Na wyspie Nighon
Jest na świecie wyspa zwana Nighon. Pośród fal wielkiego morza wznosi się niczym potężny róg szatana godzący w niebo. Wyspa ta to dom dla najpotężniejszych czarnoksiężników. Wśród skał tej wyspy swe potężne leża zwykły budować smoki. W niezbadanych korytarzach góry Nighon czai się tysiące potężnych i niezwykle niebezpiecznych stworzeń.
Kiedyś w swojej pogoni za wiedzą zawędrowałem poprzez morza do tego przeklętego miejsca. Myślałem iż będę potrafił ukryć się wśród mistrzów magicznego rzemiosła w ich ciemnym przebraniu. Cóż byłem wtedy młody głupi. Ledwie postawiłem stopę za progiem ich gildii a już musiałem uciekać przed ich gniewem.
Biegłem wąską półką skalną ku czemuś co wydawało mi się wielkim gniazdem, chciałem usidlić jakieś powietrzne stworzenie i opuścić wyspę. Czułem wyraźnie jak moja moc wypływała ze mnie. Ich chowańce wysysały mój mentalny potencjał. Przed sobą ujrzałem łuk skalny, wydawał mi się czymś zwyczajnym nie zwróciłem nawet na niego uwagi. Postawiłem krok przez łuk, jednak zamiast znaleźć się z jego drugiej strony ku memu zaskoczeniu znalazłem się w jakimś korytarzu. Przed sobą usłyszałem sapanie. W ciemnościach coś zbliżało się ku mnie. Obróciłem się aby uciekać z tych przeklętych tuneli. Jednak przed sobą zamiast spodziewanego portalu ujrzałem nagą, nieprzeniknioną ścianę. Te podstępne bestie uwięziły mnie w labiryncie minotaurów! Skoncentrowałem się i zwróciłem ku bliskiemu zagrożeniu. Z ciemności wyłonił się minotaur, wielki jak góra. W ciasnym tunelu musiał się nieco schylać. Cóż topór w jego ręku wzbudził mój spory niepokój. Zdecydowałem jednak że nie jest mi pisane umrzeć w jakimś śmierdzącym labiryncie z ręki bestii głupszej niż jego topór. Na dobry początek rzuciłem spowolnienie ruchów (wersja ulepszona przeze mnie). Zadziałało świetnie. Rozpędzona góra mięcha zwolniła. Był jednak blisko. Już widziałem powolnie unoszący się nad moją głową topór. No cóż. Muszę przyznać że straciłem głowę. Zrobiłem chyba najgłupszą rzecz jaką tylko mogłem. Cisnąłem łańcuch piorunów. Tak właśnie przeciwko jednemu wrogowi czar łańcuchowy. O mało się sam nie zabiłem (jednak zginąłbym z ręki istoty głupszej niż topór minotaura)! Na szczęście (choć to może dziwnie zabrzmi) wrogów było kilku. Zobaczyłem tylko że łuk elektryczny wygina się i skacze w ciemność. Pierwszy minotaur został rozłupany na pół (całkiem potężny ze mnie mag i całkiem głupi), drugi że tak powiem stracił głowę. Trzeciego i czwartego rzuciło do tyłu. Przede mną była ciemność i tysiąc głosów szepczących coś w niezrozumiałym języku. Cisnąłem na wszelki wypadek kulę ognia w głąb korytarza. No cóż znów się nie popisałem. Tuż obok był załom skały. Kula trafiła w niego i tylko odrobince zręczności zawdzięczam to iż przypaliło mi tylko skraj szaty. Ale przynajmniej minotaury się usmażyły.
Głosy ucichły, ruszyłem więc naprzód. Łaziłem kilka godzin wśród plątaniny korytarzy, nie mogąc spotkać żadnej żywej istoty o znalezieniu wyjścia nie wspominając. Wreszcie na końcu pewnego długiego korytarza ujrzałem światło. Ruszyłem ku niemu. Co się okazało, światłem tym był blask oka beholdera. Cóż nie życzę wam nigdy spotkania z taką istotą w ciasnym wąskim korytarzu. Strzelił tym swoim promieniem i... niechaj skonam... trafił mnie! To znaczy właściwie przeszył tylko moją szatę i musnął bok. Ale rozwścieczyło mnie to potężnie. Tak potężnie że aż wywołałem wielką burzę! No tyle że burza ta rozpętała się gdzieś na zewnątrz a bestia pod osłoną skał labiryntu była bezpieczna. Kiedy zrozumiałem swoją pomyłkę w korytarzu już roiło się od tych przebrzydłych "oczek". Osłoniłem się tarczą powietrzną i zacząłem tańczyć. No to znaczy skakać, lawirować pomiędzy promieniami. Cały czas ciskałem co popadnie w ich kierunku. Różne kule ognia, pierścienie zimna, promienie, implozje. Aż powietrze furczało od tej magii. W końcu znowu się zapomniałem i rzuciłem zapomnienie. Niby dobrze pozbawiłem ich możności strzelania. Ale te bestie ruszyły na mnie co by mnie rozerwać wręcz. A ja na taką "rozrywkę" jestem no ten tego... zbyt delikatnej budowy. Na szczęście miałem jeszcze pod ręką łańcuchowy piorun. Tylko zaskwierczało jak skoczyło moje małe "wyładowanko". Na końcu tego feralnego (dla beholderów hi, hi, hi...) korytarza znajdowało się wyjście do olbrzymiej sali. To było centrum labiryntu. Cel mojej wędrówki.
No bo wiecie każdy labirynt ma jakieś centrum i zazwyczaj właśnie tam jest to co w całej tej gmatwaninie najważniejsze. Jakiś skarb, zamczysko, smok czy inna gadzina. Tu akurat znalazłem ołtarzyk. Całkiem fajny, taki no wiecie świecący. Oddawano tu cześć chyba jakiemuś bogu-minotaurowi. No więc, żeby wydostać się z tej plątaniny położyłem się na ołtarzu i... poświęciłem sam siebie. Coś rozumiecie świsnęło, błysnęło, straciłem przytomność i obudziłem się w piekle. Nie inaczej. Rozumiecie co za niegodziwość? Mnie do piekła! Takiego porządnego obywatela, poddanego, maga. O w tym "piekle" to dopiero się działo. Ale to temat na zupełnie inną opowieść0¦