Oira Sanye
"Ten, który walczy z potworami, winien uważać,
by samemu nie stać się jednym z nich...
kiedy spoglądasz w otchłań,
ona również patrzy w ciebie..."
*
Była bezksiężycowa i spokojna noc. Gałęzie drzew tkwiły na swoich miejscach nieruchomo, nie mogąc się doczekać najmniejszego powiewu wiatru. Na bezchmurnym niebie rysowały się niezliczone konstelacje gwiazd, stanowiące jedyne źródło światła. Pomimo ciemności zakapturzeni jeźdźcy galopowali leśną drogą z łatwością omijając pnie i wystające korzenie drzew. Jechali w milczeniu podążając za przewodnikiem. Było ich sześciu ubranych w ciemne płaszcze rozwiewane z tyłu. Mroki nocy zdawały się nie stanowić dla nich żadnej przeszkody. W końcu wydostali się na otwartą przestrzeń. Nadal pędzili to wznoszącą się, to opadającą drogą mijając pola pszenicy i pastwiska pooddzielane od siebie drewnianymi płotami. Po jakimś czasie ujrzeli znak wskazujący, że szlak handlowy wiedzie prosto, natomiast aby dotrzeć do osady Asgaja (zawdzięczającej swoją nazwę jezioru, przy którym leży) należy udać się w prawo. Jeden z jeźdźców jadących z tyłu zrównał się z pierwszym, po czym uczynił w powietrzu kilka ruchów prawą ręką. Na co tamten odpowiedział w podobny sposób. Chwilę później wszyscy skręcili na drogę prowadzącą do osady. W oddali i nieco w dole ukazała się im gładka powierzchnia wody jeziora odbijająca zniekształcone niebo. Parę minut później zeskakiwali już z koni przed jedyną karczmą, w której jeszcze świeciło się światło.
Przewodnik oddał swojego konia towarzyszowi, po czym skierował się w stronę smużki światła wydostającej się na zewnątrz przez nie całkiem zamknięte drzwi. Otworzył je i przestąpił próg. Na wprost od wejścia stały solidne ciosane z drewna stoły, na których znajdowały się puste kufle, oraz inne naczynia. W kominku po środku karczmy, na lewo od jeźdźca dogasał ogień, którego błyski raz po raz rozświetlały wnętrze. Dalej na lewo było jeszcze kilka stołów, a za nimi mieścił się kontuar, za którym stał odwrócony tyłem karczmarz. Wędrowiec wszedł do środka, chwilę popatrzył na ogień i skierował się w stronę gospodarza. Kiedy podszedł bliżej ognia niewiele więcej można było zobaczyć niż na dworze, gdyż płaszcz, w który był okryty był koloru czarnego. Wybrzuszenia na plecach pozwalały się domyślać, że podróżny ma tam swój bagaż. Karczmarz usłyszał kroki, więc powoli odwrócił się. Z racji swojego zajęcia widywał już przedziwnych typów, jednak tego się nie spodziewał. Po raz pierwszy w życiu naprawdę się przeraził widząc przed sobą wysoką potężną postać ubraną na czarno, z twarzą skrytą pod kapturem i przewiązaną w pasie w sposób, w jaki czynią to mnisi. Chciał krzyknąć, ale nagle zaschło mu w gardle. Po chwili opanował się, lecz nadal nie mógł wykrztusić ani słowa. Zakapturzona postać wskazała palcem na górę, gdzie mieściły się pokoje, po czym pokazała pięć palcy. Zwalniając karczmarza z konieczności zabierania głosu. Skinął tylko głową, na co obcy zareagował sięgając do kieszeni płaszcza. Wyjął z niej woreczek z monetami. Zważył go ręku, po czym położył na ladzie. Następnie powoli udał się w stronę schodów prowadzących na piętro. Oniemiały karczmarz odprowadził go tylko wzrokiem zapominając o swoich obowiązkach - podróżny musiał obsłużyć się sam.
Chwilę później karczmarz podniósł głowę znad blatu i odetchnął z ulgą.
- To był tylko głupi sen, ale się wystraszyłem - pomyślał
- Najwyższy czas iść spać.
Rozejrzał się po ciemnej izbie i nagle jego wzrok spoczął na małym woreczku leżącym na brzegu blatu.
- Hmm, to jednak nie był sen - oprzytomniał nagle i przypomniał sobie, że pozostawił gościa samego. Nie wskazał mu nawet pokoju. Już miał się zerwać i pobiec na górę, gdy do karczmy weszła kolejna osoba ubrana podobnie do poprzedniej. Postać podeszła do zastygłego w bezruchu gospodarza i bez zbędnych ceregieli zakomunikowała:
- Przy koniach zostawiliśmy naszego człowieka. Będzie spał tam i nikt ma do niego nie zaglądać.
Widząć zakłopotaną minę karczmarza dodała:
- Chyba mój towarzysz zapłacił wystarczająco za te usługi?
Karczmarz ponownie skinął tylko głową. Nie miał pojęcia, ile tamten zapłacił. W woreczku równie dobrze mogły być tylko kamienie. W tym momencie nie miał zamiaru sprzeczać się z nieznajomymi. Serce nadal waliło mu jak młot.
Podróżny udał się śladami poprzednika, dołączając do kolejnych czterech podążąjących już schodami w górę.
Tego było już za dużo. Mimo, iż dotąd nie sięgał po żadne trunki poczuł, że musi się napić. Sięgnął pod blat, wyciągnął pierwszą z brzegu butelkę, odkorkował i zaczął pić. Pociągnął kilka obfitych łyków, po czym gwałtownie odstawił butelkę. Zdecydowanie nie był zaprawiony w alkoholowych bojach, w odróżnieniu od wielu swoich klientów. Przed oczami pojawiły mu się czarne plamki, które rosnąc powoli przesłaniały obraz. Poczuł się bardzo słaby. Złapał się rękami za blat, aby nie upaść. Po chwili tracąc przytomność osunął się na ziemię.
*
- Pojawili się znikąd w samym środku nocy!!! Jak mnisi byli ubrani, jeno całkiem na czarno. Mówili do mnie bez używania słów. A jużci musiała być to jakaś magiczna sztuczka.
- Cudem z życiem uszedłem. Gdybym się wtedy zląkł pewnikiem nie stał bym tu dzisiaj przed wami.
Karczmarz już po raz dwudziesty opowiadał swoją nocną przygodę zebranym. Mimo, iż pora była wczesna w karczmie panował ścisk. Wszyscy przyszli posłuchać niesamowitej historii.
Korzystał ze swojej szansy. Do tej pory żaden bard swoimi historiami przywiezionymi z dalekich krain nie zapewnił mu tak licznej klienteli. Każda kolejna wersja różniła się od poprzedniej a główny bohater stawał się coraz bardziej nieustraszony. Słuchaczom wcale to jednak nie przeszkadzało. Co chwilę przychodził ktoś nowy i prosił o opowieść, na co Karczmarz z ochotą przystawał.
Wypił łyk piwa korzennego aby zwilżyć gardło i kontynuował:
- Zapłacili, a pewnie. O, to jest sakiewka, którą mi wręczyli. A potem rzucili czar na mnie, czy urok jakiś. Sam nie wiem, w każdym razie zwaliło mnie z nóg i tak trzymało aż do rana.
- Jakem się obudził śladu po nich nie było. Została mi ta sakiewka ino, a i owsa w stajni ubyło - tu zrobił pauzę. Widać było, iż intensywnie nad czymś myśli.
- Zbójami to oni jednak być nie mogli, bo przecież zapłacili uczciwie.
- Magowie jacyś pewnikiem - Co chwila dodawał jakiś szczegół, teraz uznał obcych za magów.
Całą tą sytuację obserwował człowiek siedzący w głębi karczmy. Przysłuchiwał się rozmowie, jednak w przeciwieństwie do pozostałych nie zadawał żadnych pytań. Sporo jeździł po świecie i najróżniejszych historii się nasłuchał. Poza tym przyjechał tu wcześnie rano i nie umknęło jego uwadze to, iż karczmarz był wtedy pijany i ledwo trzymał się na nogach. Całe to bajdurzenie traktował więc jako bujdę wyssaną z palca. Nic więcej niż pijackie majaki. Ponadto żaden znany mu klasztor mnisi nie nosił czarnych szat. A mnichów widział wielu z racji swojej profesji.
Czasy były niespokojne, więc wielu kupców potrzebowało miecza do obrony. Tym właśnie zajmował się Gudhro. Tak siedział i rozmyślał. Zatrzymał się tu, aby wypocząć, ale słuchanie po raz kolejny tego samego zaczynało go powoli męczyć. Piwo właśnie mu się kończyło, zaczął więc myśleć nad zmianą tawerny.
Wtem do karczmy wszedł kolejny przedstawiciel jego zawodu. Nawet w półmroku tawerny można to było bez przeszkód dostrzec po podobnym ubiorze - kolczudze i sporych rozmiarów mieczu przewieszonym przez plecy. Nieznajomy stanął w progu i zmróżył oczy. Wtedy został rozpoznany.
- Tar! Witaj stary druchu! - krzyknął na powitanie towarzysza Gudhro wstając od stołu.
- Witaj kompanie długośmy się nie widzieli - Taranis natychmiast rozpoznał przyjaciela.
- Czemu tu taki ścisk? Cała osada opustoszała. Już spodziewałem się czegoś niedobrego, a tymczasem wszyscy tu sobie spokojnie siedzicie.
- To nic. Barman wczoraj w nocy upił się i teraz opowiada jakąś niestworzoną historię. Nie warto zawracać sobie głowy.
- Siadajmy i napijmy się razem - zaproponował Taranis
- Wiesz, że takim propozycjom nie odmawiam, ale wolałbym pójść gdzie indziej. Uszy mi więdną od słuchania tych bzdur.
- Rozumiem - kiwnął głową - To nawet lepiej. Mam dla Ciebie propozycję pracy w Arindor. Musimy tam być za try dni. Jesteś zainteresowany?
- Właściwie, to miałem odpocząć parę dni... ale mogę odpocząć w drodze - odparł z uśmiechem.
- To świetnie. Zajmij się swoim koniem, ja tymczasem muszę załatwić jedną sprawę z młynarzem i zaraz wracam.
Mówiąc to wsiadał już na swojego konia pozostawionego przed wejściem.
- Za 10 minut przed karczmą - krzyknął odjeżdżając.
Gudhro machnął tylko ręką i ruszył w stronę stajni. Chciał jak najszybciej spakować tobołki i dołączyć do przyjaciela. Znali się niemal od dziecka. Jednak nie widzieli się już prawie od roku. Nigdy źle nie wyszedł na współpracy z Taranisem, a teraz dodatkowo musieli pokonać szybko znaczny odcinek drogi. Karawanom taka podróż zajmowała około pięciu dni. To wszystko zwiastowało jakąś poważną robotę.
Taranis dotarł do młyna i bez problemu odnalazł młynarza. Często wykonując kolejne zlecenia zaglądał do niego, aby zostawić część zarobionych pieniędzy. Młynarz dostawał za tę usługę wynagrodzenie i wywiązywał się ze swoich obowiązków. Poza tym wiedział, że gdyby zaczął coś kręcić, trudno miał by się gdzieś ukryć przed zemstą swojego wierzyciela. Taranis był tutaj znany między innymi dzięki rozprawieniu się w pojedynkę z czterema rabusiami, którzy napadli niegdyś na karawanę. Teraz odebrał pieniądze, gdyż udawał się do Arindoru i miał zamiar je tam ulokować.
Wsiadł na konia i zawrócił w stronę osady, gdyż młyn mieścił się poza osadą koło rzeczki wpływającej do jeziora. Jadąc krętą dróżką otoczoną zielenią zastanawiał się, co też mógł porabiać Gudhro kiedy się nie widzieli. Kiedy wyjechał zza zakrętu ujrzał czarnowłosą kobietę, która wydała mu się niebywale piękna. Poczuł się jakoś dziwnie nieswojo, jakby trochę sparaliżowany. Zatrzymał przed nią konia. Ona również się zatrzymała i patrzyła na jeźdźca. Stali tak przed sobą nie odzywając się. Taranisowi zaczynało kręcić się w głowie. Wszystkie myśli nagle gdzieś odpłynęły.
Po dłuższej chwili, która im wydała się wiecznością, za plecami kobiety w odległości 20 metrów ukazał się Gudhro.
- Tar rusz się, ile można na ciebie czekać! Mamy kawał drogi do przejechania.
Gudhro zatrzymał się i czekał na reakcję.
Taranis usłyszał wołanie, spojrzał w kierunku, skąd dobiegało i dostrzegł przyjaciela.
Ponownie spojrzał w brązowe, jednocześnie obce i dziwnie znajome oczy niewiasty i zapytał:
- Wybacz pani, obowiązki mnie wzywają. Jestem Taranis. Proszę powiedz mi jakie jest twe imię, abym mógł cię odnaleźć.
- Jestem Sin - odparła po chwili, jakby walcząc ze sobą.
- Rusz się - ponaglił Gudhro zawracając konia.
- Zatem do zobaczenia Sin!
To powiedziawszy Taranis ruszył za odjeżddżającym przyjacielem pozostawiając za sobą tumany kurzu. Sin odwróciła się i partzyłą za jeźdźcem, dopóki ten nie zniknął za zakrętem drogi.
Dopędził towarzysza dopiero na szlaku wiodącym na wschód.
- Starzejesz się Tar - powiedział z uśmiechem Gudhro - wcześniej nie zdarzało ci się zostawiać roboty dla jakiejś wieśniaczki.
Taranis jeszcze nie całkiem doszedł do siebie. Taka sytuacja faktycznie nigdy mu się jeszcze nie zdarzyła. Sam był zaskoczony. Co się z nim stało?
- Pewnie masz rację - odparł w zamyśleniu.
- Ale zostawmy mnie. Co porabiałeś przez ten rok?
Cały dzień opowiadali sobie przygody, jakie wydarzyły się od czasu, kiedy ostatni raz się widzieli. Jechali tak szybko, jak pozwalały im na to konie stąpające wyboistą drogą wiodącą zielonymi dolinami w kierunku mniej więcej wschodnim. Nawet nie spostrzegli, kiedy zaczęło się ściemniać. Dopiero chłodne wieczorne powietrze przypomniało im, że należy poszukać miejsca na nocleg. Rozbili obozowisko w dolinie pod ogromnym dębem rosnącym nad brzegiem rzeki, świętym drzewem druidów. Niedaleko szlaku, ale w takim miejscu, by z drogi nie byli widoczni. Noc była bezchmurna i poprzez gałęzie wiekowego drzewa obserwowali pojawiające się na firmamencie punkciki. Drugi dzień wędrówki zeszedł im podobnie do pierwszego. Podróżowali już nieco wolniej, gdyż droga wiodąca w coraz wyższe góry stawała się bardziej wyboista. Obozowisko rozbili na polanie. Zjedli posiłek i położyli się. Wpatrującemu się w niebo Taranisowi przypomniało się dzieciństwo.
Nigy nie poznał swoich prawdziwych rodziców. Wychowywał go samotny elf, który znalazł niemowlę niedaleko swojego domu. W okolicy nie było żywego ducha. Szalała wtedy potworna burza. Największa, jaką starzec widział w czasie swojego długiego życia. Tej burzy Taranis zawdzięczał swoje imię. W języku elfów słowo "taran" oznaczało właśnie grzmot. Przypomniała mu się pierwsza historia, jaką opowiedział mu starzec. Było rzeczą normalną, że rodzice opowiadali swoim dzieciom bajki przed zaśnięciem. Tak też było pośród elfów. Z oczywistych względów elfy nie opowiadały historii o gadających zwierzętach, mądrych drzewach, jednorożcach i tym podobnych. Dzieci znały to przecież z życia codziennego. Opowiadano im zatem historie wywodzące się z legend innych ras - głównie były to legendy ludzi, rzadziej krasnoludzkie. Ta sama sytuacja miała zresztą miejsce pośród innych nacji. W ten sposób dokonywała się swoista "wymiana kulturalna". Pierwszą taką historią, jaką zapamiętał była legenda o czarnych mnichach.
Po terenie pewnego królestwa rozjechali się tajemniczy czarni mnisi. Z nikim nie rozmawiali i nie słuchali rozkazów wydawanych przez króla Vasgara. Zawsze wymykali się strażom i siali postrach pośród prostego ludu. Mieszkańcy królestwa bali się wyruszać w dalsze podróże w obawie przed spotkaniem nieznajomych osobników. Nikomu nie wyrządzali żadnej krzywdy, tylko wędrowali po całym królestwie. W krótkim czasie powstały niezliczone bzdurne historie na ich temat, w czym pomagał fakt, iż jeźdźcy nigdy ich nie dementowali. Nie rozmawiali z nikim. W końcu w pewnym większym mieście zostali otoczeni przez rozzłoszczony tłum. Nie chcieli rozlewu krwi, więc poddali się. Zostali doprowadzeni przed oblicze króla. Ten jednak nie chciał ich wcale wysłuchać i kazał ich natychmiast stracić. Wtedy ośmiu mnichów stanęło przeciw królowi i jego sługom. Z pomocą tajemnych mocy pokonali wszystkich atakujących strażników. W zawierusze zginął również sam Vasgar. Jeźdźcy nic nie zabrali i sobie tylko znanym sposobem opuścili zamek. Od tamtej pory ludzie bali się w nim przebywać. Podobno widywano tam duchy króla wraz z jego martwą świtą. W ten sposób znakomita niegdyś forteca opustoszała.
Historia ta była dość banalna, jednak Taranis zapamiętał ją dobrze. Kojarzyła mu ona się z jego własnym losem. Starzec wychowujący go powiedział mu kiedyś, że w wieczór, kiedy został znaleziony zdawało mu się, że między drzewami rosnącymi na skraju lasu. Po drugiej stronie polany, na której stała chata zobaczył jakis cień, przypominający kaptur mnicha. Taranis uwierzył w tę historię. Nie miał powodu nie ufać wzrokowi elfa. Poza tym był to jedyny szczegół, który mógł mieć coś wspólnego z jego pochodzeniem. Wychowywał się tak jak dzieci elfów, dzięki temu nauczył się dużo o świecie przyrody. Pewnego razu okazało się, że zna ziela lecznicze o działaniu nie znanym nawet druidom. "Odziedziczył" też po elfach zamiłowanie do wpatrywania się w gwiazdy.
W wieku 17 lat uznał, że chce wyruszyć w świat. W głebi serca liczył na to, że może uda mu się odnaleźć swoich rodziców.{ale brzydko urwane nie... }