Historia o wędrowcu
Krok. Jeszcze jeden. I następny. Szedł nad krawędzią rozświetlonego słońcem urwiska. Stopy bolały już niemiłosiernie. Sam nie wiedział ile czasu zajmował mu marsz. Brak jedzenia szybko odcisnął się na kondycji. Nie to co kiedyś...
Zmierzał przed siebie. Byle dalej. Dalej od miejsca, z którego przybywa. W tę stronę skierowało go coś głęboko w sercu. Coś... Silnego. Bardzo. Mijał setki drzew, słuchał szumu wiatru, oddawał się jego pieśni. Zaś dopiero pierwszy raz spotkał na swej drodze człowieka. Podczas odpoczynku zauważył na horyzoncie zbliżający się wóz. Ułożył się na miękkiej trawie i czekał.
Woźnica przejeżdżając obok wstrzymał konie. Zlustrował dokładnie oblicze Dorana. Zauważył liczne zmarszczki na starej twarzy. Miał wrażenie, że widzi światło wydobywające się z niej. To pewnie przez tą czarną szatę. Woźnica odezwał się.
-Wszystko w porządku? - Doran nie odezwał się.
-Człowieku - lekki uśmiech na twarzy wędrowca -Słyszysz mnie?
-Tak... Słyszę cię.
-Wszystko w porządku? Potrzebujesz pomocy?
-Nie. Byłbym tylko wdzięczny gdybyś zaprosił mnie na swój wóz.
-Zapraszam.
*
Jechali już długo. Dotąd odważyli się tylko przedstawić. Woźnica miał na imię Morgan.
-Dokąd zmierzasz? - spytał.
-Nie wiem.
-No jak to, nie wiesz dokąd idziesz?!
-Otóż to.
-No dobrze... - odpuścił sobie Morgan. Wiedział już, że łatwo się nie dogada z Doranem. Zaczynał żałować, że się w ogóle zatrzymał. -A z jakiego powodu, jeśli chociaż to wiesz?
-Przeznaczenie. Po to zostałem stworzony. - odpowiedział, jakby to wszystko tłumaczyło.
-Aha. Ciekawe. - teraz oczekiwał chociaż cienia zainteresowania ze strony pasażera. W końcu miło by było, gdyby ktoś zwrócił uwagę na niego - niedocenionego kupca!
-Czym się zajmujesz?
-Ja? - spojrzał niepewnie na Dorana. Czyżby czytał w myślach? Nie, niemożliwe! -Jestem kupcem. Jeżdżę tu i tam... Kupuję, sprzedaję. Widzisz te sterty przedmiotów? Właśnie jadę to sprzedać. Nie znam tych okolic, więc jak tylko trafię na pierwszą lepszą osadę, sprzedam.
-Masz rodzinę?
-Tak. Żonę, dwójkę dzieci. Chłopcy. Jeden ma osiem, drugi cztery lata.
-Kochasz ich?
-Bardzo. To dla nich zarabiam pieniądze. To dla nich jeżdżę tym starym wozem szukając takich jak ja, którzy odkupią mój towar, by mogli sprzedać go komuś innemu z zyskiem. A ty? Masz do kogo wracać?
-Nie. Nigdy nie miałem. Nie będę miał. - w głębi duszy wcale nie zrobiło się mu smutno.
*
Pierwsze gwiazdy zaczęły wesoło mrugać do podróżników. Księżyc wygiął się dziś niezwykle mocno, sprawiając wrażenie łuku naciąganego przez łucznika z gwiazd. Urwisko, dotąd oświetlane promieniami ciekawskiego słońca teraz stało się czarne. Jak każdej tutejszej nocy powiało zimnem. Często mróz był nie do zniesienia, trzeba było chować się wśród wysokich traw by wiatr nie przewiał kości.
Morgan poczęstował Dorana swoim pożywieniem. Razem sprowadzili wóz na pobocze. Położyli się na przyczepie wśród setek przedmiotów i nakryli kocami. Zasnęli.
Nagle, zostali obudzeni straszliwym wyciem.
-Wilki? Skąd? Tutaj?! - pytał zdrowo wystraszony kupiec. Doran nie odpowiedział. Podniósł głowę ponad sterty należące do Morgana. Setki wilków okrążyły ich wóz. Tymczasem Morgan nerwowo szperał wśród gratów w poszukiwaniu mieczy i tarcz. Doran zaś spokojnie siedział na krawędzi wozu.
-Rusz się! Błagam!
-Po co?
-Mam dzieci do wykarmienia! Proszę! - już prawie ryczał. Oczy błyszczały mu się jak szklane kule.
-Nie widzisz ślepcze?
-Czego? Szybciej!
-Nie atakują. - rzeczywiście! Wilki trzymały się granicy dziesięciu metrów od podróżników.
-Nie będę ryzykował! - znalazł kuszę. -Tym ich powystrzelam! Każdego! Po jednym! Hah, nie dadzą rady, nędzne pomioty! Muszę uratować konie! Przywiązałem je w lasku, o tam! - rzucił się na przód przyczepy. Doran złapał go za kołnierz i przyciągnął do siebie. Schwycił za kark i przyciągnął jego twarz przed swoją; tak, by patrzyli sobie w oczy.
-Nie strzelisz. Rozumiesz? - powiedział cicho, wyraźnie wymawiając każde słowo.
-Ale... Zagryzą nas!
-Nie. Nie zrobią tego.
-Nie możesz tego wiedzieć! - wyrywał się z żelaznego uchwytu Dorana.
-Mogę.
-Skąd?! - wykrzyknął kupiec. Zachowywał się tak, jakby w każdej chwili mógł umrzeć ze strachu.
-Jestem z tobą. - rozluźnił uścisk. Morgan natychmiast rzucił się na drugi koniec przyczepy teraz obawiając się tego co siedzi w jego towarzyszu.
Zmęczeni drogą, hałasem, a kupiec także i strachem, usnęli ponownie. Tym razem już niczym nie nękani w środku nocy.
*
-Kim ty jesteś?! - to były pierwsze słowa Morgana po zbudzeniu.
-Jak to kim? To ja! Doran.
-Nie! Nie wierzę ci! Te wilki! One bały się ciebie!
-A może ciebie siłaczu? Twojej kuszy?
-Nie! Ja to wiem! Wiem, że bały się ciebie!
-Skąd ta pewność? - zaśmiał się.
-Jesteś magiem! Jesteś jednym z tych magów, którzy tydzień temu wymordowali wieśniaków w wiosce za nami! To stamtąd szedłeś kiedy cię spotkałem.
-Nie jestem magiem...
*
Jechali więc dalej. Morgan nie dowiedział się kim w końcu jest jego towarzysz. Skoro jednak tak bardzo wypiera się złych czynów, może rzeczywiście tak jest? W końcu w nocy to on go uratował. To dzięki niemu jeszcze żyje i właśnie prowadzi swój wóz. Co dziwniejsze, konie też żyły. Ach, to wszystko jest nie na jego rozum.
Mimo wszystko dalszą część podróży pokonywali milcząc. Tylko konie od czasu do czasu odzywały się w swoim niezrozumiałym języku parsknięć i kaszlnięć. Świst! I kolejny bat opadł na zadek zwierzęcia! Świst! I jeszcze jeden! Pociągowi chyba zrozumieli czego wymaga od nich woźnica. Przyspieszyli kroku wprawiając koła wozu w ruch. Troszkę szybsza jazda wymagała od pasażerów iście orkaskiej wytrzymałości. Wóz trząsł się niemiłosiernie na każdej nierówności, każdym kamieniu i każdej gałązce. Doran często obrywał w głowę jakimś ciężkim czajnikiem który musiał leżeć akurat na stercie za jego głową. Morgan nawet nie chciał słyszeć o przeniesieniu czajnika w inne miejsce. Przecież porządek musi być!
Słońce było już wysoko nad horyzontem. Prażyło ciała podróżujących bez najmniejszej litości. Jednak dopiero przy takim słońcu to miejsce wyglądało naprawdę pięknie. Motyle krążyły wokół kolorowych kwiatów jakby chciały pochwalić się swym wdziękiem. Wysokie trawy wesoło falowały na wietrze.
Wreszcie znaleźli to, czego szukali. Droga skręcała, zaś dalej prosto widać było domy. Zatrzymali wóz jakieś sto metrów od osady. Morgan przypiął u swego boku miecz, Doran zaś był gotowy od razu.
-Gotów? - spytał.
-Tak. Idziemy. - odrzekł kupiec.
Klepnął konia po zadzie i dogonił towarzysza. Był zadowolony, że wreszcie wciśnie jakiś szmelc głupim wieśniakom za podwójną cenę. Taka szansa...!
Doran zapukał do pierwszej chaty. Otworzyła mu gospodyni domu, stara kobieta. Jej twarz pokrywały już setki zmarszczek.
-O co chodzi?
-Witaj pani! Jesteśmy kupcami. Przywozimy towar.
-Wejdzicie... Już się bałam, że to poborcy podatkowi!
-Czy moglibyśmy coś zjeść? Jesteśmy bardzo zmęczeni podróżą... - wpraszał się Doran.
-Nie mamy za wiele do jedzenia. Ostatnio mężowie nie mogą nic upolować. Ale ugoszczę was tak jak gość winien zostać ugoszczony.
*
Po posileniu się i chwilowym odpoczynku, Morgan chciał już ruszać dalej. Miał już iść sprzedawać swój towar, gdy zatrzymał go Doran.
-Poczekaj. Ja to załatwię. - podszedł do pani domu i spytał: -Czy mogłabyś pani zwołać mieszkańców? Zamierzamy sprzedać im dobra, które przywieźliśmy.
-Oczywiście! Ern! Loth! - zawołała synów -Zwołajcie zebranie przy studni. Niech wszyscy przyjdą. Kupcy! - dodała. Synowie od razu pobiegli pukając do kolejnych domów i jeszcze w biegu ogłaszając informację. Po około godzinie udało zebrać się wszystkich w centrum wioski.
Pierwszy odezwał się Morgan.
-Witajcie, drodzy mieszkańcy tej wspaniałej wsi. Ja, razem z tym o to człowiekiem jesteśmy wędrownymi kupcami. Zamierzamy sprzedać wam nasze cenne towary po niskiej cenie! Zapraszam do mojego wozu, ale po kolei! Każdy kupi, co zechce. - ludzie od razu rzucili się do wozu. Każdy chciał być pierwszy w kolejce, gdyż nie wszystkiego starczyło dla całej wioski.
Morgan spokojnie obsłużył wszystkich chętnych. Gdy już skończyli się klienci, zatarł ręce i zabrał się do nerwowego przeliczania pieniędzy.
-Taaak. Taaak. Taaak! Dziś zarobiłem tyle, że spokojnie wystarczy mi na utrzymanie rodziny. - był naprawdę szczęśliwy -Wracamy zaraz, prawda? Chcę jak najszybciej zobaczyć moich kochanych synów!
-Jeszcze chwilkę. Jestem głodny... Chodź za mną. - Doran zamiast zapukać do drzwi któregoś z domostw i skorzystać z naiwności mieszkańców skierował się ku studni.
Nagle, uklęknął.
-Wszystko w porządku? - spytał Morgan.
-Milcz nędzniku!
-Znowu zaczynasz czarować! Wiedziałem! A jednak!
-Milcz. - i zaczął. Szeptał pod nosem diabelskie zaklęcia, modlił się do władcy podziemi. Wnet poderwał się. Tańczył. A taniec był przerażający. Niekontrolowane, urywane ruchy wystraszyły kupca. Wtem przestał. Z nieba za jego plecami wyłonił się pentagram. Rozdzielił na cztery części, które zaczęły wirować wokół wioski. Wirowały długo. Tak długo, by Doran mógł nasycić się duszami tubylców... Wreszcie krzyknął coś w piekielnym języku. Pentagram momentalnie zniknął. Wszyscy zginęli. Tylko Doran spokojnie wrócił na drogę, gdzie zostawili wóz.
*
Krok. Jeszcze jeden. I następny. Szedł wzdłuż krawędzi zielonego lasu...