zwyczaju, z zaskoczenia strzeliłem kilka razy z łuku. W woźnicę i "magnata". Wóz bez kierowcy, wywrócił się w pobliskim rowie. Razem z soczyście kolorowymi kwiatami wyglądał przepięknie.
Zszedłem z drzewa. Woźnicy nie musiałem dobijać. Zbliżyłem się do ciała pasażera.
Ten nagle, ostatnim wysiłkiem wyszarpnął nóż z przewieszonej przez oparcie fotela pochwy. Wbił mi go głęboko w brzuch... Umarł razem ze mną.

Żywot ósmy
Jako Tusk, ork, żyłem wśród braci plemienia. Me imię, nie było znane nikomu, prócz mnie. W ogóle, nikt mnie nie znał. W końcu żywot w hordzie identycznych stworów nie pozwalał na to. Wszyscy mieli ciemno zielonkawe twarze, z głębokimi dołami, na których dnie spoczywały krwiste oczy. Tam, gdzie powinny być włosy, rosła zgnilizna, także zielona jak nasza skóra. Uszy wąsko otaczały czaszkę, nie broniąc przed wichrem w najmniejszym stopniu. Szaty nałożone na chude, ale silne ciało, przypominały bardziej szmaty. Brudne, przytłoczone gęstym błotem po porannych polowaniach. Miecz zdobiły jedynie smugi zużycia i posoki ciętych zwierząt. Właśnie, zwierząt. Zajęciem mej rodziny było ciągłe polowanie...
Pewnego dnia, nawet nie wiedziałem, jakiego, znowu się na nie udaliśmy. Mijałem okoliczne, wysokie lasy sięgające niebu, jakby stanowiące podłoże chmur. Słońce wypychało swe promienie przez szczeliny między liśćmi, powodując niezwykle efektowne zjawisko: Światło odbijało się od zielonych wypustek, stwarzając niesamowite załamania.
Krzewy chwytały ubrania, niby nie chciały ich wypuścić, a trzymały kurczowo, jakby od tego zależało ich istnienie. Trawa miękko uginała się pod stopami, bojąc się zadrapań przez zaniedbane paznokcie orków. W gładkiej tafli kory dębów, widać było obraz przypominający moją twarz. Albo nie moją. Przecież wszyscy orkowie byli identyczni.
Zwierzęta uciekały przed nami, węsząc smród już z daleka. Z drugiej strony, nasza gromada była na to przygotowana. Mordercze stanowiska łucznicze na wierzchołkach drzew nigdy się nie myliły. Zabijały z morderczą precyzją. Nawet, jeśli jakaś ofiara przemknęła się przez ciemną wyściółkę, wpadała w licznie zastawione pułapki. Dzięki szamanowi, były niewidoczne.
Po polowaniu, urządzaliśmy bogatą ucztę, nie szczędząc jadła i picia. Po niej, grupka wybrańców, znających wspólny język, udawała się na targ z resztą urobku. Przywoziła pieniądze, za które kupowaliśmy lepszą broń i zbroje oraz budowaliśmy osady. Moja nazywała się Hartled.
Teraz, gdy snuły mi się po głowie te myśli, wracaliśmy ze swoistego miejsca pracy. Toczyliśmy głośne rozmowy, gdy zza barwnych, dużych krzewów, wychylił się inion. Dziwne, powinien uciec... Rzuciliśmy się na niego. Walka długo nie trwała, sam jeden nie mógł nic zrobić.
Ktoś wywołał mnie. Odwróciłem wzrok. Źle. Poczułem piekielny ból w lewym udzie. Kolejno w piersi i barku. Padłem na ziemię, ostatnim wysiłkiem zwróciłem twarz ku stworzeniu. Był dobijany przez mych towarzyszy... Ja sam się dobiłem.

Koniec
Żadnego imienia. Żadnego miejsca. Tylko cierpienie. Wieczne, nieistniejące we mnie, ale wokół, dotykające mnie jedynie, a jakby żyjące w środku. A więc rasa pierwotna to człowiek... Me oczy wyschły wśród ognia końca, pękają i wysypują się z oczodołów. Włosy stanowią popiół jeszcze bardziej brudzący czerniejącą czaszkę. Uszy zwijają się, niczym kartka wrzucona do kominka dla ogrzania. Ubranie... Nie mam ubrania, skóra także mnie już nie chroni. Paznokcie kruszeją, gdy stawiam chybkie kroki na pulsującej dookoła nicości.

Czerwień. Krwista, dziewicza, bez żadnych domieszek. Teraz czerń. Znika, pojawia się. Później widzę garść innych barw migających przed resztkami oczu. Chociaż może ją jedynie czuję... Owe kolory wlewają się we mnie wszystkimi dziurkami w ciele, jakie tylko mi pozostały. Otacza me ciało od środka, stanowi jakby drugą skórę. Ból jest dziwny, nie taki zwykły, jak spowodowany ciosem miecza, ale taki otaczający zewsząd, normalny dla mnie. Wiem, że bez niego nie mógłbym tu istnieć.
Serce przestaje bić, ale czuję... Tylko jedno. To, co zawsze. Moja forma składa się z tafli krwi i ciemności. Zaczynam spadać w dół, potem lecę w górę i na boki. Widzę siebie poniżej i nade mną, obok i w sobie. Niknę. Istnienia rozchodzą się coraz dalej, aż w końcu znikają mi sprzed... Czego? Ach, wciąż jeszcze myślę, że mam oczy. Wciąż wiem, że jednak istnieję. W morzu katorg, mogę tylko poruszyć resztkami zbolałych kończyn, mogę zamachać suchą tkanką.
Przypominam sobie, właśnie teraz, me dzieciństwo. Zaraz, które dzieciństwo? Było ich tyle... Wszystkie przelatują mi przed oczyma, w każdym jednak jestem nie człowiekiem, elfem, krasnoludem czy podobnym stworem, ale niczym. Tym, czym jestem teraz. Spaloną wręcz na wiór jednostką. Inni postrzegają mnie niby normalnie, ale to jest takie sztywne, nienaturalne... Pamiętam każdą śmierć, zdaje się, że mój już olbrzymi ból, zwiększa się jeszcze o ten zadany mi przy umieraniu. Wzrok i czucie zostają teraz zalane niczym. Nie wiem, jaka to barwa Nic. Nie spotykana, a jednocześnie nieistniejąca. Nawet nie wiem, jak to poznałem. Po prostu, w myślach zaległ mi obraz, może coś innego, co nakazuje mi wierzyć, że otacza mnie bezmiar. Lecę dalej, spadam w dół...
Nagle, przestało boleć.