Historia Ignatiusa
1 2 | ||
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. |
UWAGA: ZAWIERA ELEMENT DRASTYCZNY. OSOBY O SŁABYCH NERWACH POWINNY OPUŚCIĆ FRAGMENT WYZNACZONY ZNAKAMI: [!!!]...[!!!]
Było lato. W tym roku temperatury znacznie przekraczały trzydzieści stopni. Bardzo długo nie padał deszcz. Sucha ziemia pragnęła choć kropli wody. Ignatius doskonale rozumiał potrzeby matki ziemi. Dlatego wysikał się na spękany od braku wilgoci eracyjski step. Zapiął spodnie. Dla zniwelowania deficytu wilgoci splunął jeszcze soczyście prosto pod buty. "Tak, gorąco tu jak w piekle." pomyślał i uśmiechnął się do siebie. Obok niego zarżał czarny ogier. Ignatius odwrócił głowę. Przez półmetrowe pożółkłe trawy maszerowała V Armia Eeofol. Zwartą kolumną szły najsamprzód dostojne czarty, każdy z batem w ręku. Wkoło nich biegały piekielne psy. Za czartami ciągnęły rogate demony w liczbie niewyobrażalnie wielkiej, nawet jak dla byłego handlowca.
Ignatius czasem, ale coraz rzadziej wspominał swój dom w Shaerpine. Teraz liczyła się tylko chwila obecna, a w dosłownie takowej minęły go już hordy demonów. Za nimi kroczyły setki diablików. Niosły sztandar. Na czarnym, łopotającym na wietrze arrasie wyhaftowany był czerwony płomień opatrzony parą błoniastych skrzydeł. Taki sam znak nosił na piersi Ignatius. Jeszcze raz omiótł spojrzeniem step i odjechał na koniu w stronę swojego oddziału.
Nad cichym i spokojnym dotychczas stepem Kazabanu, zachodniej części Eracji, wzbijały się tumany kurzu. Wielka złota tarcza palącego słońca unosiła się pionowo nad ziemią. Płonęła gniewem. Zdawało się, że chciała spalić te piekielne hordy. Ale te przeklęte istoty były do tego przyzwyczajone, żar nie przeszkadzał im w marszu. Parli naprzód. Siła armii, jak okiem sięgnąć, rozciągała się od jednego krańca horyzontu po drugi. Czerwoną falą rozlewała się na żółtych pagórkach. Szybko zmieniała kształty. Z lotu ptaka wyglądała jak tańczącu ognik. Ale ognikiem nie była. Była płomieniem, żrącym pożarem, pożogą z dna piekieł.
Zapalona żagiew spadła na słomiany dach chaty. Ciemności rozświetlały płonące domy, z daleka wyglądające jak ogniska. Krzyki przestraszonych dzieci, jęki matek bezskutecznie chroniących swoje latorośla, przeraźliwe szlochy gwałconych podlotek zagłuszały nocną ciszę. Nie, nie mogło być mowy o ciszy w takiej chwili. Nieliczni chłopi stawiali nikły opór hordom rogatych demonów. Ludzie biegali między czerwonymi od piekielnego ognia domostwami. Za nimi goniły ogromne psy. Z ich pysków ociekała krew. Ludzka krew, niewinna krew... W odległości kilkudziesięciu jardów od zabudowań stała postać. Gestami wydawała komendy. Krzyczała. Na jej twarzy malowała się wściekłość, szał bojowy zawładnął jej umysłem. Wprawny obserwator mógł jednak ujrzeć tam śladowy grymas strachu. Płomień na piersi gorzał gniewem. Ten człowiek zatracał się dla ludzkości. Ta kiedyś miała go wykląć. Ruchem ręki wskazał uciekającego w pobliską olszynę chłopa. Psy pognały za nim...
Tej samej nocy, w swoim namiocie, Ignatius miał kłopoty. Nie mógł długo zasnąć. Rzucał się na łóżku. Twarda polowa prycza bynajmniej nie ułatwiała mu sprawy. Starał się wyobrazić sobie coś przyjemnego, tak uczyła go matka. Miało to być ponoć najlepsze remedium na bezsenność. Ale Ignatius nie miał takich wspomnień. Wszystko co kłębiło się w jego umyśle to sprawy teraźniejsze. Wojna i krew. Gdy tylko opuszczał powieki, przed oczami stawały mu apokaliptyczne obrazy. Sceny rodem z najstraszniejszego koszmaru. Bo wojna jest złym snem. Jest jakby letargiem, z którego nie można się przebudzić. A czuje się wszystko.
W jego pamięć wryła się swymi ostrymi jak spiżowe pazury korzeniami szczególnie jedna okrutna scena. Ta wizja powracała co noc.
Było to na początku wojny. Miał wtedy pod komendą kilku czartów i wytresowane cerbery. Miał za zadanie wybadać teren w okolicach wioski Dhuelle. Był wczesny wieczór, słońce przebijało się wąskimi karminowymi strugami spomiędzy starych olch. Idąc przez olszynę Ignatius czuł przyjemny zapach mchu, cierpką woń butwiejących drzew. Między pniami mignęła ruda kita lisa. Po jakimś czasie ich nozdrza zaczął pieścić słodki zapach kaszy i ziołowego wywaru. Wyszli z lasu. Zobaczyli spokojne drewniane chaty. Wioska wyglądała jakby na opuszczoną. Gdzieniegdzie kury grzebały w ziemi w poszukiwaniu smakowitych dżdżowniczek. Przed pomalowaną na zielono chatą, z budy wystawał łeb psa. Odpoczywał po męczącym dniu polowania. Nigdzie nie było widać żadnego człowieka. Wszyscy poszli nad rzekę z okazji tutejszego święta Vreat'he.
Ignatius machnięciem ręki nakazał przeszukać teren. [!!!] Sam z dwoma cerberami ruszył w kierunku domu właścicieli burka. Wychudły kundel na widok swoich bardzo dalekich krewnych skulił pod siebie ogon i ostrożnie wycofał się do budy, cały czas bacznie obserwując przybyszów. Igantius pchnął drzwi chaty. Głośno skrzypiące stare deski z sośniny ustąpiły i odsłoniły przed nim wnętrze domostwa. Cerbery natychmiast wbiegły do chaty i zaczęły węszyć. W pewnej chwili oba podniosły łby do góry. W ich oczach zapłonęła dzika niepohamowana żądza krwi. Z pianą cieknącą z pysków rzuciły się do bocznej izby. Dopiero teraz do uszu Ignatiusa doszedł płacz. Kwilenie niemowlęcia. "Nie!" - raptownie uderzyła go okropna myśl. Na mgnienie oka przytłumiony umysł zobaczył ciemność, która w następnym momencie spłynęła krwią. Niewinną krwią. Pobiegł tak szybko, na ile pozwalała mu proteza. Zobaczył jak jeden cerber rzuca się do kołyski i wyszarpuje stamtąd ubranie. To nie był sam materiał. Tam było czteromiesięczne dziecko. Pies złapał je w swój straszliwy pysk. Kły zatopiły się w malutkim ciele. Krew trysnęła na owłosioną paszczę. Cerber szarpnął łbem. Coś chrupnęło. Coś pękło. Płacz ustał. [!!!]
V Armia Eeofol parła sukcesywnie na wschód niszcząc, jak stado szarańczy, wszystko co napotkała na swojej drodze. Płonęły pojedyncze domostwa, wsie, nawet całe miasta. Cały czas na wschód, na Steadwick. Wiadomo, że gdy pada stolica, pada również całe państwo. Nie da się uleczyć choroby, która wgryzie się głęboko w organizm. A już na pewno nie śmiertelnej choroby. Przez Erację przechodziła plaga, której jak narazie nic nie było w stanie powstrzymać. Czyniono starania, posyłano posłów z propozycją ugody. Żaden nie wrócił...
- Jak to nie wrócił! Który to już w tym miesiącu! Czy te piekielne stwory wiedzą, co to polityka? I nietykalność posłów?! - Postać w czerwonej szacie była zagniewana, bardzo zła. Zdradzał to wyraz i kolor jej twarzy, jeszcze bardziej intensywny od barwy noszonego odzienia.
- Jaśnie Panie, z nimi nie da się pertraktować. Tą zarazę trzeba zniszczyć. Wyślijmy wojska w kierunku Tatalii. Stamtąd nadchodzi ich główna siła - V Armia, a wraz z nią tacy znakomici dowódcy jak Xarfax, Rashka i Ignatius. - główny doradca wojenny króla Eracji, baron Stallard, był zawsze zwolennikiem ofensywnych akcji.
- Nie, nie chcę znowu krwi... - postać z berłem w dłoni bezwładnie osunęła się na tron. Jej twarz była smutna i zatroskana. - Powiedz mi baronie czy Eracja nigdy już nie zazna pokoju?
Ignatius właśnie się golił, gdy do namiotu bezszelestnie wleciał ifryta. Dowódca dywizji Skrzydlaty Płomień nie zdążył się jeszcze przyzwyczaić, że te upadłe dżiny potrafią się bezdźwięcznie przemieszczać. Dlatego byli wyśmienitymi szpiegami. Tym razem też dał się zaskoczyć:
- Lordzie Ignatiusie.
- Co jest ku... auu! Zaciąłem się przez ciebie czarci pomiocie!
- Jeżeli chodzi o ścisłość, to...
- Zamknij się! Mów szybko po co tu przybyłeś.
- Mój Pan, generał Rashka, chciał widzieć Ciebie Panie w ważnej sprawie.
- On ma tylko ważne sprawy. Tylko chodź Iguś i chodź, wypijemy. Dobra za chwilę przyjdę. A teraz sfruwaj stąd. - ifryta jak zwykle bezszelestnie, jak lekki podmuch wiatru, wypłynął z namiotu. Ignatius dokończył golenia, zarzucił płaszcz, dokręcił sztuczną nogę i udał się do namiotu Rashki.
Wbrew temu co oczekiwał, zobaczył generała gniewnego. Cały płonął gniewem. Płonął też w dosłownym tego wyrazu znaczeniu.
- Którego to już musiałem zabić w tym miesiącu? To mnie przestaje bawić! Czy ten durny Roland nie może wreszcie zrozumieć, że z Eeofol i Luciferem Kreeganem nie ma pertraktacji. Przecież my chcemy tą obrzydliwą Erację spalić, a nie dzielić, że to nasze, a to ich. Wszystko będzie nasze! - Ignatius ze spokojem wysłuchał tych słów. Jednak głęboko w jego sercu coś drgało. Coś się burzyło.
- Chciałeś mnie widzieć Rashi. W jakiej dokładnie sprawie?
- Mimo tego, że Roland nie chce otwartej walki, jego doradcy silnie na niego naciskają. Mój wywiad donosi, że ofensywa może ruszyć w ciągu najbliższych kilku dni. Prawdopodobnie postawią wszystko na jedną kartę i uderzą na V Armię, czyli, kurwa, na nas! Ja nie mam nic przeciwko, wręcz jestem bardzo zadowolony, że do takiego starcia dojdzie, ale rzecz w tym, że tego nie było w naszych planach. Trzeba będzie wymyślić jakiś plan. Piekielnie dobry plan. - najważniejszy z ifrytów uśmiechnął się pod nosem - Może by tak wysłać jakiś oddzialik na boczną misję. To będzie coś specjalnego, coś krwawego i coś z niespodzianką. Odwróci to uwagę Rolanda od V Armii, a my wtedy będziemy mogli go spokojnie zaatakować. I wiem nawet co to będzie. Wiem także jaki oddział wysłać na tą misję. I wiem w końcu, kto go poprowadzi...
Tej nocy Ignatius również nie mógł zasnąć...
Poprzednia | Jesteś na stronie 2. | |
1 2 |