Gra przeznaczenia

Prolog
Grave siedział w ostatnim stoliku, w ostatnim rzędzie. Ciemną oberżę rozjaśniały nieco palące się na ścianach pochodnie. Miał na sobie czarny płaszcz, który okrywał całe jego ciało i twarz. Nie chciał jej pokazywać. Rozejrzał się ponuro mierząc wzrokiem każdego w oberży. Zatrzymał się na sześciu pijakach. Pochodnia nie oświetlała ich twarzy. Ale Grave nie potrzebował światła. Zmrużył oczy, po czym otworzył je szeroko. Twarze pijaków nie wróżyły nic dobrego. Byli żołnierzami. Świadczyły o tym ich blizny oraz odznaki. Pewnie, pomyślał Grave przytykając kufel do ust, ja też bym się napił przed śmiercią. Żołnierze rozmawiali bełkotliwie, po czym zaczęli się gromko śmiać, niczym krasnoludy. Nagle jeden z nich wstał, pociągnął z kufla mocno, po czym podszedł do oberżysty. Wrzasnął coś do niego i wyciągnął rękę do swych towarzyszy, którzy już gotowali się do jatki. Błysnęły miecze. Rozległ się krzyk. Grave poderwał się przewracając krzesło, ale ktoś był szybszy od niego. Ciała żołnierzy zwaliły się na ziemię opływając krwią. I wtedy Grave zobaczył czarnowłosego człowieka. Był jedynym chyba wiedźminem półelfem
- Yaxa! Siadaj, stary draniu!

- To moje stare, vrańskie imię- Odrzekł złotowłosy.- Nie używam go. Jestem Kayle.

- Rozumiem, Kayle. Wiem, że chcesz zapomnieć o masakrze we Vranii. Mimo wszystko, cieszę się, żeśmy się spotkali. Ostatnio słychać było głośno o Yaxarze. -Powiedział Grave, siadając na miejsce.

- Znowu narozrabiał?

- Właśnie. Wiesz, niby widziano faceta, który wywija mieczem jak diabeł kosą, a i nieźle podobno czaruje. Gdy pytałem o wygląd odpowiadano mi tak: "Białowłosy zbir, ma miecz na plecach, i szatański wzrok. Kiedy na kogo spojrzy , to jak bazyliszek. Włosy dęba stają, a ruszyć się ze strachu nie sposób. A jak kto mu pod kosę się nawinie, to koniec. Ledwo się obejrzysz, a już pełno flaków wokoło."

- To musi być on. Gadaj dalej Grave, co on tam narobił.

-Normalnie.- Odrzekł stary Vran.- Znalazł jakąś wioskę na granicy Glodhen i Terry. Rozgromił ją ze swoją bandą doszczętnie. Nikt nie śmiał mu się przeciwstawić.

-Nikt?

-Absolutnie nikt.

-No proszę. Wszyscy się go boją.

-A boją, żebyś wiedział! To, co on w tej wiosce zrobił, to już nie rozrabianie, wierz mi. Wszyscy się przestraszyli. Sęk w tym, że to Glodhen boi się Terry.

-Dlaczego?

-Ano, dlatego, że oni nie wiedzą, że to Yaxar.

-Cholera. On to zrobił specjalnie. Na granicy. Żeby skłócić oba królestwa.- Kayle oderwał kufel od ust.

-Nie pomyślałem o tym. Ten wariat jest zdolny do wszystkiego. Ale po co mu to? Kayle... Wiesz?

-Właśnie się zastanawiam.

-Opowiem ci, co było dalej.

-Opowiadaj.

-No więc- Odchrząknął Vran- Król Terry, Fairgast postanowił wykorzystać sytuację.

-Jak?

-Proste. Wynajął Yaxara, żeby on narobił więcej takich incydentów.- Kayley zaklął - Przecież wiesz, że Fairgast od dawna czeka, aż ktoś podsunie mu to królestwo na tacy. A swoich żołnierzy nie chciał narażać na straty.

-To do niego niepodobne.

-On się zmienił. Coś knuje. Jakąś chorą intrygę.

-Czekaj, Grave. Według moich informacji, on nie wynajął Yaxara.

-Co?

-On go nie wynajął. To Yaxar stoi za wszystkim. Chce zabić Fraigasta.

-Nie... To niemożliwe...

-A jednak. Fraigast czeka na Glodhen. A Yaxa czeka na Terrę. Kiedy wojska Terry ruszą na Glodhen, Yaxar ze swoją bandą...

-Nawet, gdyby wojsko Fraigasta poszło na Glodhen - Przerwał Grave- Fraigast będzie miał przy sobie co najmniej dwa tysiące ludzi!

-Wiem. Dlatego Yaxar z kimś współpracuje.

-Ale z kim? Może z innym królem?

-Nie sądzę.

-Więc kto mu pomaga?

-Podejrzewam jakiegoś maga.

-A ja stawiam na króla.

-Jaki król mógłby z nim współpracować? Zastanów się. Przecież Yaxar nienawidzi królów. Jest barbarzyńcą.

-Hmm... No tak. Może i masz rację.

-Zobaczymy. Mam zamiar sprawdzić, co dzieje się u mojego największego wroga. Żegnaj stary draniu. Lub- do zobaczenia.

-Kayle, czekaj... Dlaczego masz... Dlaczego miałeś podobne imię do...

-Nie wiem. Naprawdę nie wiem, Grave.- Przerwał wiedźmin.

I
Mówili, że człek ten przybył z północy. Była jesień, szara pogoda znakomicie oddawała nastrój, jaki panował w wiosce. Przybysz miał na sobie czarny płaszcz, spod którego wyłaniała się rękojeść miecza. Odrzucił kaptur. Jego długie, czarne włosy powiewały na lekkim wietrze. Przejechał przez małą bramę i spojrzał na słup obok drogi. Na słupie wisiała tabliczka z napisem: Witamy w Calegrott, a obok biała, zakrwawiona chorągiew. To był znak. Tu panowała Biała Zaraza. Nagle przybysz usłyszał jęk. Odwrócił się. Nieopodal drogi, w rowie wśród ubrudzonych krwią, podartych szmat leżał człowiek. Ostatkiem sił podniósł głowę, spojrzał na przybysza i stęknął.
-Dobij mnie... Ja już nie mogę. Błagam...

-Nieznajomy zsiadł z konia i podszedł do chorego.

-Mam pytanie- Powiedział biorąc go na plecy.- Nazywam się Kayle. Nie wiem czy słyszałeś o moim fachu. Jestem wiedźminem.

Chory człowiek nie miał siły odpowiadać. Nie wiedział już, czy się bać, czy cieszyć.
-Jest tu ktoś żywy? Oprócz ciebie.- Spytał nieznajomy.

-Kobie... ta...

-Gdzie?

-Młoda... Tamta chata... I paru ludzi w okolicach rynku.

-Dzięki.- Wiedźmin wyciągnął miecz.- Zrobię to szybko.

Drzwi chaty były otwarte. Nie było widać nikogo z gospodarzy. Tylko zza drzwi od sypialni dobiegał płacz. Wiedźmin wszedł.
-Aaaaach!- Krzyknęła kobieta siedząca na łóżku przez płacz.- Błagam, zlitujcie się, nie zabijajcie! Mąż poszedł na wojnę, od miesiąca go nie ma, ojciec zachorował i zginął! Teraz ostała mi się jeno matka!- Krzyknęła pokazując leżącą w łóżku kobietę. Ta też musiała być chora.

-Nie chcę nikogo zabijać, ani grabić.- Odrzekł wiedźmin.

-Tedy... czego chcecie?- Powiedziała powoli, drżącym głosem kobieta.

-Czy nigdzie nie ma lekarstwa na to?- Spytał Kayle kładąc na łóżku mężczyznę.

-N-nie. Wszyscy szukali, podobno jest ukryte przez jakiegoś króla w jaskini. Ale ja sama już w to nie wierzę.

-Czy ktoś powrócił?

-Nikt.

Wiedźmin milczał. W końcu westchnął i zdecydował.
-Pójdę tam. Moim obowiązkiem jest pomagać ludziom. Gdzie to jest?

-Mąż mówił, około dnia jazdy stąd. Na południe. Ale... Nie radzę. Nie powiedzie się paniczowi.

Kayley lekko uśmiechnął się, pokazał rękojeść długiego miecza wystającą zza pleców.
-Nie jestem paniczem.

-Wszystko jedno. Niech pan nie idzie.

-Pójdę. Muszę. Żegnaj i powodzenia.

To mówiąc wiedźmin wyszedł za drzwi. W powietrzu unosił się odór zgnilizny. Odór Śmierci. Kayley powoli podszedł do konia, wsiadł na niego i ruszył na południe.

*

Terek od dziecka lubił się bić z innymi chłopcami. Zawsze zresztą wygrywał. Spleciony z wrogiem, utytłany błotem zadawał ostatni cios. Potem przyszły inne czasy. Stuknęła piętnastka i zaczęło się. Narkotyki, alkohol, dziewczyny. I bijatyki. Teraz już nie na żarty. Skończyło się na walkach za pieniądze, na arenie. Ludzie lubili patrzeć na mordobicie, na tyle, by płacić za to widowisko. Najbardziej lubili jednak patrzeć na widowisko z czarnowłosym, krótko ostrzyżonym, i potwornie umięśnionym Terkiem w roli głównej.
-Terek!- dobiegł go czyjś nieprzyjemny, chrapliwy głos. Był w szatni, wycierał twarz po skończonej, wygranej, bitwie.

-Czego!?- odkrzyknął.

Po chwili zobaczył śmiesznego małego mężczyznę z długą, rudą brodą splecioną w warkocz. Karzeł biegł z zadziwiającą przy jego posturze prędkością, zabawnie trzęsąc ogromnym brzuszyskiem.
-Dziesiętnik Armii Błękitnej, Volkir- przedstawił się salutując dziwny jegomość.- Z rozkazu setnika Haręły, zobowiązany jestem zaproponować panu Terekowi aen Lunnecart pozycję zastępcy dziesiętnika, to jest mnie, w Armii Błękitnej, pod dowództwem...

-...Lorda Korymira aen Zeza... W-wiem- Przerwał Terek, gdy tylko odzyskał głos. Wiedział, kto jest głową Niebieskich, bo tak zwano Armię Błękitną, wojsko z Glodhen. Jego ojciec służył w niej, ale pod przymusem. A tutaj, ni stąd, ni z owąd, jakiś krasnolud proponuje mu wstęp do Armii, i to na takie stanowisko...

-Zeda, nie Zeza- Uśmiechnął się Volkir.- Wojsko zauważyło pana zdolności. Doskonale nadaje się pan na mojego zastępcę. A tą budę sprzątamy stąd. Takie walki są nielegalne w Glodhen.

Terek wiedział, jak niebezpiecznie jest u Niebieskich. Wiedział też, jacy ludzie i nieludzie tam pracują. Wiedział, jak tam płacą.
-Potrzebuję szybkiej decyzji.- odezwał się krasnolud- Zbieramy ludzi na obronę pewnego miasteczka w Glodhen.

Terek nie wahał się dłużej.

*

Buty wiedźmina grzęzły co krok w miękkim jak kasza błocie. Miejsce, do którego zaszedł nazywano Martwymi Moczarami. Nie bez powodu zresztą. Gdziekolwiek się nie obejrzał, widział wciąż tylko drzewa i bagna, wodę i mech. Wiedźmin nie lubił takich miejsc. Ale właśnie w takich miejscach znajdywał pracę.
Do jego uszu dobiegł śpiew, przypominający raczej monotonne zawodzenie jakiegoś nadzwyczaj poetycznie utalentowanego pijaka.

Rzucim my dom i rodzinę
Pójdziem na dziewczyn... Yykh!"

Wiedźmin nigdy nie potrafił odróżnić zamierzonych nut od fałszywych. Tym razem chyba ta czkawka nie pasowała do idiotycznej piosenki. Utalentowanym wykonawcą był rybak siedzący z wędką nad rzeczką. Rybak wyglądał na profesjonalistę w swoim fachu, co nie przeszkadzało być profesjonalistą w piciu. No i w duszeniu kota.

I z dziewczynami pójdziem my na siano
Obudzim się dopiero rano... Yyyyyyykh!!!

Ta druga zwrotka z czkawką na końcu wyszła mu całkiem nieźle, pomyślał Kayle, ale jeżeli chcę zdobyć informacje, muszę się postarać, aby ten dureń mógł śpiewać dalej.

Pójdziem dalej razem... Aaaaaaaaaaaaach!"

Nietypowa końcówka przyśpiewki poruszyła wiedźmina.

Zaczęło się, pomyślał.

W kilku skokach Kayle już był przy nim. Kilkoma ruchami odepchnął zirgilla od siebie.
Był nim ogromny wąż przypominający gigantycznego ślimaka bez muszli.
-Głowa w dół!- Ryknął wojownik. Rybak posłusznie, bez słowa upadł na ziemię. Kątem oka złowił błysk klingi miecza, lecącej tuż nad jego głową w straszliwym młyńcu. Widział, jak wiedźmin wirował, skakał i schylał się w unikach uciekając przed śmigającymi długimi na dwa metry czułkami potwora. W pewnym momencie zirgill potężnie zamachnął się czółkami mierząc wprost w rybaka.

-Do wody!- I tym razem stanowczy rozkaz wiedźmina poskutkował natychmiastowo. Pijany facet był na tyle upity, by zachować trzeźwość rozumu i wypełnić polecenie.

Obślizgłe czułki ledwo, co musnęły wodę i cofnęły się niewiarygodnie szybko. Ale wiedźminowi ta chwila zwłoki wystarczyła. On był nadzwyczajnie, nieludzko i po prostu przeraźliwie szybki. Czułki potwora, które jeszcze przed chwilą miały złapać w swe objęcia wiedźmina, lub pijaka, teraz leżały spokojnie na ziemi tuż przy rzeczce nie zawadzając nikomu. No, chyba, że ktoś by się o nie poślizgnął. Ciało potwora trochę później opadło także ciężko i z plaskiem na glebę. Wiedźmin powolnym już ruchem miecza rozpłatał brzuch "ślimaka" i spojrzał wypranym z emocji wzrokiem na jego wnętrzności. Nie było tam nic ciekawego, co mogłoby być przydatne jego przyjaciołom, a raczej przyjaciółkom do rzucania czarów.
-No, dobra.- Zaczął wiedźmin, nie czekając aż zrobi to rybak-pijak profesjonalista. Przy stanie psychologicznym i fizycznym ów rybaka rozpoczęcie konwersacji było mało prawdopodobne. Wystarczyło spojrzeć na jego trupiobladą twarz i trud, z jakim wygramolił się z rzeczki.- Ja uratowałem cię przed tym ścierwem, a ty mi to wynagrodzisz, jasne?

"Podwójny" profesjonalista pospiesznie pokiwał głową.

-Więc- Podjął wojownik po chwili milczenia, która wydawała się pijakowi wiecznością.- Powiesz mi gdzie jest jaskinia, w której chowa dla siebie lekarstwo na Białą Zarazę pewien król.- Pijany profesjonał nadal kiwał głową z bardzo, ale to bardzo głupią miną. Tak głupią, że wiedźminowi chciało się śmiać.- Powiesz mi także, jak nazywa się ów król i po co on to robi.

Po tych słowach Kayle zauważył, że rybak ma za pasem butelkę "Dobrego Piwa". "Dobre Piwo" było w prawdzie tanie i najzupełniej niedobre, wręcz złe, a zachwalające je reklamy i browar kłamały, nie bojąc się ani trochę długiego nosa, lub krótkich nóg. Ale w takiej chwili chciało się pić. Po chwili namysłu wiedźmin dodał:
-I napijemy się razem. A później, gdy otrzeźwiejemy, opowiesz mi to, o co cię prosiłem.

Profesjonał pokiwał jak zwykle, nie zdając sobie sprawy, że to jego ostatnia butelka. Nie zdawał sobie sprawy też, jak pomógł ludzkości i jak zostanie nagrodzony.

*

Elf Thorus krzyknął tryumfalnie.
-Chłopcy! Będziemy dziś mieli jelenia na obiad!- zawołał. W obozie Niebieskich rozległy się wesołe wrzaski.

-Chodź no tu, Thorus! Ach, ładnie żeś ustrzelił tego jelonka. Jeno ślinka cieknie!- zachwycił się Terek. Już dawno zdołał zaprzyjaźnić się z całą brygadą Volkira.

-Ano, ładnie się spisał ten łuk, co go wczoraj kupiłem na niziołkowym targu.- Elf pogładził wypolerowaną broń.

Niespodziewanie, brygada usłyszała ciężkie kroki i pobrzękiwanie kolczugi.
-Aaach, brawo, brawo- pochwalił strzelca właściciel kolczugi, Volkir- Pierwszy raz od kilku tygodni mamy prawdziwe żarcie!

-Byłbym zapomniał zapytać pana dziesiętnika, kiedy to my do tego miasta dojedziem.- spytał Gaster, spec od koni i kopii, młodszy brat Jasemira, drugiego kawalerzysty.

Krasnolud wyraźnie się zdenerwował, jednak, jak zauważył od razu Terek, udając.
-Widać, mości Gasper, czy Gaster, nie przyzwyczailiście się do dyscypliny w Armii! Po pierwsze, nigdy, ale to nigdy nie pozwalam na nazywanie siebie per "pan"!

Thorus, parsknął otwarcie, Jasemir wracając z krzaków i dopinając portki zaśmiał się gardłowo. Gaster rozdziawił gębę, ale nic nie powiedział, bo uprzedził go elf.
-A po drugie?

-A po drugie- dokończył Volkir zdejmując z twarzy udawaną złość- po drugie, to w wiosce będziem za jakie dwa tygodnie. Przygotować mi się porządnie, bo jatki będzie, a nikt nikogo głaskać po głowie nie ma zamiaru na wojnie. Nikt, powiadam.

Wszyscy spoważnieli.

*

Wiedźmin zmrużył oczy. Pierwsza faza eliksiru zaczęła działać.
Rybak wiedział zaskakująco wiele. Na przykład to, że lekarstwo było własnością króla Glodhen. Także to, że lek wykradli żołnierze Fraigasta i ukryto go tutaj. Więc to było powodem ruszenia tyłków w wojsku.
Skóra wiedźmina stawała się bardziej blada. Zaczął oddychać coraz szybciej, jakby ledwo łapał tchu. Nagle przestał oddychać. Ktoś, kto by go teraz zobaczył, na pewno pomyślałby, że to trup. Jego oczy rozwarły się szeroko. W wiecznych ciemnościach korytarza zapaliły się dwie, jaskrawozielone lampki. Wstał. Mroczny korytarz zaczął tętnić życiem. Teraz widział dokładnie: dziwne napisy na ścianach, mnóstwo stalagnatów, stojących jakby skalny las gotów uwięzić między swymi gałęziami każdego, kto tu wejdzie, zwisające w pajęczynie z sufitu ludzkie i zwierzęce kości. Wiedźmin dobył miecza. Błysnęła klinga. Wśród nieprzeniknionego mroku i śmiertelnej ciszy usłyszał skrzek. Postąpił kilka kroków do przodu i skręcił w lewo. Zobaczył skalny most, a nad nim ogromne topory i wahadła, huśtające się bez ustanku, jakby jakiś wielki olbrzym rozpędzał je swymi rękoma. "Jeżeli ten król chowa tu lekarstwo, to dobrze wybrał miejsce." -pomyślał Kayley, i chociaż perspektywa tańczenia między tymi ustrojstwami niezbyt go pociągała, ruszył przed siebie. W końcu był wiedźminem. Gdy spojrzał dalej, zauważył jakieś białe przedmioty. Zorientował się, że to kości. Tym razem tylko ludzkie. Pod ścianą wysmarowaną skrzepłą krwią leżała przerażająca czaszka. Wyglądała, jakby chciała ostrzec każdego, kto tu wejdzie.
Słusznie.
Wiedźmin obrócił się niewiarygodnie szybko. Z otworów w ścianach groty wyleciały wprost na niego nietoperze. Wśród skrzeku ssaków, Kayle wyłapał inny odgłos przypominający raczej papugę, niż nietoperza. Teraz wiedział jak i dlaczego zginęli ci wszyscy, o których mówiła kobieta. I bardzo im współczuł. Otoczyło go pięć wampirów. Nie rozpoznał gatunku żadnego z nich. Zaatakowało go najpierw trzech, od frontu, tak, aby dwaj pozostali mogli zajść go od tyłu. Ale wiedźmin miał asa w rękawie. Wyszarpnął gwałtownie z kieszeni kurtki mały flakonik i zaczął wylewać jego zawartość na ziemię. Pomieszczenie wypełniło się dziwnym gazem. Trzy wampiry udusiły się. Wiedźmin uśmiechnął się paskudnie i ruszył na potwory. Wśród chmur gazu coś błysnęło parę razy. Głowy wampirów potoczyły się po posadzce, ale bezgłowe ciała nadal były przerażające. Nagle ożyły.
Kayle zaklął.
To były brukołaki.
Wiadomo, że aby pokonać brukołaka trzeba mu oderżnąć głowę, a następnie spalić w ogniu. Problem polegał na tym, że Kayle nie widział tu żadnego ognia. Wampiry prędko zregenerowały się i pośpiesznie rzuciły na wiedźmina atakując go z mgły długimi, na conajmniej trzy cale pazurami. Jednego szerokim rozmachem ciął przez klatkę. Chrupnęło. Skoczyli na niego dwaj pozostali, ale on im umknął, przebiegając jak cień między nimi. Z nieprzeniknionej mgły wyleciał następny. Temu Neo też się wymknął. Pozostał tylko jeden, a za nim to, czego potrzebował- pochodnia. Rzucił się na niego bez namysłu. Tym razem wampir był szybszy. Wiedźmin poczuł ostre ukłucie w prawym policzku. Pazury wampira wbiły się głęboko w skórę i odwróciły go plecami do pochodni. Zachwiał się. Błyskawicznie skoczył po pochodnię. Niestety, zagrodził mu drogę kolejny stwór. Wyrosło przed nim ogromne drzewo. Co najdziwniejsze, ruszało ono gałęziami, a były to gałęzie, które składały się powoli w ręce. Reszta drewnianych członów splotła się razem tworząc jakby drewnianego kościotrupa. To stworzenie zostało na pewno zrobione przez maga. Gdy wymachiwało rękami próbując trafić wiedźmina, on wyciągnął z sakwy przy pasie długi sznur i począł oplatać nim gigantycznego potwora biegając między jego nogami. Kiedy nogi "drzewa" zostały całkowicie omotane, Kayle przywiązał sznur do stalagnatu i pobiegł po zbawczy ogień. Gdy już miał go wziąć, usłyszał huk i został porwany z ziemi wielkimi, kościstymi łapskami. Wtedy popatrzył na sznur. I zrozumiał. Były dwie możliwości. Pierwsza- potwór sam się zerwał, druga- sznur przegryzł któryś z latających wampirów. Ale nie było czasu, by się nad tym zastanawiać. Wiedźmin szybkim ruchem wbił sztylet między "kości" palców drzewca i gwałtownie nim szarpnął. Kościany palec pękł. Korzystając z okazji wiedźmin zeskoczył z drewnianej dłoni na ziemię i natychmiast chwycił pochodnię.
Pierwsze były wampiry. Zwabił je do kąta groty, gdzie znalazł wóz pełen zdechłych owiec. Jedna z nich była rozszarpana, lecz zamiast wnętrzności w środku była zabójcza mieszanka siana, czegoś, co śmierdziało wódką i zapewne wielu więcej dziwnych składników. "Ten sposób na smoki jest już przestarzały", pomyślał patrząc na to wszystko, "Tym bardziej, że nie ma tu ich. Ale, swoją drogą to musi się pięknie palić."
W ciemności rozległ się syk i blask rozpalonego ogniska. Stojące najbliżej brukołaki odskoczyły gwałtownie i przysłoniły oczy.
Gdy były dostatecznie blisko, wojownik wyskoczył z kąta ścinając dwóm łby, tak, że powpadały one do ognia. Ale wtedy zatrzymał się, stanął jak wryty i zrobił prześmieszną minę.
Brukołaki dziwnie rozdarte na dwie części wpadały same w płomienie. Jeden po drugim topiły się od środka i rozpadały. Kayle przez chwilę zastanawiał się, czy nie spowodował tego któryś składnik "owiec" w kontakcie z ogniem.
I wtedy usłyszał wrzask graniczący z wyciem.
Rozglądając się zobaczył jak wielki nietoperz wlatuje przez oczodół drzewca do środka, aby zaraz potem spalić go w popiół. Wiedział, że tylko wampiry z wyższego rzędu, te bardziej rozwinięte, potrafią powstrzymać swój instynkt drapieżcy i nie zaatakować człowieka. Tym nietoperzem był właśnie taki wampir. Gdy drzewiec spłonął, ze środka wyskoczył młody mężczyzna o kruczoczarnych włosach i zielonych, niemal tak samo świecących oczach, jakie miał wiedźmin. Wycieńczony walką Neo upadł na klęczki.
-Dlaczego... Dlaczego to zrobiłeś? Chcesz się mną zabawić? Uprzedzam, że potrafię się bronić.

-Widziałem.- Twarz wampira pozostała w lekkim cieniu, ale Neo nawet bez swojego wiedźmińskiego wzroku dostrzegł na niej niewielki, lecz upiorny uśmiech.

-No... Dalej więc...-Neo spróbował wstać, ale skończyło się to fatalnym walnięciem głową w ziemię.- Jestem wyczerpany. Skończ to.

-Od dawna czekałem na kogoś takiego jak ty.- Z twarzy wampira znikł uśmiech.- Od tak dawna, że jestem gotów powstrzymać się od zmasakrowania twojej szyi.- Wampir pomógł wstać wiedźminowi.

-Dlaczego..?

-Bo znudziła mi się rola strażnika.- Wampir skrzywił usta niewyraźnie.- Wiem, czego szukasz i pomogę ci to zdobyć. Zostałem stworzony przez maga specjalnie, aby chronić lek. Jestem z magii i dlatego nie boję się światła i potrafię stopić rękami stal. Jestem Wampirem Ognia, a na imię mi Igniss.- To mówiąc, wampir ukłonił się niedbale i wskazał małą beczkę stojącą za skalnym mostem.- To lekarstwo.

Potem poleciał po nią i postawił pod nogami wiedźmina.
-Jestem Kayle.- Przedstawił się wojownik chowając miecz do pochwy i opierając się o ścianę.- Może zainteresuje cię, że jestem wiedźminem?

-Nie. Nie zainteresuje to mnie, kim jesteś. Chodźbyś był pięknym wieńcem czosnku wiszącym luźno na ścianie, nie zainteresuje mnie to.

-Dziwne.- Westchnął Kayle.

-Gdybyś ty nie mógł przez tyle lat... A zresztą- Wampir mówił jak dotąd spokojnie, prowadząc wiedźmina błotnistym korytarzem. Teraz zająknął się, ale szedł dalej. Kayle się zatrzymał.

-Gdybym nie mógł, czego?

-Nieważne. Chodź.

-Odpowiedz- Nalegał wiedźmin.

-Naprawdę chcesz wiedzieć?

-Chcę.

-Hmm... Dobrze...- Zakłopotał się Igniss trąc ręką czoło, a na jego bladej twarzy wykwitły rumieńce.- Gdybyś nie mógł... Gdybyś nie miał dostępu do swojej...- Wypalił, ale wiedźmin znał odpowiedź.

-"Narzeczonej"?- Uśmiechnął się.

-Eee, no... Ten... Właśnie.- Wampir znalazł właściwe słowo.

-Nie ma się czego wstydzić.- Uciął Kayle.- Skończmy już.

-Oczywiście, nie byłoby, gdyby moja "narzeczona" nie była... Hmm... Raczej gdyby była wampirzycą.

-A nie jest?- Zdziwił się wiedźmin.

-Otóż to. Ona jest... To człowiek!

Teraz dopiero Kayle zrozumiał. Rozmawiał z wampirem, który w gronie kolegów uznany byłby za odmieńca. Znane są przecież opowieści o związkach mikki czy nawet nocimy z wampirem, ale z człowiekiem...
-Cóż...-stwierdził, a jego głowa pochyliła się trochę, kryjąc głupią minę- Nie jesteś zapewne pierwszym, ani ostatnim, którego uważają za dziwoląga.

-Ty też?- Igniss bezbłędnie wyczuł zakłopotanie wojownika.

-No, wiesz... Wiedźmini ogólnie nie znają uczuć.- Odpowiedział Kayle.

-Rozumiem.- Pokiwał głową wampir kończąc rozmowę.

Po kilkudziesięciu minutach marszu wyszli z jaskini i Kayle wsiadł na konia. Próbował namówić do tego samego Ignissa, ale on stwierdził, że konie go nie lubią i zadał pytanie.
-Dokąd jedziemy?

-Do wioski, do której należy lekarstwo. Później, nie wiem. Ja poszukam pracy, a ty znajdziesz swoją ukochaną. Ech, niezła z nas para. Wampir i wiedźmin. -Wampir Ognia tylko skinął głową, a chwilę później zastanowił się na głos, patrząc na rzadki las, przez który jechali.

-Gdyby było tu ciemno...

-To co?- Poruszył się wiedźmin, jakby wyrwany ze snu.

-Mógłbym polecieć- Odrzekł Igniss unosząc głowę i wpił wzrok w jasne niebo.

-Mówiłem ci, wsiądź na mojego wierzchowca.- Kayle wskazał na łeb konia.

-Co to, to nie.- Uśmiechnął się Igniss.

-Znam Znaki, które go uspokoją.

-Zdaje się, że zwierzęta ich nie lubią.- Odparł dobitnie wampir.

-Może i nie, a może i tak. Koń nie ma nic do gadania.- Sprzeczał się Kayle. W tym momencie wierzchowiec zarżał dziko, a dwójka podróżników wybuchła śmiechem, nie wiedząc, jakie czeka ich zaskoczenie w niedalekiej już przyszłości.

***

Szli już dwa tygodnie. Faktycznie, tak jak mówił dziesiętnik, po jakimś czasie zauważyli zabudowania. Na znak Volkira przyspieszyli kroku. Było ich dwustu, niedużo, bo według informacji Thorusa, który był weteranem i zwiadowcą w Armii Błękitnej niewielka banda zmierzała w stronę miasta Calegrott. Kilka dni temu Terek dowiedział się nazwy miasta. Jego obowiązkiem było bić, jak trzeba, a nie wiedzieć, po co ma bić i kogo ma bić. Taka praca odpowiadała mu zresztą. Po za tym, że u Niebieskich pracowali tylko najlepsi z najlepszych, w Armii panowała zasada mówiąca, że każdy dostaje równo sto koron co dwa miesiące, a za każdą wygraną bitwę dwieście dodatkowo. No i do tego jeszcze to, co znajdzie się na polu bitwy. Minusem było to, że musieli jeść to, co sami zdobyli. Ale nie, dla nich to nie był minus. Thorus, jedyny przedstawiciel Starszej Rasy w ich dziesiątce był świetnym myśliwym.
-I jak, Thorus, widzisz tam gdzieś tych bandziorów!?- Ryknął Volkir do elfa przełażącego właśnie z gałęzi wysokiego graba na osypującą się resztkę dawnego muru otaczającego Calegrott. Mur zapewne nie przydawał się mieszkańcom od dziesiątek lat, toteż nikt o niego nie dbał.

-Nie!- odkrzyknął z wysokości piętnastu metrów zwiadowca- Żadnych śladów, Volkir!

-Dobra, zaczekamy na nich!- Zdecydował krasnolud obserwując schodzącego Thorusa. Po jakimś czasie odwrócił się do reszty kompanii, stu dziewięćdziesięciu wojowników czekających na sygnał.

-Nie ma ich! Przygotować się, mogą się pojawić lada chwila.

-Volkir, dlaczego to my mamy bronić tej nory?- spytał Terek patrząc na zakrwawioną białą szmatę wiszącą na słupie. Przed dzisiejszą wyprawą, dano każdemu członkowi ekspedycji fiolkę z dziwnym płynem do wypicia. Miało to zapobiec zarażeniu chorobą, jaka tu panowała. Z wczorajszej rozmowy z Thorusem, Terek wiedział, że podobno resztę tego leku ukradli żołnierze Fraigasta, króla Terry, które było sąsiednim królestwem. Na domiar złego, niejaki Yaxar zmasakrował jakąś wioskę na granicy tych państw...

-Idź, spytaj setnika, może on coś wie. Po mojemu, to nie tyle chodzi o obronę miasta, jak o rozwalenie tej bandy.

-Rozumiem...

-Dobra zajmujcie pozycję, zdaje się, że idą.- Przerwał im szept Thorusa, układającego strzałę na cięciwie.

Zwiadowcy innych dziesiątek też poinformowali wszystkich. Niebiescy otoczyli miasto. Czekali.
Niedługo.
Jeźdźcy pojawili się nie wiadomo skąd w środku miasta, na rynku. Było ich około pięćdziesięciu. Na ich czele jechał jakiś białowłosy mężczyzna z długim mieczem u boku i pochodnią w lewej dłoni. Niebieskich dobiegły krzyki nielicznych ludzi.
-Yiaaa- Wrzasnął popędzając konia piętami i w jeździe zapalając swoją pochodnię od pochodni innego jeźdźca w pełnej płytowej zbroi.

W tym momencie zza wszystkich ruin, krzaków i drzew wyskoczyli Niebiescy. Białowłosy i jego banda przez moment wydawała się być zaskoczona, ale po paru sekundach wszyscy opanowali się. Przywódca wyszarpnął miecz z pochwy i zaczął wydawać rozkazy swoim zbirom. Wydawało się, że nie mają szans: pół setki przeciwko dwóm setkom. Po jakimś czasie jednak Terek zorientował się, że siły zostały wyrównane. Rozbijając głowę mieczem kolejnemu wrogowi zauważył, jak Volkir z paroma kolegami przedziera się przez tłum walczących i zmiata z siodła tego w zbroi potężnym uderzeniem topora. Terek pobiegł mu na pomoc i usłyszał nagle ryk krasnoluda.
I zaczęło się piekło.
-Won, skurwysyny! Jebaki zasrane! Wieprze niewyżyte! Thorus!!! Kurwa, gdzieś się podział, kapcanie jeden! Już mi tu! Osłaniaj mnie!

Terek wiedział, że Thorus jest zajęty czymś innym: elf z grupą łuczników trzymał się na uboczu i na starych fortyfikacjach w okolicach bramy, co umożliwiało mu skuteczny ostrzał uciekających zbirów. Chciał już powiedzieć o tym dziesiętnikowi, ale dostał nagle czymś w potylicę. Ostatnim, co zobaczył, były miliony gwiazd.
-Jasemir, Gaster, do mnie!- Darł się krasnolud. Oddział walczący z nim malał coraz bardziej.

Na jego wezwanie przybyło pięciu kawalerzystów, którzy pięknie rozprawili się z grupką szturmującą Volkira. Nie było wśród nich jednak Gastera. Był Jasemir wściekle szarżujący na wrogów. W czasie, gdy Volkir i Jasemir brnęli do samego źródła rzezi, nikt nie zauważył, jak człowiek w zbroi podnosi się i ostatkiem sił rzuca zdobycznym toporkiem w największy tłum.
-Aaaargh!!!- Rozległ się krzyk krasnoluda. Thorus przybył właśnie z odsieczą, ale było za późno. Volkir z toporem w plecach osunął się na ziemię. Zaraz po nim z siodła wypadł Jasemir i z wielkim impetem wyrżnął w ścianę pobliskiego domu. Thorus po paru minutach uświadomił sobie, że został sam ze swoją grupą. Było jednak za późno na odwrót. Rozejrzał się i zobaczył źródło tej rzezi. Białowłosy, już bez konia wyszedł mu na spotkanie. Elf wiedział, że to decydujące starcie. Tajemniczy wojownik z dwoma miecznikami kontra on i trzech innych łuczników. Bez namysłu napiął łuk, celując prosto między oczy herszta bandy. Jego ludzie zrobili to samo.

Spuścili cięciwy w jednym momencie, chociaż nikt nie dał im znaku.
I wtedy stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Białowłosy wykonał zawiły ruch ręką, a strzały odbiły się od niewidzialnej zasłony. Potem drugi ruch i magiczna fala odrzuciła ich kilka metrów w tył.
Thorus uderzył w coś głową. Zrozumiał, że to coś, to hełm Gastera- bo był na nim wybity jego herb- cały we krwi. Spróbował się podnieść, opierając się na łuku. Na łuku, który kupił na niziołkowym targu, na nowym, pięknym łuku, który jak dotąd był leciutki, niezawodny, a teraz nie mógł go unieść z ziemi.
Elf stracił przytomność.