Krew

Zapach doprowadza mnie do obłędu, ilekroć go poczuję lub choćby o nim pomyślę. To zapach życia. Nieporównywalny z żadnym innym. Przepiękny, budzący emocje drzemiące głęboko pod powierzchnią świadomego umysłu. Zwierzęce instynkty i pierwotne namiętności.

Kolor. Rubinowa purpura, nieco metaliczna i matowa jednocześnie. Kolor pełny, idealny. Doskonała, głęboka czerwień. Nic innego nie ma takiego koloru.

Smak. Boże, jaki to wspaniały smak. Miedziany, nieco cierpki a przy tym słodki. Ten smak powoduje u mnie ekstazę, przy której orgazm jest niczym. Zmienia mnie. Pożądam tego smaku jak powietrza. W każdej sekundzie jego wspomnienie prześladuje mój umysł. Boże, dziękuję ci za niego.

Co noc śnię ten sam sen. Co rano go zapominam. Wiem tylko, że jest pełen czerwieni. Tej czerwieni. I smaku. Nawet we śnie nie mogę przestać o nim myśleć.

Dźwięk budzika przerywa czerwień. Wyłączam go i przez chwilę leżę z zamkniętymi oczami. Potem zwlekam się z łóżka i klękam na podłodze.

Modlę się. Modlę się zawsze, choć dziś słowa niegdyś pełne bólu i udręki wypełnia jedynie zmęczenie. Co mam na to poradzić?

Kończę modlitwę, wstaję i idę do łazienki. Patrzę na bladą twarz w lustrze, i co rano zadaję sobie to samo pytanie. Czy to jestem ja? Czy wszystkie moje uczucia, myśli, pragnienia i tęsknoty kryją się za tymi obojętnymi oczami? Jeśli tak, to czemu ten obraz nie budzi we mnie żadnych emocji? Widzę jedynie bladą, wymizerowaną, trochę nawet przystojną twarz. Obcą. Boże.

Nie golę się, gdyż nie mam zarostu. Nigdy nie miałem. Za to dokładnie czyszczę zęby i wycieram ślady z ust.

Ubieram się. Zamykam mieszkanie i idę do samochodu. Po drodze obojętnie kiwam głową sąsiadom. Nawet nie znam ich imion.

Jadę do pracy. Kierowcy w korku trąbią i przekrzykują się nawzajem. Czy tym idiotom nie znudzi się to w końcu, po dziesięciu latach dojeżdżania do pracy przez pół miasta? Ja po prostu apatycznie gapię się na samochód przede mną i staję bądź ruszam. Czasem muszę zaciskać oczy, by nie myśleć. By nie widzieć czerwieni, nie wyobrażać sobie zapachu. Boże, dlaczego tak trudno opanować własny umysł?

W końcu docieram na miejsce. Parkuję samochód i zatłoczoną windą jadę na ostatnie piętro brudnego biurowca. Przechodzą przez korytarz pełen ludzi i siadam przy jednym z setek małych biurek.

Najczęściej wtedy się zaczyna. Modlę się bez przerwy, błagam Boga, lecz to na nic. Zęby zaczynają boleć, dziąsła puchną. Nie opieram się temu, bo wiem, że nie jestem w stanie. Na ile mogę nie zwracam na to uwagi i wpisuję jakieś kretyńskie cyferki do tabel. Nikt nigdy nie zaproponował mi kawy ani nie opieprzył za źle wykonaną robotę. Jakbym nie istniał.

Z czasem, jak objawy się nasilają, muszę odwracać wzrok od okien. Na szczęście niedługo zasłaniane są żaluzje, a upiorne światło słońca zastępuje kojący blask jarzeniówek.

Na dłoni noszę plaster. Nikt się nie pyta dlaczego. Gdy zaczynam dostawać drgawek, a ból zębów i dziąseł staje się nie do zniesienia, muszę go odlepić i przyssać się do stale otwartej rany. To marny substytut, ale wystarcza na kilkadziesiąt minut.

Wytrzymuję jakoś osiem godzin. Myślami dawno jestem już gdzieś indziej. Teraz, gdy zrezygnowałem z beznadziejnej walki z samym sobą, mój umysł wypełnia jedynie głód. Rozkoszny i potworny zarazem, najlepszy przyjaciel i znienawidzony wróg. Pasożyt i żywiciel w jednym, przeraźliwym instynkcie, którego się boję, i który ubóstwiam. I którego jestem niewolnikiem.

Wracam do domu. Drżę. Dziąsła mam spuchnięte do granic wytrzymałości, zęby bolą przeraźliwie. Zaciskam usta, które chcą je odsłonić. Jeszcze nie, jeszcze nie teraz...

Dojeżdżam i parkuję samochód. Mijam smutny blok, w którym mieszkam, i idę do parku.

Siadam na ławce w nieoświetlonej alejce. Zaciskam dłonie na poręczach, aż sinieją.

Zapada noc, a ja wciąż czekam. Trzęsę się jak w febrze, lecz nie z zimna, choć jest chłodno. Zagryzam wargi tak mocno, że ich nie czuję.

Te chwile są najgorszym koszmarem. Pragnę nie żyć. Oczy przesłania mi czerwona mgła, w zamkniętych ustach zbiera się piana. Boże, tak bardzo cię potrzebuję. Błagam.

W końcu dostrzegam ciemną sylwetkę idącą pod latarniami i nie wiem, czy Bóg raczył się zlitować, czy po prostu mam szczęście. A może ten ktoś pecha. Wstaję i na rozdygotanych nogach ruszam za postacią.

Głód dodaje mi sił, a wiatr zagłusza kroki. Jestem już tak blisko, że czuję zapach osoby przede mną.

Zawsze się waham. Zawsze, pomimo iż wiem, że to nic nie zmieni. Pomimo iż tę chwilę przeżywałem tysiące razy. Zawsze się waham.

Rzucam się. Słyszę okrzyk zaskoczenia, który zaraz tłumi moja dłoń.

Wtedy otwieram usta. Z powiększonych kłów skapuje czerwona ślina.

Jak miękka i ciepła jest ta skóra. Jak rozkosznie jest wyczuć biegnące pod nią i pulsujące życiodajnym rytmem naczynia. Wbijam się w nią z niskim bulgotem w gardle. Ofiara wydaje wrzask przerażenia, lecz nie dociera on już do mojej świadomości.

Twarz oblewa mi ciepło. Zapach dociera do głębi umysłu. Piję.

Boże, jak ja kocham cię za te chwile! Wstrząsa mną gorący, ekstatyczny dreszcz. Żaden narkotyk nie potrafi dostarczyć takiej rozkoszy. Tak musiał smakować nektar bogów. Zatracam się w tym cudownym, metalicznym smaku, dla którego żyję. Wypełnia mnie całego, czuję jak jego moc dociera do każdej komórki mojego ciała. Płonę. Boże, niech to trwa wiecznie!

Po chwili, jakże krótkiej, wszystko ustaje. Teraz jednak jestem pełen błogiego ciepła. Czuję się silny. Czuję się wspaniale.

Człowiek leży przede mną. Nie patrzę na niego, odwracam się i idę.

Docieram do domu, całkowicie już uspokojony. Zrzucam poplamione ubranie i wchodzę na kilka minut pod prysznic.

Potem klękam przy łóżku. Modlę się, lecz mym słowom brakuje żaru. Już.

Kładę się spać, by znowu śnić czerwony koszmar.

Nawet w nocy nie znajduję ukojenia.

Boże, czemuś mnie opuścił?