Obrona klasztoru

Zbliżał się wieczór. Służba kszątała się we wszystkie strony, przygotowując salę jadalną na ucztę. Znoszono srebrne zastawy: sztućce, talerze, puchary, półmisy i misy – wszystko mieniło się w blasku pochodni. Dokładnie wszystkiego doglądano, czy jest czyste i czy niczego nie brakuje. Sprowadzono kucharzy aż zza morza, aby dania na stole były wikwintne, dobrze doprawione, starannie przyrządzone i niecodzienne. Wyciągnięto z piwnic najlepsze roczniki Melodii i Oktawii, a na złotych misach wynoszono egzotyczne owoce. Nie mogło przecież zabraknąć muzykantów: grających na lirze, lutni i tamburynach. Wszystko po to, aby zrobić wrażenie na moich ministrach. To moja pierwsza uczta, odkąd zostałem namiestnikiem Etelu.
Do wieczora zostały zaledwie trzy godziny, tak więc zacząłem ponaglać służbę. Oczywiście wszystkiego muszę osobiście przypilnować – nie mogę przecież pozwolić sobie na głupie błędy, liczy się przecież pierwsze wrażenie. Dobrze, stoły zastawione, jeszcze tylko specjaliści muszą zamontować ozdoby na pochodniach i przygotować lampy z kadzidłami i wonnymi olejkami. Drogo mnie kosztowały, gdyż ostatnio wzrosły ich ceny, ale czego się nie robi dla interesów.
Jeszcze godzina. Udałem się do swojej garderoby, aby przywdziać uroczyste szaty, które tydzień temu zleciłem zrobić. Pomagało mi dwóch służebnych, Antoni i Alex, młodzieńcy wielce mi oddani. Migiem zdjęli ze mnie szaty audiencyjne, a na ich miejsce założyli jedwabną biała koszulę spryskaną perfumami. Następnie była muślinowa kamizelka koloru szkarłatnego zapinana na złote haczyki. Na nogi wdziałem jedwabne luźne spodnie zabarwione na kremowo, spięte złotym pasem z klamrą w kształcie herbu opactwa: dwoma skrzyżowanymi krzyżami spiętymi gałązkami laurowymi. Na tę koszulę z kamizelką spięto mi cieniutki, przez co lekki, złoty napierśnik. Na to wszystko przypięli z tyłu szkarłatną pelerynę wykonaną z włókna rośliny, którą sprowadzać trzeba aż z Gór Mormira, bowiem tylko tam ona rośnie: jej włókna są bardzo wytrzymałe, a po natłuszczeniu ładnie świecą oraz łatwo się barwią. Szkarłat peleryny idealnie pasuje do złota i beżu. Jeszcze tylko założenie diademu i spryskanie drogimi perfumami. Oglądnąłem się w olbrzymim lustrze, które w międzyczasie wniesiono. Wszystko jest w idealnym porządku. Gdy wróciłem do komnaty jadalnej, wszystko było już gotowe. Przygotowano specjalnie miejsce dla artystów, którzy właśnie czynią teraz ostatnie próby. Przy wejściu do kuchni stoją uśmiechnięci pulchni kucharze i służba gotowa podawać potrawy. Przy kolejnych drzwiach prowadzących do piwnicy stoją młodzieńcy, którzy podczas uczty będą pilnować, aby nikomu nie zabrakło w pucharze wina. Wszyscy zadowoleni i pełni życia oczekiwaliśmy z niecierpliwością pierwszych gości. Długo czekać nie musieliśmy – ktoś zapukał do drzwi. Służebny otworzył je czym prędzej, a do środka wszedł Orson, Minister Handlu Zagranicznego i Spraw Morza, którego poznałem dziś w południe na audiencji. Za nim unosiła się woń jego silnych słodkich perfum, których nie da się zapomnieć. Uśmiechnął się i podszedł do mnie leniwie.
– Witaj – uścisnął mi serdecznie dłoń. Na jego palcu błysnął pierścień Ministra Handlu Zagranicznego (na sygnecie widnieje waga, nad szalami której ukazane są dwie monety: jedna Okelandii, druga innego królestwa). – Przybyłem, jak obiecałem. – Tu rozglądnął się trochę po sali. – Widzę, że jestem pierwszy. No cóż, zajmę sobie najlepsze miejsce – rzekł chichocząc.

– Proszę, siadaj obok mnie, będzie mi miło – rzekłem zachęcająco. – Będziesz najbliżej muzyki – uśmiechnąłem się. Orson popatrzył w stronę muzyków, a były tam między innymi zgrabne młode kobiety, zapewne elfki, wnioskując po odstających uszach. Orson roześmiał się serdecznie, a śmiech jego rozszedł się echem po sali.

– O taak, będzie cudownie. Hahaha! To dla mnie zaszczyt, mój panie, siedzieć tak blisko Ciebie – tu lekko się ukłonił. Spojrzał mi teraz prosto w oczy. Dostrzegłem w jego oczach jakiś tajemniczy blask pełen przyjacielskiego ciepła.

– Daj spokój z tym panie, mówmy sobie po imieniu. Pawello, miło mi.

– Mi również, Orson – ścisnęliśmy sobie dłonie.

– Proszę, wejdź dalej – wskazałem gestem ręki na wolne krzesło tuż obok mojego, nieco większego i bardziej przyozdobionego. – Czuj się jak u siebie. – Lekko nachyliłem się w jego kierunku i rzekłem szeptem: – Tylko mi tutaj nie zamęcz tych pięknych dzewcząt...

– Hahahah – roześmiał się Orson, niemal dławiąc się powietrzem.

Minister podszedł do muzyków, po czym przywitawszy się, zaczął coś opowiadać. Zapewne była to zabawna opowieść, bo co chwilę zgromadzeni wokół niego słuchacze wybuchali śmiechem. Zaskoczyło mnie pukanie do drzwi, niezwykle donośne i mocne. To kolejny zapowiedziany gość, a wraz z nim dwóch, których jeszcze nie znam. Tym gościem jest Kirkot, Minister Bezpieczeństwa Królestwa. To wysoki gość z czarną i krótką, lecz dobrze ułożoną fryzurą, ciemnymi oczami, śmiesznie zakrzywionym w dół nosem. Był bardzo wysportowany, lecz jego sylwetka miała wiele do życzenia. Jego twarz jest nieco oszpecona blizną na policzku od cięcia wampira. Miał na sobie czarne dobrze dopasowane spodnie obszyte srebrnymi nićmi, spięte srebrnym prostym pasem oraz karmazynową koszulę z dużym usztywnionym kołnierzem. Spod koszuli w świetle pochodni błysnęło srebro.
– Witam – zaczął ostrym jak sztylet głosem. – Zostałem zaproszony, więc jestem. Słyszałem, że tematem dzisiejszej debaty ma być ochrona handlu morskiego, tak? – Rzekł Kirkot, poprawiając sobie koszulę. Odsłonił przy okazji swój sztylet, schowany za pasem. Błysnął również w świetle pochodni jego Pierścień Ministra Bezpieczeństwa Królestwa (na sygnecie widnieje korona na tle tarczy).

– Tak, te sprawy nie mogą czekać – zacząłem, zapraszając gestem do środka. – Ja, jako nowo wybrany namiestnik tej prowincji, postanowiłem zwołać to zebranie, aby nie tylko omówić bieżące sprawy, ale poznać zarówno pana jak i innych ministrów trochę bliżej. – Powiedziałem, uśmiechając się. Kirkot zbliżywszy nieco swoją twarz do mojej, powiedział niemal szeptem:

– Przy dobrym winie gwarantuję, że wszyscy się tu dobrze poznamy – zachichotał, lekko mnie szturchając. – Aha, byłbym zapomniał – dodał rozbawiony. – Chciałbym przedstawić ci dwóch generałów armii przybocznej jego królewskiej mości: ten oto młodzieniec – tu wskazał na ledwie nastoletniego chłopca, o dobrze ułożonych blond włosach, przyczesanych na jedną stronę, o niebieskich oczach, wysportowanej sylwetce, spojrzeniu ciepłym i radosnym, lecz zarazem bystrym i niezwykle ambitnym. Lekko się zdziwiłem, bowiem jego anielskie włosy przebijały ostre uszy. Nie są to uszy elfa czystej krwi, lecz mieszańca. – Zwie się Terek, a ten drugi to Gelron – tu wskazał na mężczyznę, który mógłby być ojcem Tereka. Szatyn, włosy falowane lekko natłuszczone, które sięgały mu do łopatek. Spod niewielkich brwi wyglądały brązowe oczy, których spojrzenie nie było tak ciepłe jak u Tereka, nawet przeciwnie, rzekłbym, że chłodne. Ma ciemny zarost wokół ust, szerokie bary, a niemal cały przywdziany jest w elementy opancerzenia: na piszczelach i kolanach brzęczała stal, a na piersi nosi niewielki napierśnik. Przy boku przypięty jednoręczny srebrny miecz.

– Ależ proszę, zapraszam. Tylko – spojrzałem na broń Gelrona – broń nie będzie tu potrzebna, zapewniam. Nad bezpieczeństwem czuwają zakonnicy.

Gelron wymienił spojrzenie z Kirkotem, po chwili zaś odpiął niechętnie miecz i rzucił go służącemu, który otwierał gościom drzwi. Ten zmarszczył brwi i zawiesił broń na jednym z haków przeznaczonych na płaszcze. Wskazałem jeszcze ręką w stronę wolnych miejsc. Goście przyjęli zaproszenie. Kirkot razem z Terekiem ukłonili się lekko, po czym udali się w stronę zastawionego stołu. Przechodząc obok grajków, serdecznie się uśmiechnęli, prócz posępnego rycerza. Dziwny gość, doprawdy. Kątem oka dostrzegłem Orsona, który częstował się już przystawkami wystawionymi przed chwilą: były to suszone daktyle i figi, świeże lulowce i babkowce. To na słodko. Były poza tym jeszcze grzybki w occie i śledziki. Gdy już wszyscy się przywitali, przy stole rozpoczęła się dyskusja. Z tego, co usłyszałem, mówili o jakimś nowo odkrytym plemieniu na północy.
Na zewnątrz zapadła ciemność. Mnisi pozapalali na dziedzińcu klasztoru gazowe latarnie, niektórzy z nich spacerowali jeszcze po ogrodach pod gwiaździstym niebem. W blasku Księżyca okoliczne wierzby dawały złowrogie cienie, huczały sowy, w dali wyły nocni drapieżcy. Wszystko to budziło jakiś niepokój w sercu, mimo że jest się w ciepłym i bezpiecznym miejscu.
Gdy tak wyglądałem przez okno, dostrzegłem, że pod bramy klasztoru podjechała na perwanie tajemnicza postać, zapewne kolejny gość. Podeszło dwóch mnichów, a po krótkiej rozmowie wpuszczono przybysza na dziedziniec. Zeskoczył z perwana, którego odprowadzono do stajni. Po paru chwilach zapukał do drzwi. Służba czym prędzej mu otworzyła. Miał na sobie ciemny płaszcz z kapturem. Kazał go sobie zdjąć, po czym zaczął się przedstawiać. Stoi przede mną mężczyzna drobnej budowy, o bujnej ognistej czuprynie i małą hiszpańską bródką. Na sobie ma typowo szlachecki ubiór. Na palcu nosi Pierścień Ministra Architektury Obronnej i Cywilnej (na sygnecie widnieją wieżyczka i dom cywilny).
– Witam, panie Pawello. Przybyłem zgodnie z zaproszeniem – uścisnął rękę. – Jestem Gelon, Minister Architektury Obronnej i Cywilnej. Zajmuję się budową mieszkań dla gminu i szlachty oraz nieco bardziej militarnych zabudowań. – Tu chwilę się rozglądnął. –Ten klasztor także projektowałem – tu uśmiechnął się pysznie.

– Proszę, wejdź. Na stole są przystawki, proszę, częstuj się. Niedługo zaczynamy posiedzenie. Spodziewam się jeszcze kilku osób – uśmiechnąłem się możliwie najbardziej naturalnie.

Ten podszedł i, przywitawszy się z resztą, zaczął opowiadać o swoim najlepszym dziele, mianowicie o wybudowaniu „jego najświetniejszego projektu", jak twierdzi, Zamku w Chmurach wysoko w Orlich Górach nad niemal niedostępnym urwiskiem. Stał się on odtąd głównym skarbcem królewskim z racji na jego niedostępność. Podszedł do mnie w tym czasie jeden ze służebnych.
– Panie – tu się ukłonił. – Muzykanci są gotowi. Dać im znać, żeby zaczęli grać?

Chwilę pomyślałem. W końcu na sali zebrało już się małe towarzystwo.
– Tak, Kleofa, niech zaczynają.

– Jak sobie życzysz, panie – Kleofa ukłonił się i ruszył w stronę kapeli. Po chwili sala napełniła się słodkimi przygrywkami fletu, który radośnie podśpiewywał niczym słowik. Młody elfi muzyk stał i koncertując, przytupywał nogą. Na sali rozległa się cisza: umilkły rozmowy ministrów, służba przestała się kręcić po sali, nawet kucharze wyszli z kuchni – wszyscy „otworzyli" swe uszy niczym muchowe pułapki, by wychwycić jak najwięcej dźwięków. Do fletu dołączyła młoda elfka dzierżąc w swych mlecznych dłoniach tamburyn, tworząc tym samym przepyszny duet. Wszyscy z ciekawością słuchali coraz to wymyślnych brzmień, oczekując nowych. Dźwięki układały się w przecudny marsz. Kucharze, grubawe karły z wielką białą czapą na głowie, stali z założonymi rękoma i wsłuchiwali się z uśmiechem na twarzy w zdolnych muzyków, przytakując lekko głową. Orson, człowiek biesiadny i przezabawny, kołysał się w rytm muzyki, przyklaskując z lekka dłońmi i obserwując śliczne młode elfki, które machając tamburynami, zgrabnie kręciły biodrami. Spojrzałem na Kirkota, który uśmiechając się lekko przyglądał się grze młodzieńca; Terek wesoło dyrygował palcami, natomiast Gelron obojętnie i z jakimś takim dziwnym błyskiem w oczach mierzył wzrokiem kolejno całą kapelę. Gelon usiadł wygodnie na krześle i z przechyloną nieco w lewą stronę głową i uderzając palcami o palce słuchał koncertu. Ja zapomniałem zupełnie, po co stoję przy frontowych drzwiach: muzyka całkowicie mnie pochłonęła. Oparłem się o ścianę i zamknąwszy oczy, wsłuchiwałem się uważnie. Przed moimi oczami pojawił się cudny obraz... zielony las... Zza wielkich gęstych koron drzew próbowały przedrzeć się promienie słoneczne, tworząc jedynie jasne złociste smugi... ja leżałem pod tymi wielkimi konarami w bujnej soczystej trawie... Gdy dźwięki fletu rozbrzmiewały głośniej, w moim „śnie" dostrzegałem mnóstwo słowików, które zleciawszy na ziemię, otoczyły mnie i wesoło sobie wokół mnie skakały, ćwierkając przy tym żywo; gdy flet przycichł, a zabrzmiały skrzypce, ptactwo odlatywało, zewsząd podchodziły śliczne dorodne łanie. Podchodziły nieśmiało, skubiąc po drodze trawę... Wreszcie, gdy były dosyć blisko, w zasięgu moich ramion, sięgnąłem ręką w stronę jednej z nich. Gdy niemal ją dotknąłem, zdarzyło się coś nieoczekiwanego – flet ucichł, skrzypce zaczęły cichnąć... Powoli, coraz głośniej, zaczął rozbrzmiewać złowrogi bębenek... Łanie, jakby czymś wystraszone, zaczęły czym prędzej pierzchać we wszystkie strony... z lasu wyłonił się szary niczym popiół wilk... potem drugi... trzeci... Skrzypce ucichły, grał tylko tamburyn. Zewsząd nadchodziły watahy wilców, szczerzących swoje kły... Gdy rzuciły się na mnie, bębenek wydał jeszcze jedno głośne brzmienie, po czym wszystko zupełnie ucichło. Wypadłem z tajemniczego transu jak z ponurego koszmaru. Postrząsnąłem lekko głową. Zauważyłem, że nie tylko ja doznałem takiego przeżycia: wszyscy zgromadzeni w tej sali spoglądali teraz na siebie z wyrazami zarówno zdziwienia, jak i ulgi. Teraz wszyscy spojrzeli w stronę muzykantów. Stali wszyscy, trzymając w dłoniach instrumenty. Zauważyłem dziwny wyraz ich spojrzenia, jakby ta wizja nie była przypadkiem, a jakąś przepowiednią. Tylko co oznaczały te wilki? Przed młodzieńcem z fletem i elfkami z tamburynami stał mały chłopiec z małym tamburynem zawieszonym na szyi. Wszyscy, jak na komendę, wstali i zaczęli gromko klaskać. Młodzi tylko lekko się ukłonili, po czym zasiedli, czyniąc próby przed kolejnym występem.

Godzina oczekiwania na gości dawno minęła, więc kazałem sprowadzić z dziedzińca dwóch mnichów – stróżów. Gdy przybyły dwie zakapturzone postacie o twarzach posępnych i pogrążonych w cieniu, tak im rozkazałem:
– Bracia mnisi, zwołacie resztę, muszę wam coś powiedzieć.

Jeden z rozmówców rzekł:
– Jak to, panie. Jesteśmy tylko my. Reszta poszła pod granicę.

– Do diaska, jak to? – Nieco się oburzyłem. Krucyx, namiestnik Etelu i całego gminu kapłaństwa w Okelandii, wyruszył wczoraj o świcie pod północne granice wraz z oddziałem tutejszych mnichów, aby odeprzeć atak naszych wschodnich sąsiadów nieumarłych. Miał zostawić paru ludzi do obrony klasztoru.

– Krucyx nie zostawił tu nikogo?! Stolica Etelu bez obrony?

Jeden z mnichów cicho zaśmiał się pod nosem. Jednak wystarczająco głośno, bym to usłyszał.
– Pan kazał przekazać – rzekł wolno, – abyś sam zajął się zorganizowaniem obrony – tu lekko kiwnął głową. – Atak nieumarłych był zbyt silny, aby rozdzielić tutejszą armię mnichów pomiędzy obroną klasztoru, a obroną granicy.

W tej chwili na sali wybuchł głośny śmiech. Obejrzałem się na ministrów.
– Widzę – mówił dalej mnich, spoglądając za moje ramię – że nieźle się tu zabawiacie. – Tu zbliżył swoją twarz. – Bądź czujny, panie Pawello, zło nie śpi... – tu podniósł nieco wyżej głowę tak, że zobaczyłem blask pochodni odbity od jego oczu. – Nie daj Elrecie, by wróg zastał was popitych. Cóż by była za strata dla Korony, gdyby straciła takich zacnych ludzi.

– Tak – rzekłem. – Trzeba by zorganizować posiłki na wszelki wypadek. Niech pomyślę... Tak! Ściągniemy oddział halabardzistów z hrabstwa Oronto. Hrabstwo to słynie z wyborowej szkoły halabardzistów, a z tego co mi opowiadał bard, ostatnio przybyło im sporo rekrutów, więc nie powinno być problemów z posiłkami. Przyda nam się ich pomoc. Niech to szlag! Co prawda najem ich da się we znaki naszym sakiewkom, ale są tego warci. Będziemy dzięki nim bezpieczni – rzekłem nieco zamyślonym już głosem. Tu przypomniałem sobie o Krucyxie. Nigdy za nim nie przepadałem: odkąd wziął mnie pod swoje skrzydło, często doświadczałem upokorzenia i zawsze na moich barkach spoczywała najcięższa praca. Z zamyślenia wyrwał mnie mnich.

– Panie? – Rzekł pytająco.

Ocknąwszy się, odwróciłem się i zawołałem na sługę.
– Goldo, każ Hellonowi, aby czym prędzej zjawił się tu ze swoim piórem. Prędko!

Goldo kiwnął głową i pognał po skrybę.
– Poczekajcie chwilę, bracia, zaraz każę napisać stosowne pismo do hrabiego Orina. Macie – wyciągnąłem zza pasa małą skórzaną sakiewkę. – Tu jest zaliczka. Mnich schową ją pod szatę.

Przyszedł Hellon wraz z piórem i kawałkiem pergaminu. Ukłonił się i spytał o rozkazy.
– Hellonie, pisz co mówię – tu odchrząknąłem. – Ja, Pawello z rodu Glamów, przełożony Opactwa Elreta Opiekuna Słabych, ślę pozdrowienia i prośbę. Ze względu na bezpieczeństwo mojego zakonu, które zostało zachwiane, a spowodowane nieporozumieniem: wysłano wszystkie siły na pomoc garnizonowi obleganemu przez armię nieumarłych, tak więc proszę o jak najszybsze wysłanie wsparcia do mojego opactwa. W moim zakonie zwołana została narada w sprawie obrony morskiego handlu, tak więc nie godzi się, aby grupa dostojników, zwołana do tego celu, narażona została na tak wielkie ryzyko pojmania, a co gorsza zabicia. Ciężko mi prosić Ciebie, Orinie, ale nigdy nie odmawiałeś mi pomocy, dlatego proszę i tym razem. Jeden z moich ludzi wręczy ci już teraz zaliczkę, resztę otrzymasz jutro. Wyrazy szacunku i poważania, Pawello.

Skończywszy pisać, skryba zwinął pergamin i zapieczętowawszy, oddał w ręce mnicha. Ukłonił się bez słowa i odszedł.
Mnisi lekko się pokłonili.
– Jedźcie już i niech Elret ma was w swojej opiece.

Mnisi zabrali najszybsze wierzchowce i pojechali. Gdy ci zniknęli w ciemnościach, przypominając sobie o wilkach z wizji, westchnąłem cicho:
– Tylko wracajcie szybko...

Mogłem wreszcie wrócić do towarzystwa ministrów. Zamknąłem frontowe wrota i ruszyłem do stołu.Uczta już się rozpoczęła: zabrano przystawki, podawano pierwsze dania, a podczaszy rozlewał rozgrzewający trunek do pucharów. Kapela grała z wolna melodyjną i spokojną muzykę, w takt której kiwał się zabawnie Orson. Kirkot spierał się z Gelronem, która stal jest wytrzymalsza: orkowa czy krasnoludzka, a Terek zagadywał jedną z pięknych elfek, która co chwilę dusiła się ze śmiechu. Podszedłem więc do stołu i zająłem swoje miejsce. W milczeniu przyjąłem od służby posiłek i napoje. Goście spojrzeli na mnie, lecz ja dałem znak ręką, aby bawili się dalej. Po napełnieniu brzucha wziąłem do ręki srebrny widelec i stuknąłem nim parę razy w złoty puchar. Goście zwrócili teraz cała uwagę na mnie. Zajęli swoje miejsca i czekali. Dałem znak, aby muzykanci wraz ze służbą zrobili sobie przerwę i zasiedli do specjalnie dla nich przygotowanego stołu. Terek niechętnie odstąpił od nowej znajomej, to zrozumiałe. Odchrząknąłem, po czym rzekłem trochę uroczyście:
– Szanowni dostojnicy państwowi – skinąłem lekko w stronę zebranych ministrów – oraz dostojni generałowie – skinąłem teraz w stronę Tereka i Gelrona. – Zebraliśmy się tutaj, aby omówić sprawę morskiego handlu. Ja wiem, że takie sprawy omawiane są na Radach Sejmikowych, jednak jej przedstawiciele mają ważniejsze sprawy na głowie. Z tego powodu zlecono Krucyxowi zwołać tę Radę tutaj, w naszym Opactwie. Niestety, wczoraj północne granice najechali nieumarli w niepokojącej liczbie. Sąsiednie hrabstwa, Hrabstwo Dalla, Hrabstwo Orike oraz Hrabstwo Nordon są już bardzo osłabione tymi najazdami, dlatego hrabiowie osobiście zwrócili się do Krucyxa o pomoc, oferując przy tym sporą ilość złota. Wszyscy wiemy, jak Krucyx ceni złoto – rzekłem sarkastycznie, – dlatego wyruszył od razu na północ, zabierając ze sobą niemal wszystkich ludzi. Dlaczego nie wszystkich, już tłumaczę: dwóch się wcześniej spiło i wpadli na genialny pomysł, aby przenocować w stajni – rzekłszy to, cała sala wybuchła śmiechem, nawet twarz Gelrona wykrzywił grymas przypominający uśmiech, ale bardzo daleko go przypominający. Stuknąłem widelcem w puchar. Gdy ucichło, mówiłem dalej, już całkiem poważnie: – Sprawę zorganizowania obrony klasztoru, w razie jakiegokolwiek napadu bądź agresji wroga, zostawiono mi – powiedziałem z oburzeniem, – ale to teraz nie jest istotne. Na mnie, jako prawą rękę Krucyxa, spadł obowiązek przewodniczenia temu zebraniu. Przejdźmy do sedna sprawy. Wiecie zapewne i jest to bardzo niepokojące, że od jakiegoś czasu na królewskie statki kupieckie zaczęli zuchwale napadać piraci. – Zebrani, zamyśleni teraz i poważni, kiwali przytakująco głowami, oczywiście za wyjątkiem Gelrona, którego zapewne mało obchodziły te sprawy, no cóż... – Nie zwoływałbym Rady, gdyby łupem padały niewielkie dobra, choć i tych szkoda – dodałem. – Łupem tych korsarzy padają teraz co większe transporty, nie mówiąc już o śmierci naszych kapitanów. Musimy coś z tym zrobić – rzekłem, podkreślając „musimy". – Państwo ponosi wielkie straty finansowe, a to z kolei może przełożyć się na zmniejszenie dofinansowania dla armii. Gorzej uzbrojona armia nie podoła gnijącemu pochodowi umarlaków. Dlatego pytam was o radę, dostojni mężowie.

Po tej przemowie usiadłem i bacznie obserwowałem naradę ministrów. Wreszcie głos zabrał Kirkot, który przez chwilę omawiał coś z Terekiem.
– Jest pewien sposób, aby powstrzymać tę kradzież.

– Proszę, mów – rzekłem z ciekawością. Reszta zamilkła, zwróciwszy na niego całą swą uwagę.

– Razem z Terekiem przyanalizowaliśmy dwie możliwości: obronę morską bądź obronę powietrzną. Ja – tu przyłożył dłoń do piersi – jako Minister Bezpieczeństwa Państwa wiem, że królestwo nie dysponuje dostateczną liczbą doświadczonych żeglarzy, aby mogli oni prowadzić okręty wojenne. Oczywiście można by temu zaradzić, zakładając szkoły żeglarskie, ale...

– Wiązałoby się to z dodatkowymi kosztami – rzekł wolno i dobitnie Orson, usmiechając się do Kirkota. Ten odwzajemnił.

– Dokładnie, Orson mógłby potwierdzić – tu spojrzał na niego z poważaniem, – że koszta te musiałyby pokryć import specjalnego drewna, które rośnie tylko w dziewiczym lesie Wongot, aby statki były solidne i wytrzymałe, bo nasze drzewa kompletnie się do tego nie nadają. Następnie trzeba by było opłacić ich budowę oraz wydać majątek na przeszkolenie załogi. Zapewniam panowie, że wydatki te mocno szarpnęłyby królewskim skarbcem. Mało tego. Nikt nie wie, czy to by wystarczyło. Korsarze mogą dysponować lepszym wyposażeniem, w końcu mają za co go kupić i wszystko byłoby na nic.

Wszyscyśmy bezradnie potaknęli.
– A co z obroną powietrzną? – zapytałem.

– No właśnie. Zostaje więc obrona powietrzna. Razem z Terekiem wpadliśmy na genialny pomysł. Mianowicie Gelon – tu spojrzał z poważaniem na Ministra Architektury Obronnej i Cywilnej – mógłby zająć się budową na Zachodnich Klifach wieży dla gryfów. Tak, gryfów – podkreslił z zadowoleniem, widząc jak reszta zaczęła gorąco ze sobą dyskutować ze zdumionymi minami.

– Terek – kontynuował, gdy trochę się uciszyło– przedstawi teraz szczegóły.

Nastoletni generał wstał, po czym zaczął mówić:
– Jak wiecie, jestem jednym z generałów jego królewskiej mości Henryka – jego młodzieńczy i melodyjny głos rozległ się po sali niczym młody wartki strumyk wśród spękanej ziemi. Zauważyłem, że elfka, nowa znajoma Tereka, oderwała wzrok od stołu i zwróciła uwagę właśnie na niego. Dostrzegłem w jej błękitnych oczach tajemniczy błysk. To ciekawe...

– Jednak to nie wszystko. Jestem treserem gryfów. Znam się również na ich hodowli. Dlatego, gdyby Gelon wybudował dla nich wieżę, mógłbym sprowadzić parę młodych.

– To może być dobre rozwiązanie – stwierdziłem po chwili namysłu. – A co na to powie reszta zgromadzonych?

– To może się udać – przytaknął Orson, po czym wychilił nieco kielich.

– Czy te gryfy wiedziałyby, co robić z takim statkiem? – odpowiedział sarkastycznie pytaniem na pytanie Gelron.

– Tak. Wystarczy im dobry trening – odpowiedział Terek.

– Dobrze, ja także nie widzę innego sensownego wyjścia. Zostają jeszcze najemnicy, ale w bitwie pod Halla zrozumiałem, że nie wolno im ufać. W takim razie niech będą gryfy. A jak już mówimy o nich, to... jak walczą te gryfy?

Terek lekko się uśmiechnął.
– To zależy od gatunku gryfa. Jak na razie miałem do czynienia z czterema ich gatunkami, a jest ich dużo iwęcej. Srebrne Gryfy mają silnie umięśnione nogi, dlatego wykorzystuje się je do transportu surowców. Wystarczy zamontować na ich tylnich łapach specjalnie kute haki.

– To prawda – przerwał podekscytowany Gelon. – Pomogły mi przy budowie Zamku w Chmurach. Posłusznie transportowały potrzebne materiały wysoko na Orle Góry, podczas gdy konny transport zawiódł.

– Możliwe – mówił dalej Terek. Zauważyłem, jak elfka jeszcze bardziej zaczęła się przysłuchiwać. – Drugi rodzaj gryfów to Imperialne Gryfy. Są nieco bardziej wytrzymałe i mniej wrażliwe na ból, oprócz tego wykształcone mają większe i ostrzejsze szpony, dlatego idealnie walczą na lądzie w zwarciu.

– Jako jednostka wsparcia – dodał dumnie Kirkot. – Królewska armia liczy trzy chorągwie tych jednostek. Idealnie nadają się do walki od flanki: skutecznie bowiem eliminują wrogie machiny wojenne. Dla zwiększenia ich skuteczności w starciu, nakazaliśmy kowalom kuć specjalny rodzaj opancerzenia dla tych gryfów złożony z mnóstwa małych blaszek spiętych tak, aby ruchy gryfa były w pełni swobodne.

Skończywszy mówić, wysuszył swój puchar. Zawołał na podczaszego, aby go znów napełnił. Terek, nieco poirytowany tym wtrąceniem, kontynuował:
– Trzeci rodzaj gryfów to Cesarskie Gryfy. Są mniejsze, przez co bardziej zwinniejsze. Ich gatunek wykształcił silne skrzydła, co pozwala im na o wiele dłuższe loty i szybsze szybowanie w powietrzu. Oprócz tego mają niezwykle silne dzioby, a to za sprawą wrośniętej drugiej warstwy rogowej.

– Idealnie nadają się do walki z powietrznymi jednostkami wroga – przerwał z uśmiechem Kirkot. Był już trochę pijany. – Królewska armia liczy dwa bataliony tych gryfów. Montujemy na ich dziobach specjalną nasadkę, zależną... Hik... Od planowanego celu ataku. Dla walki w powietrzu montuje się srebrny kolec. Wyuczone są również pikowania, czyli...Hik... nagłego spadnięcia na wroga z ogromną prędkością pod kątem około siedemdziesięciu stopni. Jeśli to ma być atak na machiny, to... Hik... Montujemy takiemu gryfowi coś w rodzaju tarana, który niezwykle skutecznie miażdży wrogie machiny i zabudowania.

– Zgadza się – skomentował przez zęby Terek. – Widzę, że nie muszę wchodzić w szczegóły – powiedziawszy to, na sali znów wybuchł śmiech.

Wszyscy byli już trochę podpici, ja również. Pomyliwszy widelec z łyżką, co mnie trochę rozbawiło, doszedłem do wniosku, że starczy mi już wina. Zauważyłem, że ani Terek, ani Gelron nie łyknęli nawet kropli tego trunku, każąc podczaszemu lać sobie wyłącznie sok. I dobrze, przynajmniej będą bronić nas w razie napadu trzeźwi ludzie. A jest to bardzo prawdopodobne, zważając na muzyczną przepowiednię.
Wyobraziłem sobie takiego Cesarskiego Gryfa z ogromnym dziobachem i wielkimi skrzydłami. Wywołało to we mnie odruch śmiechu, próbowałem go powstrzymać – na darmo. Rozglądnąłem się po sali. Wszyscy mieli czerwone nosy i wesoły nastrój. Orson machał rękoma niczym ptak, a Kirkot udaje, że drapie szponami. Opowiadali sobie przy tym śmieszne historie, co chwilę ktoś wychodził, aby się przewietrzyć. Zagadnął do mnie Orson. Gadał o jakiś panienkach zza morza, co mu perfumy sprzedają. Mało mnie to interesowało. Później gadał coś o swoim perskim kocie. Co chwilę śmiał się, nawet nie wiem z czego. Orson ma charakterystyczny śmiech, jakby się krztusił, robiąc się przy tym czerwony jak burak. W końcu sam zacząłem się śmiać: ale nie z tego, co mówił, lecz z jego samego. Terek stuknięciem w puchar zwrócił na siebie naszą uwagę. Gdy trochę przycichło, kontynuował:
– Tak więc uważam, że one doskonale nadawałyby się się obrony. Są tanie w hodowli i bardzo posłuszne. Został jeszcze jeden gatunek gryfów, o którym sobie przypominałem. Są to Brunatne Gryfy. Mają silne grzbiety oraz skrzydła. Królewscy cieśle budują specjalne lektyki, które montuje się na grzbietach tych stworzeń. Jednorazowo Brunatny Gryf może przewieść do pięciu osób. Ja osobiście latam na Cesarskim Gryfie. Stoi przy klasztorze, kazałem służbie rzucić mu coś do jedzenia. Może ktoś chciałby go zobaczyć? – Zapytał zachęcająco.

– A co on jada? – zapytał Orson.

– To co wszystkie gryfy, czyli minerały. Panie, chyba nie pożałujesz mu jednego rubina? – dodał niepewnie.

– No pewnie, że nie.

Terek kątem oka dostrzegł ciekawe spojrzenie ze strony elfki. Podszedł do niej i coś szepnął do ucha. Po chwili wstała i podała mu dłoń. Gdy wyszli, Gelon wstał niepewnie i zaczął mówić:
– Wystarczy jeszcze...Hik... znaleźć odpowiednie miejsce pod budowę wieży, a potem ustalić datę rozpoczęcia...Hik... budowy. Ale to jutro...Hik...

Jego wzrok przez chwilę błądził po stole, w końcu walnął z hukiem na ziemię. Wszyscy wybuchnęli gromkim śmiechem, ja chyba najgłośniej. Wszystkim dopisywał dobry humor. Zaczęliśmy dla rozrywki tańczyć z elfkami, które nieśmiało podawały swoje rączki. Wszyscy dobrze się bawili, prócz Gelrona, który posepnie spoglądał na tą zabawę. Co chwila spoglądał to na swój miecz, to na drzwi wejściowe. Podszedłem do stołu, chwyciłem za widelec i stuknąłem nim o puchar. Brzdęk srebra uciszył zebranych.
– Tak więc, panowie...Hik... Mamy wszystko ustalone. Trzeba wznieść za to toast...Hik... Tak się składa, że najlepsze wino zostało na koniec. Służbaaa!

Tak więc służba rozlewała na nowo wino. Śmialiśmy się i wygłupialiśmy, kapela zaczęła na nowo przygrywać, tym razem brakowało przygrywki elfki, która wyszła z Terekiem. I tak w tej rozpuście minęła godzina, potem druga. Moja peleryna okropnie mi przyszkadzała, więc ją odpiąłem i rzuciłem w kąt. Wstałem na stół i krzyknąłem ledwie zrozumiałym bełkotem:
– Kto... kto...Hik... kto się ze mną... zmierzy, hę? No kto?!

Wszyscy się śmiali. Gelron wstał, założył ręce i rzekł chłodno:
– Ja.

Na sali zaległa cisza. Wszyscy spojrzeli na generała, później na mnie. Przestałem się śmiać, wbiłem tylko półprzytomny wzrok w rywala. Wyciągnąłem rękę w stronę stojącego obok służącego, jednak za daleko, bo niemal straciłem równowagę. Wymamrotałem bełkotem:
– Słuśba! Dajcie mi mój... miecz. Prędko!

I tak chwiałem się, czekając na broń. Służący wrócił z lśniącym Gromem, którego chwyciłem, a następnie próbowałem zejść ze stołu. Poślizgnąłem się na oliwce i runąłem jak długi na posadzkę. Ministrowie szybko mnie obskoczyli, aby mi pomóc. Ja gniewnie wyrzuciłem na boki ręcę:
– Idźcie precz!

Niestety, tak nieostrożnie machnąłem mieczem, że drasnąłem jelcem Orsona w policzek, z którego pociekła krew. Minister odsunął się parę kroków do tyłu i kazał służbie opatrzeć ranę. Spojrzał na mnie litościwie, kręcąc przy tym z lekka głową. Powoli podniosłem się na nogi, lecz nadal się chwiałem. Popatrzyłem Gelronowi prosto w oczy. On dzierżył już swój pałasz. Odrzucił na ziemię pochwę, która cicho zabrzęczała, następnie podszedł do mnie i lekko się ukłonił. Wysiliłem się na to samo.
– Zaczynajmy – rzekłem, gdy staliśmy już naprzeciw siebie.

Podniosłem miecz i natarłem na Gelrona. Ten bez żadnych problemów uniknął ciosu. Założyłem się na drugi, trzeci, czwarty – wszystkie chybione. Za każdym razem zebrani wstrzymywali oddech. Teraz generała kolej. Wyprowadził cios w klatkę piersiową, który odparowałem. Kolejny drasnął moją rekę, która zaczęła nieco krwawić. Orson wyszedł z tłumu i krzyczał:
– Skończmy to! Jeszcze komuś coś się stanie! Panowie, bądźcie rozsądni, panowie...

– Cisza! – ryknął Gelron.

Orsona zatkało. Otworzył gębę i zrobił dwa kroki do tyłu. Siadł na krześle, oparł głowę o rękę i tak siedział. Inni przyglądali się wstrząśnięci. Podano mi chustę, którą owinąłem dłoń. Gdy była już ciasno obwiązana, uniosłem ponownie Groma.
– Nic...mi...nie jest – wycedziłem przez zęby. – Kontynuujmy.

Gelron ponownie natarł, tym razem z lewej strony. Udało mi się uniknąć ciosu. Wyprowadziłem ripostę, którą zablokował. Skrzyżowalismy swoje dłonie, po czym pchnął mnie z wielką siłą do tyłu. Upadłem na bok ponownie puszczając z ręki Groma, który brzdęknął o posadzkę. Podbiegł służacy, ale i jego odepchnąłem. Wstałem o własnych siłach i podszedłem chwiejnie po broń. Jednym ruchem miałem ją już w ręku, tak więc walka rozpoczęła się na nowo. Wszyscy stali w osłupieniu i patrzyli z niedowierzaniem na pojedynek. Orson z wrażenia połykał kolejne winogrona, a kucharze miętosili w dłoniach swoje czapki. Huczała stal. Cięcie z mojej strony, drugie, trzecie, wszystkie zablokowane. Kolej Gelrona. Cios znad głowy – unikniony, szybkie cięcie z prawej – zablokowane. Walka trwała z kwadrans. Słychać było tylko brzęk stali i jęki widzów. Elfki z kapeli ciężko przeżywały to starcie. Chowały w dłoniach twarze i cicho szlochały. Pojedynek był bardzo zaciekły i brutalny. Podczas wyprowadzania jednego z moich ciosów, dała znać o sobie rana na dłoni. Skrzywiłem się z bólu, a dłoń rozluźniła uchwyt. Wykorzystał to Gelron. Jednym uderzeniem wytrącił mi broń z ręki i niczym drapieżny ptak doskoczył do mnie, przykładając mi ostrze do gardła. W jednej chwili Kirkot dobył swój sztylet i przyłożył go agresorowi do szyi.
– Co ty do diabła wyprawiasz, Gelronie?! – Krzyknął. – Wiesz, coś ty zrobił?! Opanuj się!

Gelron opuścił swój miecz. Przeszył mnie wzrokiem, rzucił broń na ziemię i zasiadł do stołu z ironicznym wyrazem twarzy. Był z siebie zadowolony. Ja upadłem na kolana i rozciągnąłem się na posadzce... straciłem przytomność...
Gdy otworzyłem oczy, ujrzałem nad sobą Kirkota i Tereka, którzy bacznie mi się przyglądali.
– Przebudził się! – krzyknął do reszty Terek.

Nadbiegła służba ze srebrną miednicą pełną wody, aby przemyć mi twarz. Kręci mi się w głowie, na dodatek rozmywa mi się obraz. Leżę teraz na posłaniu z jedwabnych poduch, jakie wyszykowali na posadzce. Chusta, którą przewiazano mi dłoń, przybrała od krwi szkarłatnego koloru. Terek dostrzegł to i zawołał:
– Yuki! Pozwól no tutaj! – Tu z uśmiechem zwrócił się do nas: – Yuki zna podstawy leczenia. Znalazła w domu Księgę Podstaw Magii Światła i postanowiła czegoś się nauczyć. Przyda się tera jej wiedza – dodał dumnie.

Gdy skończył mówić, przyszła elfka o kasztanowych włosach, które opadały bezwładnie na jej odkryte mleczne ramiona. Już samo jej spojrzenie koiło mój ból. Terek szepnął jej coś do ucha, a ona zbliżyła się do mnie i chwyciła moją ranną dłoń. Popatrzyła mi prosto w oczy. Poczułem przyjemne ciepło, które rozchodziło się po całym ciele. Nasze złączone dłonie zaświeciły się srebrzystą mgiełką, która po chwili zniknęła. Ból zniknął, jak ręką odjął. Elfka uśmiechnęła się nieśmiało i wstała. Ja złapałem ją jeszcze za rękę i pociągnąłem lekko w dół. Gdy Yuki kucnęła, ja szepnąłem jej do ucha:
– Dziękuję ci, dobra istoto...

Dobrodziejka zawstydziła się jeszcze bardziej, rumieniąc się przy tym jak dojrzały owoc. Odeszła z powrotem do swoich towarzyszy, a Terek poszedł za nią. Sługa przemył mi jeszcze czoło zimną wodą i podał trochę wina na rozgrzanie. Gdy tak leżałem na puchu, coś sobie przypomniałem.
– Gelonie! – Jęknąłem.

– Tak panie? – Odparł.

– Którą mamy godzinę i ile ja leżałem?

– Leżałeś panie bez zmysłów jakieś trzy godziny. Ale nie martw się panie, bezustannie ktoś nad tobą czuwał. Jest dobrze po północy.

– Postawcie mnie na nogi. – Rozkazałem.

– Ależ panie... – zaprostestował Kirkot.

– Powiedziałem, postawcie mnie na nogi!

– Tak jest.

Gelon wraz z Kirkotem złapali mnie za ramiona i powoli podnieśli na nogi. Gdy ja dochodziłem do siebie, frontowe drzwi z hukiem otworzyły się na oścież, a przez nie wbiegła straż bramy.
– Panie Pawello! Zbóje gromadzą się przed murami opactwa!

Terek i Gelron wstali od stołu jak poparzeni.
– Zdawaj raport! – Rozkazałem.

– Z okolicznych lasów jak jedna rzeka ognista zaczęła wychodzić banda rzezimieszków z pochodniami! Nie wiem nic o ich uzbrojeniu, jest ciemno! – Tu spuścił głowę. – Tylko Opatrzność może nas uchronić...

– Nie lekaj się – rzekłem. – Nikt tu nie zginie. W arsenale klasztoru znajdziecie trochę broni, przeznaczonej na takie sytuacje. – Zwróciłem się do ministrów: – Udajcie cię dostojnicy do komnat na piętro, tam będziecie bezpieczni. Weźcie ze sobą muzyków.

Kirkot wraz z Gelonem i Orsonem po krótkiem namowie stwierdzili:
– My nigdzie nie idziemy – rzekł Kirkot.

– Zostaniemy z tobą panie – rzekł Gelon.

– Nasze miecze i moja magia wspomogą cię – dodał Orson.

Bez zastanowienia odrzekłem:
– Dobrze więc, weźcie potrzebny sprzęt. Jone, podejdź no do mnie! – krzyknąłem do służebnego.

– Tak? – spytał młodzieniec.

– Niech cała służba stawi się za dziesięć minut na dziedzińcu, uzbrojona!

– Tak jest! – odparł entuzjastycznie Jone i pobiegł poinformować resztę.

– Gelronie? – spojrzałem w stronę generała, który teraz wyglądał przez okiennicę. Odwrócił powoli głowę w mym kierunku i bacznie mi się przyglądywał.

– Zechcesz objąć dowództwo nad tą grupą rekrutów?

Bez słowa lekko się ukłonił i wyszedł na zewnątrz. Podbiegł do mnie Terek.
– Panie! Pozwól, że dokonam zwiadu na moim gryfie! Zorientuje się o ich liczbie i uzbrojeniu!

– Dobrze więc, idź i wracaj szybko – odparłem.

Terek wybiegł z komnaty. Na sali zapadła cisza. Elficcy muzykanci zebrali się na naradę. Po chwili jeden z nich podszedł i rzekł:
– Panie! I my możemy się przydać w walce! Jesteśmy elfami, daj nam łuki, a przekonasz się, dlaczego nie równają się z nami nawet koldiański łucznicy!

– To miła niespodzianka dla mnie – nie ukrywałem zaskoczenia. – Nie spodziewałem się pomocy ze strony waszej rasy. Przyjmuję waszą ofertę. – Dodałem z uśmiechem ściskając jego dłoń.

Elfki, gdy tylko to usłyszały, zaczęły jęczeć z obawy o ich życie. Na darmo błagały, żeby niegdzie nie szli.
– Łuki i strzały powinny być za tamtymi drzwiami. Niech wasze towarzyszki udadzą się na górę do komnat sypialnych, będą tam bezpieczne.

– Panie. Nasze towarzyszki okazałyby się tu na miejscu bardziej użyteczne. Każda z nich umie uzdrawiać rany, sam przecież skorzystałeś z tego daru – tu elf uśmiechnął się.

– No tak – odwzajemniłem. – No dobrze, niech zostaną. Jone!

– Jestem jestem – rzekł z uśmiechem, ledwo łapiąc powietrze.

– Jak wygląda sytuacja na dziedzińcu? – spytałem.

– Gelron próbuje ustawić ich w szyku: powiadam ci panie, syzyfowa praca. My wysprzątamy ci komnaty, uszyjemy szaty, wykujemy broń ale sztuk wojennych to my nie pojmiemy – rzekł i spuścił głowę.

Kirkot, który stał zaraz przy mnie z buławą w ręku, zaśmiał się na całego. Minęło jakieś parę minut, zanim się uspokoił. Patrzyliśmy na niego zdziwieni. Usłyszeliśmy wrzask Gelrona z zewnątrz. Kirkot na nową zaczął się dusić.
– Wy...wybaczcie...haha haha haha... o...o matko.

Młody Jone znów spuścił głowę i spytał:
– Panie? Czy powiedziałem coś zabawnego? – chłopiec lekko się zmieszał.

– Nie, chłopcze. Twa mowa nie jest powodem mego śmiechu. Gelrona znam bardzo dobrze i wyobrażam sobie, co on może teraz przeżywać widząc takich nieudolnych szeregowych, hahaha. Jego łatwo wyprowadzić z równowagi, jest bardzo popędliwy. Szkoda mi tylko tej służby.

Przez chwilę rozmyślałem o tym, co powiedział Jone. „Rzeczywiście, nie dla nich wojaczka" – pomyślałem. – Ale czyja to wina?! Kto jest odpowiedzialny za brak wyszkolonego garnizonu?"
Do komnaty wpadł Terek.
– Jest ich więcej niż sądziliśmy! Z trzydzieści tuzinów oprychów uzbrojonych w pałki, widły i noże. Skąd ich się tylu nabrało?

– Nasi elficcy towarzysze z kapeli zaoferowali swoje umiejętności łucznicze – rzekł Kirkot.

– To świetnie – ucieszył się Terek. – Gwarantuję ciekawe widowisko. A jak wygląda stan naszych szeregów?

– Nie liczyłbym na wiele – odrzekłem. – Ciężko tu o dyscyplinę. Obawiam się nawet, że w starciu jeden na jeden nie gwarantowałbym pewnego sukcesu. Ilość strzał jest ograniczona, może nie wystarczyć.

– Niech Elret ma nas w opiece – westchnął Gelon. – Może wyjdźmy na zewnątrz? Siedzenie tutaj nie nikomu nie pomoże.

Wszyscy przytaknęli i wyszli. Zapadła już całkowita ciemność. Dziedziniec oświetlony jest rzędami pochodni, na którym ostrą musztrę przechodziła klasztorna służba. Gelron wykrzykiwał rozkazy, a gdy nas zobaczył, kazał spocząć. Podszedł i rzekł ozięble:
– To na nic. Jeśli to jest nasza jedyna nadzieja, to może od razu się zaszlachtujmy...

– Nie, to nie jest nasza jedyna nadzieja... – rzekłem zamyślony. – Parę godzin temu wysłałem posłów z prośbą o posiłki. Już czas, aby doglądywać ich za horyzontem.

– Dzięki ci Elrecie! – westchnął Gelon. – Jest jeszcze dla nas nadzieja. Może nawet...

Nagle ktoś krzyknął z murów:
– Prowadzą katapultę!

– Jak to możliwe?! – zawołał Terek, po czym szybko wdrapał się na mury. – Pewnie schowali ją na ostatnią chwilę! Jeżeli posiłki nie przybędą na czas, jesteśmy zgubieni! Sam z Gelronem położymy parę tuzinów, ale nie damy rady wszystkim! Wszystko w rękach Elreta!

Gelron, który do tej pory stał i się przysłuchiwał, wziął swój miecz i zaczął otwierać bramę.
– Co ty wyrabiasz?! – krzyczy za nim Orson, który niedawno wyszedł z klasztoru.

– Idę z nimi gadać. Może oszczędzimy tym pachołkom tego cierpienia.

– Idę z tobą – rzekł Terek.

– Nie! – Powiedział stanowczo. – Idę sam...

Nikt nie śmiał go zatrzymywać. Terek przeszedł się koło uzbrojonej w krótkie miecze i buławy służby. Byli przestraszeni, brakowało im motywacji. Każda chwila wydawała się wiecznością. Wynoszono z klasztoru strzały i zapasową broń, a co drugi otrzymywał szyszak lub tarczę. Podszedł do mnie jeden z podczaszych i rzekł:
– Niewiele tego. Będą musieli się wymieniać czy coś. Paru wysłaliśmy na tyły klasztoru, aby pozbierali kamienie, a kucharze wpadli na pomysł z wrzątkiem.

Z cienia zaczął wyłaniać się jakiś cień. Na wszelki wypadek przygotowano łuki. To był Gelron. Jego miecz ociekał krwią, a on sam doznał parę zadrapań. Gdy przeszedł przez bramę, splunął i przysiadł pod murem. Zajęły się nim elfki.
– To tylko banda banitów – zaczął powoli, – którzy skazani zostali na wygnanie za kradzieże i morderstwa. Domagali się sprawiedliwości. Mówiąc w skrócie chcą odciąć twój łeb i nabić go na pal– tu znów splunął.

– W takim razie pokażemy im – zaczął Kirkot, – że błędem było zachowanie ich przy życiu. A co z tą katapultą? – ponownie zwrócił się do generała.

W tej chwili w mur uderzył potężny kamień. Cała konstrukcja zatrzęsła się niebezpiecznie.
– Długo nie postrzela. Gdy chciałem odejść, rzucił się na mnie jeden z tych oprychów. Chwyciłem go i rzuciłem prosto na machinę. Zerwał jakąś linkę, trudno im będzie to naprawić. Poza tym mają tylko pałki, cepy, pochodnie i kamienie. Za chwilę ruszą.

Terek kazał przynieść swój łuk. Gdy sprawdził jego stan, rzekł do obok stojących elfickich ochotników z kapeli:
– Zafundujmy im piekło! Łuki do rąk, strzały na plecy i na mury!

Młodzieńcy wdrapali się na mur. Ustawili się za blankami, czekając na odpowiedni moment. W końcu wybił: zaczęli zasypywać wroga gradem strzał. Słychać było głośne jęki i jeden wielki skowyt z bólu. Służba podawała im zapasy amunicji, tak iż ogień był ciągły. Banda napastników biegiem waliła pod bramę. W powietrzu świszczały strzały, a na głowy oblegających zaczęto wylać wrzątek. Pierwsza fala odparta, na dziedzińcu rozbrzmiały okrzyki radości. Ale na świętowanie jeszcze jest za wcześnie. Uzupełniono amunicję, uzdrowiono rannych, którzy oberwali kamieniami. Czas na drugą falę. Ponownie ruszają zbitą grupą. Brama ledwo wytrzymuje napór ze strony napastnika. Słychać jeden wielki huk walących w żelazne kraty pałek. Gelron wyrwał z ogrodzenia dwie długie belki i podparł nimi bramę. Zbóje, widząc to, zaczęły się wycofywać. Jeszcze raz dziedziniec przepełnił okrzyk radości. Gelron wszedł na mury i bacznie obserwował oddalające się pochodnie. Nagle coś przykuło jego uwagę. Zeskoczył po chwili na bruk i rzekł:
– No to się zacznie zabawa. Szykować się.

– O co chodzi? – spytał Gelon.

– Zaczęli ciąć drzewo na taran. Terek, wsiadaj na swojego gryfa i patrz za tymi posiłkami. Tylko nie zbliżaj się do tych knurów zbyt blisko, bo cię kamieniami sięgną.

Terek bez słowa udał się na tyły, gdzie wylegiwała się bestia. Po chwili wzbił się w powietrze. Gryf pisnął donośnie i poszybował z zazwrotną szybkością. Ktoś krzyknął:
– Idą z pniakiem!

Gelron chwycił swój miecz i chwilę mu się przyglądając, rzekł:
– To zapewne ostatnie, a zarazem decydujące natarcie. – Tu krzyknął do łuczników: – Dacie radę ściągnąć tych przy taranie?!

– Nie, panie! Pozasłaniali się tarczami!

– Niech to szlag! – splunął na bruk Gelron. – Szykować wrzątek i kamienie! Strzelać bez rozkazu!

Sam przykucnął i przeżegnał się, a reszta powtórzyła po nim. Podszeł do bramy i obserwował nadchodzącą tłuszczę. Gdy tylko podzeszła bliżej, zaczął się ostrzał strzałami. Padali jeden za drugim, jednak i tak zostało ich wystarczająco wielu, aby odnieść zwycięstwo. Podjechały tarany. Gelron odsunął się parę kroków do tyłu. Oprychy zaczęły drzeć swoje mordy. Zamach i pierwsze uderzenie, potem drugie i trzecie. Powoli odlatywały fragmenty muru, a brama uginała się nienaturalnie. Powiedziałem do ministrów:
– Trzymajmy się razem, będzie się łatwiej bronić.

Orson, Kirkot i Gelon stanęli przy moim boku, nerwowo trzymając buławy. Są spięci i poddenerwowani, z zimną krwią oczekiwali najgorszego. Nagle zbóje zamarły: przestały walić taranem i gorączkowo się odwracali. Gelron wspiął się na bramę i krzyknął:
– To nasi! Przybył Terek wraz z posiłkami!

Na dziedzińcu wybuchł jeden wielki okrzyk radości. Morale znacznie się podniosło, teraz gotowi są na wszystko. Wdrapałem się na mur, aby zobaczyć sytuację. Reszta ocalałych zbirów stała na głównej drodze. Było ich dostatecznie dużo, aby zagrozić naszej obronie, lecz gdy zobaczyli oddziały zbrojnych, odwaga z nich zeszła. Usłyszałem ich dowódcę – coś niewyraźnie wykrzykiwał, jakby: „trzymać szyk" czy „damy im radę", jednak po minach wnioskuję, że tamci nie byli do tego za bardzo przekonani. Zaczęli dyskutować, po czym rzucili wszystko i zaczęli desperacko uciekać w stronę lasu. Oddział halabardzistów z hrabstwa Oronto zbliżał się pędem do klasztoru. Gelron sam odwalił wszystkie rygle, a gdy brama z trudem się otworzyła ruszył za nicponiami. Przybiegli wreszcie Orontańczycy. Popatrzyłem sobie na tych halabardzistów: pomimo że mieli na głowach stalowe hełmy, dostrzegłem ich młode i pełne wigoru twarze – musi to być grupa świeżych rekrutów. Szybkim ruchem odpięli napierśniki, które wraz z halabardami z łoskotem wylądowały na ziemię. Zdjęli także hełmy, odkrywając przy tym swoje czupryny. Blondyni pochodzili z Dalla, brunetów powołali zapewne z Kirro, bo tam ich najwięcej. Nawet jeden był rudy, a takich spotyka się tylko i wyłącznie na południu. Byli wysportowani i dobrze zbudowani. „Ci młodzieńcy to filar naszego państwa" – pomyślałem.
Gdy pozbyli się metalowych elementów uzbrojenia, a mając na sobie tylko skórzane przeszywalnice i lniane spodnie, dobyli zza pasa swoje stalowe miecze i ruszyli w pościg za nicponiami. Po chwili wszystkim zniknęli z oczu. W między czasie wszedł dowódca wsparcia, który zaraz kazał służbie wnieść uzbrojenie. Zszedłem z murów i podszedłem do kapitana halabardzistów. Ma krótko ścięte ciemne włosy, ciemny wąs i łagodne rysy. Gdy tylko podszedłem bliżej, odwrócił się w moją stronę. Uśmiechnął się i stanął na baczność, jak przystało niższemu rangą. Kazałem spocząć.
– Pozdrawiam! Jestem Jonas, kapitan tych świeżoupieczonych halabardzistów, jak się dumnie od niedawna zwą – dodał z serdecznym uśmiechem. – Akurat kończyli egzaminy praktyczne, gdy przybyli twoi emisariusze. Dowiedziałem się od nich o zuchwałym napadzie bandytów, którzy grasują w tych okolicach. Nie jest to przeciwnik godny większego zainteresowania – rzekł z rozbawieniem, – dlatego stwierdziłem, że idealnie nadają się na dobry początek kariery tych szczeniaków, a co. Tak więc szybko zebraliśmy manatki i czym prędzej wyruszyliśmy w drogę. Obawiałem się, że nie zdążymy w czas i mało brakowało, bym się nie pomylił – stwierdził, oglądając pobojowisko.

– Tak – rzekłem. – Byli blisko sukcesu. Jestem wielce zobowiązany. Zastanawiam się tylko – myśl ta nieco mnie rozbawiła, – skąd te ścierwa miały katapultę? Widzisz? – tu wskazałem na stojącą w dali stertę drewna, którą służba zbierała na opał.

Podszedł do nas Terek, który zajęty był wydawaniem rozkazów służbie. Trzeba było w końcu sprzątnąc ten bałagan.
Jonas, jak przystało na niższego rangą, stanął na baczność przed generałem straży przybocznej jego królewskiej mości. Ten kazał mu spocząć.
– Witaj, Tereku! Widzę, że na nudy dziś nie można było narzekać.

– Masz rację – odrzekł Terek z uśmiechem. – Gdyby nie ty i twoi ludzie, te nicponie zrujnowałyby ten święty przybytek. Radzi jesteśmy, że wysłuchałeś naszej prośby i dzięki niech będą Elretowi, że wskazał naszym ludziom drogę. Panie – tu zwrócił się do mnie. – Gdy podchodziłem, zauważyłem, że mocno się nad czymś głowiłeś.

– Ach, tak – rzekłem. – Zastanawialiśmy się z Jonasem, skąd te zbóje wzięły z lasu machinę oblężniczą.

Słowa te rozbawiły Jonasa, który serdecznie się zaśmiał, kręcąc wąsem. Terek chwilę pomyślał i po minie stwierdziłem, że czegoś się domyśla. Po chwili sam się uśmiechnął.
– Chyba wiem – rzekł, – skąd wzięli to ustrojstwo – znów się uśmiechnął. – Nie dalej jak sprzed tygodnia sądziłem jednego cieślę za nielegalną produkcję. Po paru procesach wygnałem go na banicję.

– Twierdzisz więc – zabrałem głos, łapiąc się za podbródek, – że jemu zawdzięczamy te dziury w murach?

– Tak. Można to sprawdzić.

Wezwał do siebie służącego.
– Nie widziałeś może niskiego faceta z rozczochraną rdzawą czupryną i krzaczastym wąsem? – wszystko to mówił wolno i nieco komicznie.

– Tak panie, był taki jeden – odpowiedział sługa. O, widzisz? – Tu wskazał na stertę trupów pod bramą. – Właśnie tam taki leży.

– Wszystko się zgadza – Terek zwrócił się ponownie do nas.

Po chwili namysłu rzekłem całkiem poważnie:
– Mimo że wyglądała na jadącą stertę drewna, okazała się niezwykle skuteczną i... wymiatającą.

Wszyscy wybuchli śmiechem. Gdy tak żartowaliśmy sobie ze zbirów, wrócił oddział z pogoni, na czele którego szedł Gelron. Gdy wszedł na dziedziniec ostatni Orontańczyk, zamknięto coś co przypominało teraz bramę: powzginany od uderzeń tarana kawał żelaza. Byli nieco zdyszani gonitwą, trzymali w rękach zakrwawione miecze, miny mieli posępne. Gelron rzucił w kąt swój szkarłatny pałasz oraz jakieś zawiniątko, po czym kazał przynieść słudze kubeł wody. Na końcu prowadzili rannego – miał przebite strzałą ramię. Czym prędzej zawołano po elfie uzdrowicielki. Ranny twierdzi, że oberwał od jednego podczas przeszukiwania obozu. Przechodziło akurat koło nas dwóch służebnych kuchennych. Czym prędzej na nich zawołałem. Z racji tego, że był już prawie środek nocy i było chłodno, a w klasztorze wszystkie miejsca sypialne zostały zajęte przed dostojników państwowych, trzeba było przenocować tych młodzieńców na dziedzińcu.
– Kojtosie i Majosie, idźcie do piwnic i znieście na dziedziniec parę sągów drewna. Trzeba będzie rozpalić tu ogień, aby mi tu nie pozamarzali. Weźcie ze sobą jeszcze kilku ludzi. Aha, dajcie mi tu podczaszego.

Ci się ukłonili i zabrawszy ze sobą jeszcze kelnera Maćka, zeszli do piwnic. Po chwili przybiegł podczaszy Zenek.
– Idź Zenek do klasztornej komórki i przynieś tu koce. – Zwróciłem się do Jonasa: – ilu masz ludzi z sobą?

– Dwudziestu pięciu – odpowiedział.

– Plus ty. – Zwróciłem się z powrotem do Zenona: – Tak więc wiesz, co masz przynieść. Idź już.

Zenek ukłonił się i ruszył. Coś sobie przypomniałem.
– Zenek! Pozwól tu jeszcze! – Krzyknąłem za nim.

Ten przybiegł.
– Tak, panie? Jestem na twoje rozkazy.

Wziąłem go na stronę.
– Widzisz tych wyziębionych młodzieńców? – wskazałem na zmęczonych gonitwą halabardzistów.

– Tak.

– Idź no do piwnicy i wiesz, przynieś dobry człowieku po pucharze naszego wina dla każdego z nich. Rozumiesz?

– Tak, panie! – Rzekł Zenek, stojąc przy tym na baczność.

– No, idź już.

Ten ruszył czym prędzej do piwnic. Zwróciłem się do Jonasa, chwytając go za ramię:
– Pozwól ze mną. Dla ciebie zawsze znajdzie się wygodne łóżko.

– Cieszę się – rzekł Jonas.

Ja wraz z Terekiem i Jonasem weszliśmy w dobrych nastrojach do klasztoru. Jonas na odchodne wyznaczył nocną straż. Nagle ktoś krzyknąl z murów!
– Panie! Ktoś nadjeżdża konno z zachodu!

Po chwili odzywa się ten sam głos:
– To nasi! To Elrek i Kejfas! Ale, do diabła...! – Tu głos mu zamarł.

– Co jest?! Co widzisz?! – odkrzyknął Gelron.

– Nie wiem, co to jest! Otworzyć bramy!

Podniesiono więc drewniane bale i otwarto żelazne wrota, przez które pędem wjechali konno mnisi. Zanim zamknięto za nimi ponownie rygle, wbiegło dwóch rosłych zielonoskórych orków z toporami w dłoniach, z żelaznymi pancerzami na sobie i wygiętymi hełmami na potwornych gębach. Zieloni, będąc już w środku, zdążyli dosięgnąć ludzi, którzy otwierali bramę, po czym cisnęli nimi prosto w halabardzistów. Przerażeni do szpiku kości cofnęli się o parę kroków do tyłu. Szybko podbiegł do nich jeden z mnichów, aby przystąpić do uzdrowienia ran. Ci, którzy użyczyli miękkiego lądowania, nawet nie byli w stanie się podnieść, zamarłszy czekali na dalszy bieg wydarzeń. Orkowie ryknęli w niebogłosy i ruszyli na przód, wymachując swymi toporami. Wraz z Jonasem chwyciliśmy za broń, która leżała pod nogami i stanąliśmy pod ścianą klasztoru. Ministrowie, którzy cały czas kręcili się po dziedzińcu, dołączyli do nas. Wszyscy staliśmy jak wryci. Przypominaliśmy wręcz marmurowe posągi. Jeden z orków podbiegł szybko do jednego z żołnierzy, który stał w pierwszym szeregu, i, wziąwszy wielki zamach, z wielką siłą spuścił ostrze w dół. Wsród nocnego mroku zaświeciło blade światło, które oplotło broń napastnika. Niedoszła ofiara, sparaliżowana strachem, upadła na ziemię i obserwowała dziwne zjawisko. Ostrze w połowie drogi zatrzymał mnich specjalnym zaklęciem zawieszenia broni. Nie ukrywajmy, że ork był nieco zdziwiony tym zjawiskiem. Wściekle warcząc, próbował wyszarpnąć broń, która porządnie się „zaklinowała" w powietrzu. Rozpędzony za orkiem Terek skoczył niczym tygrys na swoją ofiarę. Poprowadził precyzyjne cięcie, po którym ścierwo z rozpłataną czaszką padło z hukiem na ziemię, a rzem z nim topór. Drugi, widząc śmierć swego towarzysza, ryknął straszliwie. Gelron, który stał niedaleko, zagwizdał, aby zwrócić jego uwagę.
– No chodź, paskudo! – zawołał do niego.

Przyjąwszy postawę defensywną, czekał gotowy rzucić się na orka. Ten znów ryknął i ruszył w kierunku generała. Wyprowadził cios, lecz Gelron zrobił unik. Drugie pchnięcie róznież się nie powiodło. Gelron bez jakichkolwiek problemów unikał kolejnych uderzeń. Każde chybienie coraz bardziej rozwścieczało zielonego. Gelron, gdy o mały włos uniknął cięcia w nogi, wyprowadził celny cios w rękę napastnika, z której prysnęła zielonawa krew. Ork złapał się za ranę i naprawdę powiadam wam, jego wściekłość przerodziła się w istną furię. Wyprowadzał cios za ciosem, machał gorączkowo toporem na wszystkie strony, zaślepiony swą żądzą krwii. Gelron z trudnością ich unikał, a o kontruderzeniu nie było mowy. Raz mało co nie stracił głowy. Mnisi nie mogli tu nic zrobić – podwyższony poziom adrenaliny u orków skutecznie blokuje magię, więc nie warto było tracić energii. Od tyłu podbiegł Terek, który chciał wyprowadzić swój specjalny atak, którym powalił pierwszego orka. Na jego nieszczęście zielony w porę się obejrzał i dosłownie jednym ruchem lewej ręki zmiótł Tereka na ziemię. Ten walnął w bruk, tak iż ostrze wyleciało mu z ręki, a on sam zwijał się z bólu. Od razu podbiegli i zabrali go mnisi, narażając tym samym swoje życie. Gelron wykorzystał tę chwilę nieuwagi, wbijając aż po samą rękojeść swoje ostrze w serce potwora. Topór wypadł mu z ręki, a zakrwawione cielsko padło na bruk. Generał przysiadł na ziemi, bacznie oglądając leżące przed nim ścierwo. Ja siedziałem na ławie i z niedowierzaniem oraz z zapartym tchem obserwowałem to wszystko. Zamknąłem na chwilę oczy, myślałem że to sen, że gdy je otworzę, wszystko wróci do normy – jednak to nie był sen. Całe szczęście, że Gelron w porę zareagował – w końcu to weteran wojenny, nie z takimi przyszło mu walczyć.
Oszołomieni tym wydarzeniem ministrowie udali się na spoczynek, oddając wcześniej broń. Kazałem usunąć z dziedzińca trupy oraz przywołać do mnie Elreka i Kejfasa. Ci stawili się przede mną, gdy tylko odprowadzili Tereka do klasztoru.
– Jak to się stało – zacząłem, – że trafiliście na te bestie?

Pierwszy zaczął Elrek:
– Jechaliśmy polną drogą, gdy nagle zza krzaków wyskoczyły te dwa goryle. Mało co nie spadliśmy z wierzchowców.

– Zboczyliśmy nieco w pobliski las – mówił Kejfas – z nadzieją, że ich zgubimy. Okazali się bardziej sprytni niż sądziliśmy. Nagle zza drzewa wyskoczyła sarna, na którą się rzucili. My w tym czasie pojechaliśmy pędem dalej. W drodze powrotnej znowu na nas czekali. Uciekaliśmy najszybciej jak się dało. Resztę historii znasz panie.

– Dobrze, umyjcie się i udajcie na spoczynek. Czeka nas utro ciężki dzień.