Nawałnica

Prolog

"I oto przez chciwość ludzką

Powstanie z odmętów strachu
Zakołysze losu łódką
Ludzkość zrzuci z piedestału"
Verren Coutenbagh "Bajki i klechdy"

Z ciemności, która wokół zalegała, powoli zaczęły wyłaniać się sylwetki dwóch mężczyzn. Z początku byli cali zamazani, później coraz bardziej wyraźni, by w końcu można było dostrzec rysy ich twarzy. Maszerowali obok niewielkich, pokrytych śniegiem krzaków, czy karłowatych drzew, które trzęsły się co czas jakiś pod podmuchem porywistego, mroźnego wiatru. W oddali majestatycznie zamajaczyły góry, z czubkami ukrytymi w ciemnoszarych chmurach.

Dwoje postaci pokonywało tę śnieżną krainę. Pewnie stawiali przed siebie kolejne kroki, jakby dobrze znali okolicę. Posuwali się naprzód, nie szczędząc przy tym sił. Wiedzieli, że gdzieś tam, przed nimi znajduje się upragnione schronienie, gdzie będą mogli uzupełnić nadwątlone siły.

Przedzierali się dalej przez ten surowy świat, kierując się ku - tak, teraz już widocznemu - odległemu, czarnemu punktowi, który ginął i zlewał się z wszechobecną nocą. Była to ich rodzima wioska. Można było dostrzec poświatę potężnego ogniska, które rozpraszało ciemność wokół osady.

Mężczyźni, obaj szczelnie okryci zwierzęcymi skórami, nagle zwolnili, gdy znaleźli się tuż przed wioską. Jeden z nich - niższy - rzucił kilka słów w kierunku kompana, z czego większość porwał nagły podmuch wiatru, który akurat przetoczył się przez dolinę, gdzie znajdowała się osada. Cała ich dalsza rozmowa uleciała w powietrzu. Dało się z niej słyszeć tylko strzępy, pojedyncze słowa, które prawie nic nie mówiły o tym, co się stało.

- ... gdzie...

- Nie... zniknęli...

- ... coś...

Przerwali. Jeden podszedł do ogniska, okrążył je i z kamienną miną spojrzał na towarzysza. Nagle kolana się pod nim ugięły i upadł na śnieg, chowając twarz w dłoniach.

Mnóstwo, mnóstwo ciał leżało w ogniu.

* * *

Krajobraz zmienił się. Co prawda wciąż wokół szalała zima, jednak słońce wisiało wysoko na niebie. I nie było tutaj nikogo.

Pusto.

Siarczyste pocałunki wichru wyły przeraźliwie, a to wściekle uderzając o lodowe ściany gór, a to przeciskając się pomiędzy licznymi szczelinami. Niewielkie, iglaste drzewo zatrzęsło się pod kolejnym takim ciosem. Na niebo wstąpiły brunatnoszare chmury, z których obficie posypał się biały puch.

Wtedy, w chwili, gdy można by pomyśleć, że nic się już nie stanie, że miejsce to dalej będzie uśpione, blisko drzewa pokrywa śniegu wybrzuszyła się nieznacznie. I jeszcze raz, i jeszcze. Po chwili biała skorupa zaczęła lekko pękać w kilku miejscach, to podnosząc się, to opadając. Aż w końcu zawaliła się - w momencie, gdy coś wynurzyło się ze środka...

* * *

I znowu obraz zmienił się. Znowu dwójka dziwnych, północnych mężczyzn. Jeden z nich stał nieruchomo wpatrując się w ogień. Płatki śniegu opadały na jego policzki, lecz on nic sobie z nich nie robił. Cały czas obserwował płomienie.

Drugi wstał z klęczek i podszedł do kompana. Chwilę stał obok niego, smutnie zwieszając głowę, po czym powiedział kilka suchych, nic nie znaczących słów pocieszenia. Pocieszenia - dla siebie, gdyż nikt inny go nie słuchał.

Po chwili odwrócił się i... znieruchomiał. Wstrzymał oddech. Krzyknął coś w kierunku tego, który wciąż wpatrywał się w ogień. Tamten odwrócił się.

I zobaczył.

* * *

Zamek Nightwind stał na wzgórzu, z którego rozchodził się widok na Whiteye - jezioro obecnie pokryte grubą warstwą lodu. Patrząc dalej, można było zobaczyć niewielką mieścinę, która dumnie dzierżyła miano królewskiej stolicy. Nic zresztą dziwnego, północ nie była bogatym obszarem, ród Abewegów nie należał do najmożniejszych, a te kilkadziesiąt brzydkich i zahartowanych przez długie zimy chat, było największą aglomeracją w pobliżu. Dynastia Abewegów lata swej świetności miała już dawno za sobą, będąc teraz zaledwie marnym wspomnieniem z przeszłości. Resztki wojska nie potrafiłyby utrzymać porządku, w razie wybuchu jakiegoś buntu, nie wspominając już o zbrojnym najeździe sąsiada. Lecz kto by się łakomił na taki żylasty i łykowaty kawałek strawy, mając do własnej dyspozycji suto zastawione stoły?

Księżyc skrył się za brunatnymi chmurami, które wypatrzyć mógłby tylko ktoś o wyjątkowo dobrym wzroku. Świszczący, północny wiatr uderzył o stare, zamkowe mury, wdzierając się do środka. Wielkie płatki śniegu wirowały po świecie w dziwnym, nieokiełznanym, lodowatym tańcu, w oddali zaś wyły wilki, głodne i zmarznięte. A w swej komnacie zlana potem Naliroka Abeweg obudziła się z krzykiem.

Wrzask ten niczym grzmot przetoczył się po zamku.

Naliroka zadrżała pod wpływem zimna, które dokładnie otuliło jej nagie ciało, gdy tylko wychynęła spod ciepłej i bezpiecznej pierzyny. Rozejrzawszy się dookoła, z ulgą stwierdziła, że jest w pomieszczeniu sama.

Lekko uspokojona, jednak wciąż głęboko oddychając, z powrotem zatonęła w miękkim puchu swego łoża. W tej samej chwili do komnaty wpadła przestraszona służka. Nerwowo rozejrzała się i, spostrzegłszy Nalirokę, podbiegła do niej. Ze zdenerwowania nie mogła wykrztusić słowa.

- Czy, panience nic się nie stało? - wyrzuciła w końcu z siebie. - Ten krzyk...

- Nie, wszystko dobrze. Miałam zły sen. Tylko sen.

Twarz dziewiętnastoletniej dziewczyny, która akurat opiekowała się królewską córką, rozchmurzyła się. Uspokojona, wyszeptała jeszcze: "Rozumiem, pani" i wyszła z komnaty, zatrzymując i wyjaśniając zaistniałą sytuację dwóm wartownikom, którzy, niewiadomo kiedy, pojawili się przy wejściu.

Przed zamknięciem drzwi, zapytała:

- Czy panienka może życzy sobie czegoś?

- Nie, dziękuję. Pójdę lepiej spać.

Jednakże tej nocy już nie zasnęła. Prześladowało ją dziwne uczucie. Z jednej strony była ciekawa co wynurzyło się spod śniegu w jej śnie oraz co takiego zobaczyli tamci dwaj, jednak z drugiej strony... podświadomie nie chciała tego wiedzieć.

* * *

- A jeśli TO naprawdę się pojawi? - głos Verera odbił się echem po ciemnym wnętrzu jaskini.

- Na to liczę - Mittur uśmiechnął się krzywo i uniósł w górę potężny topór. - Na to liczę, w końcu po to tu przybyliśmy.

Zagłębiali się dalej, w rozległe, posiadające wiele odnóg korytarze pieczary. Ich kroki rozbrzmiewały echem i, jeśli ktoś tutaj przebywał, to już dawno wiedział o ich wizycie. Lecz taki był plan: niech to coś samo do nich przyjdzie, oni to zabiją, a potem spokojnie znajdą skarb. O ile jest tu jakiś stwór, i o ile jest tu jakiś skarb.

- Mit?

- Mhm?

- A jeśli ci wsiocy mówili prawdę?

- Wierzysz w to?!

- Nie ale...

Verer przerwał. Sam nie wiedział jak ma wyrazić swoje obawy. Te wszystkie opowieści wieśniaków uznawał za niedorzeczne, ale... zasiały w nim ziarno niepokoju, a plotka o tym, jakoby nikt nie wrócił żyw z tej jaskini, tylko dopełniała dzieła.

Pamiętał słowa jednego z chłopów, który mówił, że miejsce to przeklęte jest, a każdy kto tam wejdzie, zostanie zabity przez stwora ze strachu zrodzonego. Phi! Bujdy dla straszenia dzieci! Verer nigdy nie wierzył w magię i tym podobne sprawy. Wyśmiał wtedy chłopa i śmiało poszedł za Mitturem ku wlotowi do jaskini.

Ale teraz, będąc już tutaj, poczuł się nieswojo.

Mówiąc szczerze, to nie wierzył, że coś tutaj znajdą. Zapewne wszystkie skarby (jeśli jakieś kiedykolwiek się tu znajdowały) zrabowali okoliczni mieszkańcy. Później rozpuścili plotkę o przekleństwie, i tyle! Pewnie wraz z Mitturem dojdą do końca tych, wydawałoby się, niekończących korytarzy, niczego tam nie znajdą i wrócą z pustymi rękoma. Nie widział w ogóle sensu w tych poszukiwaniach, ale jego kompan przekonał go, iż liczy się każda szansa na zdobycie pieniędzy. Choćby najmniejsza. I w sumie miał rację, od kilku tygodni żyli na skraju nędzy. Nikt nie chciał zatrudnić dwóch najemnych zbirów. Co to się wogle dzieje z tym światem!? Nikt już nie chce skorzystać z okazji załatwienia dawnych porachunków za niewielką opłatę.

- Ehhhh... - westchnął. - To już nie to co kiedyś...

Potknął się o wystający kamień. Pochodnia wyleciała mu z rąk. I wtedy, gdy próbował wstać, usłyszał jakiś szelest. A później cichy pomruk.

Była to ostatnia rzecz jaką usłyszał w życiu.