Łowy w ruinach miast magów

Is it something wrong
If this is what I want?
My time to fuck shit up.
When all your Gods
Turn to stone
Throw them all
Out the door.

...and you will know us by the Trail of Dead

*
Szóstego dnia niespiesznej jazdy, dokładnie tak, jak przedstawił to kasztelan Bechreny, dotarł sir Noam Selneff do przełęczy Kronn, otwierającej drogę do płytkiej doliny, w której leżało miasteczko Loenei. Z ulgą pożegnał towarzyszących mu brudnych pasterzy, błogosławiących go jeszcze z oddali imieniem Shanian, a sam truchtem zjechał w dolinę. Gdy tylko znalazł się pośród ruder pokrytych gnijącą słomą, jego konia opadła chmara smyków, łaknących nowych okazji do figli i zabaw. Łatwo trafił więc do karczmy, bo wszystkie dzieci zgodnie prowadziły go ku ulubionemu przybytkowi ich ojców.

Sir Selneff nie zdziwił się, że, mimo wczesnej pory, w gospodzie panował znaczny ścisk. Nie zaskoczył go również fakt, że gdy wszedł do środka, rozmowy ucichły nagle nawet w ciemnych kątach; prócz jednego stołu. Noam właśnie tam skierował swe kroki.

- Witam, waszmościowie! Szukam informacji, mniemam, że tu siedzą ludzie, którzy dużo wiedzą. Za dobrą cenę. Jestem sir Noam Selneff herbu Srebrny Sztylet.

Trzech obecnych przy stole mężczyzn powstało, słysząc szlachecki tytuł gościa.

- Honorem dla nas i zaszczytem wielkim będzie twe towarzystwo przy stole, panie! - Wąsacz o aparycji niedźwiedzia skłonił się z szacunkiem. - Zwą mnie Tras Wędrowiec, bo od lat przemierzam okoliczne góry, niewysokie, co prawda, lecz niebezpieczne, pomagając ludziom uporać się z czarodziejskimi mieszkańcami starożytnych ruin miast magów krainy Zinquos. Pytaj panie, o co chcesz. Wiele wiem, jeszcze więcej się domyślam, a zapłatą również nie pogardzę. Oto moi druhowie - Tras wskazał na dwóch postawnych brodaczy z korbaczami zatkniętymi u pasów. - Ard Rein, syn kowala z Loenei i Aidan Moffat, piechur z doborowej kompanii kasztelana Fordena z Bechreny.

- Iste, mowa twa wskazuje na niezwyczajne obycie - rycerz nie krył podziwu. - A więc dobrze wybrałem, podchodząc do tego stołu. A że nie lza omawiać spraw o suchym pysku0¦ Ejże, nadobna różyczko, przynieś nam po kuflu piwa!

Siedzący przy sąsiednich stołach zarechotali, a dziewka służebna, lekko tylko zarumieniona, pobiegła do piwniczki. Za chwilę też, podziękowawszy kolejnym komplementem dziewczynie, pociągnął sir Noam na równi z nowo poznanymi kompanami porządny łyk piwa.

- Cóż więc sprowadza cię w te odludne rejony, sir?

- Ha, Wędrowcze! Lubisz od razu przechodzić do sedna sprawy. No dobrze, lecz wpierw będę potrzebował trochę konkretnych wieści na temat gór Zinquos. I na temat tajemniczych zdarzeń, które rzekomo się tu od dłuższego czasu powtarzają.

- Czy nie jesteś panie tu z poruczenia kasztelana Fordena? Doszły mnie słuchy, jakoby miał on wynająć jakiegoś specjalistę od trofeów i wyjaśniania zawikłanych spraw.

- To prawda, Aidanie Moffat. Na propozycję Fordena natrafiłem w zamku królewskim w Kahl-o-Sä. Przede wszystkim skusiła mnie jednak nie suta zapłata za pomoc, lecz kolejne wyzwanie.

- A i owszem, słyszałem o tobie, panie. Niedługo zaczną już pewnie istne legendy krążyć! - W głosie Moffata nie było kpiny.

- Zatem wyjaśnijcie mi szczegóły kontraktu, które tak niepokoją Fordena i mieszkańców Zinquosu.

- Dobrze, lecz to długa opowieść! Mam też nadzieję, panie, że nieobca ci jest historia stworzenia Aimaaru i znasz imiona Żyjących. Bo dzieje tych stron są ściśle związane z nimi i ze sprawami pomiędzy Orghotami a magami.

- Ech, Trasie. Niestety, wiedza moja jest trochę ograniczona w tym zakresie. Owszem, z Orghotów najbardziej czczę Maeldhora, od którego pochodzi Moc, i który rasę ludzi sobie upodobał, ale poza tym nic ponad wiedzę o Deonach. Bo zawsze warto zwracać się do Boskiej Shanian, a życie swe powierzać właśnie Aghronowi - panu życia.

- Cóż, jakoś sobie z tym poradzę. Wiesz zapewne, że na początku Aimaaru magia została dana jedynie tytanom. Dopiero gnomy, szczególnie obdarzone łaską Meeiston, pani mądrości, dostąpili tysiące lat temu nawiedzenia Atepisa, pana magów. Wtedy też powędrowały wraz z garstką czcicieli sztuki magicznej na daleką północ i wschód, poza Oroheng i Orosenth, góry krasnoludów, gdzie zbudowali Wieże Wielkiej Magii.

- Wybacz, że ci jeszcze przerwę, ale skąd masz takie wiadomości? Brzmi to raczej jak bajanie wędrownego cyrulika!

- Wiele, wiele lat temu zawędrowałem na półwysep Drakothan, do ojczyzny gnomów i ich największego miasta. Trudno opisać piękno i wzniosłość jego budowli, ale od razu jasnym się staje, że są hołdem złożonym Meeiston. I właśnie w Hessothante dostąpiłem zaszczytu czytania największego i najbardziej przerażającego dzieła, które opisuje historię Aimaaru. To "Pięć Kręgów Prawdy", spisane przez starożytnego mędrca Waanhana pod natchnieniem Żyjących. Właśnie to opisanie świata Trzech Sążni Bytu - demonów, duchów i istot żywych - pozwoliło mi domyśleć się wszystkich szczegółów związanych z miastami magów w Zinquos.

- Teraz rozumiem. Opowiadaj więc dalej.

- Co do Wież, nikt nie wie dokładnie, gdzie się znajdują, ale pewnie znasz, panie, historię poszukiwań Studni Altagela - wyprawę Imha, Gelhle i Vigona na tropie tajników magii. Jedynym, co pozostało po tych poszukiwaniach, jest list do Dhina, przyjaciela Vigona. Jednakże kilka tysięcy lat temu ci, którzy opanowali już sztukę czarów, a chcieli wykorzystać ją do swych celów, wrócili do Aimaaru. Traf chciał, że upodobali sobie w bogatym w płaskowyże i wiecznie zielone góry kraju Zinquos. Potomkowie gnomów, teraz wzbogaceni w niespotykaną wcześniej moc, zaczęli tworzyć miasta na wzór Hessothante, a nawet przewyższające je swoim przepychem. Ze wszystkich stron kontynentu ściągać poczęli żądni pracy, sławy i bogactw osadnicy. Państwo, na czele którego stali magowie, rosło w siłę, nie niepokojone przez nikogo. Ludy z okolicznych krain wolały bogacić się na handlu ze szczodrymi Zinquosanami, miast narażać się na przypalenie tyłków magią w czasie bezładnej ucieczki. Również poddani Peistoghra, pana strachu, nie zapuszczali się na tyle mil poza Tentagrott. Zresztą, magowie tworzyli już własne, żywe machiny wojenne. I być może staraliby się poszerzyć strefę swych wpływów, gdyby nie ich pycha i ufność we własne siły. Zapragnęli bowiem tego, co było samą Rozpaczą. Chcieli posiąść Czarny Diament, życie-śmierć Przeklętego. Dlatego z przestrzeni poza miejscem i czasem próbowali wezwać Tessmile, demony-podróżników, sługi Chaosu, by te przyniosły im Czarny Kamień w zamian za okrutne dla życia obietnice. Można chyba sobie wyobrazić, jak ucieszyłby się na takie dictum Przeklęty, gdyby miał uczucia. Ale coś musiało pójść nie po myśli Rozpaczy, może przeszkodzili Deonowie, może interweniowała sama Shanian. Dość, że Tessmile dokonały dzieła niesłychanego zniszczenia, sprowadzając z czasów po Dniach Gniewu to, czego pragnęli magowie - Czarny Diament, czyli moc magii Chaosu. Miała ona jednak już swój kształt. Były to potwornie zdeformowane istoty zamieszkujące Aimaar, odporne na wszelką magię. I to one zamieszkują teraz ruiny rozsiane po okolicznych dolinach i wzgórzach.

Wszystko to działo się prawie półtora tysiąca lat temu. I blisko tysiąc lat upłynął, zanim ktoś znów ośmielił się zamieszkać w Zinquos. Tak, najstarsze miasto w okolicy, Bechrena, ma trochę ponad 300 lat. A myślę, że żyją jeszcze tacy, którzy pamiętają, jak Loenei nie było niczym innym, jak doliną porośniętą kwiatami, odwiedzana tylko przez zbłąkanych pasterzy. O, może nawet ten starzec siedzący pod oknem jest jedną z takich osób?

Siedzący przy stole spojrzeli w tym kierunku, gdzie spoczywał odziany w zniszczoną, ale niegdyś prawdopodobnie bogato zdobioną szatę, chudy mężczyzna. Przyglądał się im badawczo, acz nie natrętnie, jakby słuchał, co mają na jego temat do powiedzenia, choć nie mogło być nic słychać poprzez nieludzki harmider wielbicieli pogwarek przy kuflu piwa. A że zrobiło się już późne popołudnie, sir Selneff zarządził obiad, i zaraz na stół wjechały półmiski z gorącą strawą.

Tymczasem w gospodzie zaczęła przygrywać kapela i nastrój zrobił się bardziej radosny. Sir Selneff rozsiadł się wygodnie po sutym posiłku i zamówił po dzbanie wina dla towarzyszy.

- Więc powiedz mi w końcu, Trasie, - zagaił - co właściwie mam tu zrobić? Wyjaśnienia kasztelana były cokolwiek mętne. Chyba sam dobrze nie wie, czy mam kogoś pokonać, czy ratować.

- Ha, masz panie całkowitą rację - ozwał się Moffat. - Wiele lat służyłem u jego boku, ale do walki, sporadycznej bądź co bądź, wychodziłem raczej jedynie pod wodzą kapitana. Fordenowi w głowie tkwi raczej polityka i sztuka kupiecka. Pozuje na sprytnego handlarza; a w zasadzie nieźle mu to idzie. A szłoby jeszcze lepiej, gdyby nie małe kłopoty, które płoszą karawany ciągnące przez Zinquos.

- Prawda! I wydaje mi się, że kasztelan gotów jest ci, sir, dać nawet wygórowaną zapłatę za zlikwidowanie zagrożenia, bo ma nadzieję na ogromne zyski z bezpiecznych szlaków.

- No dobra, ale jakie to zagrożenie, na Haidora!?

- Hmm0¦ Nikt nie wie tego dokładnie. Rzekłem już, że wiele się domyślam, i tak jest również teraz. Około sto lat temu ci, którzy zapuścili się daleko poza tereny zamieszkane, zaczęli znikać bez wieści. Byli to nie tylko pasterze, ale nawet mocni rycerze z kilkoma giermkami. Nigdy nie znaleziono żadnych szczątków. Na początku nie było to nawet bardzo niepokojące. W końcu wielu ginie, szczególnie w burzliwych czasach, na pustkowiach i w temu podobnych okolicznościach. Ale im dalej w zielone doliny Zinquos zapuszczali się osadnicy, tym więcej było ofiar. Zaczęło to niepokoić najpierw kupców, zatroskanych o swoje życie i towary, a później osoby pokroju kasztelana Fordena. Dość szybko okazało się, że to nie wina pospolitych rabusiów, bo bardziej owych tajemniczych napastników interesowali strażnicy, niż towary.

- Więc? Czegóż się domyślasz, Wędrowcze?

- Magiczne potwory z ruin prawdopodobnie są sprawcami zniknięć w miejscach, gdzie leżą jeszcze pozostałości miast czarodziejów. Ale to dzieje się sporadycznie. Najczęściej natomiast ludzie giną na szlakach położonych 20 do 40 staj na wschód od Loenei. A że od czasu do czasu ze stad giną krowy czy owce, mam obawy, że sprawcą może być istota silna, krwiożercza i, co najbardziej niepokojące, inteligentna. Nie znaleziono nigdy żadnych śladów walki. I dlatego obawiam się najgorszego.

- Stwór z Płaskowyżu Baargenii! - Na te słowa syna kowala obecnych mimowolnie przeszedł dreszcz.

- Tak. I to może być nawet behemot.

Sir Selneff nie dał poznać po sobie zaskoczenia. Widać było jednak, że spodziewał się mniej wymagającego przeciwnika.

- Ach, hm, tak0¦ To wymaga chwili zastanowienia. W międzyczasie - gospodarzu! Przygotujcie dla mnie dobrą komnatę i nagotujcie wody na kąpiel. I podajcie jeszcze wina.

Przez dłuższy czas rycerz zastanawiał się, starając zebrać myśli w nieustającym hałasie pijanych mieszkańców Loenei. W końcu jednak plan wyklarował się w jego umyśle.

- Dobrze. Mój pomysł jest następujący. Proponuję wam, byście podjęli wraz ze mną wyprawę na wschód, by zmierzyć się z bestią. Jest nas jednak niezbyt wielu. Dlatego mam dla ciebie, Trasie, ważne zadanie. Ty znasz najlepszych i najbitniejszych najemników w okolicy. Dam ci dwa dni, byś skusił, choćby nazbyt wygórowaną zapłatą, jeszcze sześciu - siedmiu dobrze wyszkolonych i zaprawionych w bojach ludzi. Myślę, że ty sam będziesz najlepszym przewodnikiem drużyny.

- Masz rację, panie. To zadanie w sam raz dla mnie.

- Tak. Nie bierz ciężkozbrojnych ani konnych. Jazda nie jest skuteczna przeciw inteligentnej obronie. Poza tym konie mogą się spłoszyć. Najlepszą zbroją będzie kolczuga lub płaty - jeśli naprawdę jest tam behemot, każdy musi być niezwykle zwrotny.

- Czy nająć strzelców?

- Raczej nie. Mam przy siodle cztery kusze z korbami. Lepiej sobie sami z tym poradzimy. Wyruszymy o świcie za dwa dni. Czy macie jakieś pytania? A może nie chcecie iść na te łowy?

Nikt się nie wyłamał. Wszystko też wydawało się jasne. Prócz jednego - czy naprawdę idą zapolować na behemota, a jeśli tak, to ilu z nich przeżyje? Ale zdecydowanie i spokojne planowanie sir Selneffa, płynące z wieloletniego doświadczenia, rozwiały ich wątpliwości.

- Więc wybaczcie mi panowie, że udam się do mej komnaty. Od tygodnia na zmianę siedzę w siodle i śpię pod brudnymi szmatami na gołej ziemi. Do zobaczenia jutro.

Skłonili się sobie nawzajem, po czym Noam najpierw skierował swe kroki ku obsługującej ich już wcześniej dziewce służebnej. Zamienił z nią kilka słów, a ta poszła z nim razem po schodach do komnaty, odprowadzana zawistnymi spojrzeniami innych dziewczyn.

**
Rankiem rycerz zjadł obfite śniadanie, po czym, z towarzyszącą mu dziewką na kolanach, odjechał konno w kierunku kwiecistej łąki za Loenei.

Tymczasem Tras Wędrowiec rozpoczął werbowanie dobrych rębajłów do drużyny. Rozumiał pozorną beztroskę sir Selneffa, bo sam w końcu nie miał pewności, czy jeszcze kiedyś odwiedzi swoją lubą w Bechrenie. Aby tak się jednak stało, musiał przekonać najlepszych spośród znanych mu wojaków, by wybrali się na prawie pewną śmierć, na łowy na behemota. Na szczęście w oddalonym zaledwie 12 staj na zachód mieście Rioled była tawerna, gdzie żądni sławy i łupu najemnicy ułatwiliby mu poszukiwania. Zresztą, wystarczyłaby mu do pomocy sama Zoe Lövregaard, z którą niejedną wyprawę już odbył i niejedną czarę wina wypił. A że karawany, nieliczne wprawdzie, ciągnące od czasu do czasu ledwo co ubitymi drogami Zinquosu wymagają solidnej eskorty, wojowniczka miała największą szansę na solidną zapłatę za ochronę, najmując się w najniebezpieczniejszym rejonie - w okolicach, gdzie leżały miasta magów. Tras najpierw dziwił się nawet, że sir Selneff nie udał się najpierw do Rioled, które było miastem z prawdziwego zdarzenia - pełnym karczem, gildii kupieckich i warsztatów zbrojniczych, wokół których zbierali się najemnicy - a nie rolniczo-pasterską osadą jak Loenei. No i pokoje w gospodach lepsze, dziewki czystsze, strawa niezaprawiona garścią pieprzu, byle zamaskować smak zgniłego mięsa. Z drugiej jednak strony przewodnik nie narzekał, bo dzięki owemu dziwactwu rycerza on sam znalazł dobrze płatne, choć dość niebezpieczne zajęcie. Ponadto istniał ważny powód, by zatrzymać się w Loenei - leżało ono najbliżej ruin i właśnie tu można było zdobyć relację z pierwszej ręki o zaginięciach, bez legend narosłych w opowieściach krążących po karczmach. Ale jeszcze jedno pytanie nurtowało Trasa - dlaczego Selneff dał na zwerbowanie ludzi tylko dwa dni, skoro mógł tu po prostu przyjechać, dać przewodnikowi poruczenie skompletowania drużyny, a samemu wrócić, powiedzmy po miesiącu, choćby uciech z dziewkami, pozwalając zebrać się najlepszym rębajłom z całego Zinquosu, lub nawet krain odleglejszych. A i własną drużynę wartało chyba bardziej przywieść, bo przecież najlepiej walczy się ramię w ramię z doświadczonymi i sprawdzonymi towarzyszami broni. Zresztą, tak przeważnie postępował sam Tras, i teraz także chciał zabrać na wyprawę swoich dobrych kompanów od miecza i kuszy. Co nie wyjaśniało, dlaczego miał na odnalezienie tychże tak mało czasu, i szansę średnią na spotkanie najlepszych i najbitniejszych, jako że przeważnie swój czas wolny dzielili między walkę a lizanie ran.

Mężczyzna wypadł zza rogu prosto przed konia Trasa, przerywając tok myśli. Przewodnik ledwo co nie skręcił wierzchowcowi karku, ale udało się nie stratować wieśniaka. Wędrowiec zeskoczył z konia, chcąc solidnie potrząsnąć chłopem, ale ten nie zataczał cię z powodu nadużycia gorzałki. Jego skóra była sinobrązowa, a twarz miała wygląd gąbki. Całe ciało pokrywał lśniący pot, a na pierwszy rzut oka widać było skrajne wycieńczenie organizmu mężczyzny. Ledwo mogąc otworzyć usta, próbował jednak coś powiedzieć. Tras, pochylony, starał się wychwycić choć parę słów z szeptu.

- Wo0¦wody - przewodnik sięgnął do juk po manierkę. - Dzięki.

Mężczyzna starał się odetchnąć, ale widoczne było, że nawet najmniejszy ruch jest dlań teraz wielkim wysiłkiem.

- Co ci się stało? Ktoś ci to zrobił? Czy byłeś sam w ruinach? - Tras nie spodziewał się odpowiedzi na wszystkie pytania, bo chłop był bliski omdlenia z wyczerpania.

- Boli0¦ Bardzo. I zimno. To0¦ to ten0¦ z ruin. Jest tu.

- Kto? Co on ci zrobił?

Ale mężczyzna stracił już resztki sił. Za chwilę pojawiło się też parę kobiet, które nie zabrały się do głośnego biadania, czego obawiał się Tras, lecz zabrały mężczyznę do jednej z chat, by przynajmniej próbować go ratować. Wędrowiec nie uczestniczył już w tym, lecz wsiadł na konia i pojechał swoją drogą. Widział już wielu umierających ludzi, a ten wyglądał jakby upuszczono mu mnóstwo krwi i do tego solidnie przeciągnięto na arkanie - jego godziny były policzone. Przewodnik miał jednak kolejną zagadkę do rozwiązania, wcale nie prostszą, niż poprzednie. I jedyną dobrą stroną takiego nawału pytań było to, jak Tras sobie pomyślał, że droga do Rioled nie będzie nudna.