Rycerz Zygfryd i Pani Zamku

Mistrz Galador przedstawia:
Opowiadanie z dawnych czasów piórem Mistrza Galadora spisane pod tytułem...

Rycerz Zygfryd i Pani Zamku

UWAGA! Tekst ten został uznany przez feministyczną organizację Polska dla Polek za szowinistyczno-męsko-świński, cokolwiek by to miało znaczyć.

Dawno, dawno temu... żył sobie rycerz imieniem Zygfryd zwany też Mężnym, Śmiałym a czasem nawet Mądrym. Ten ostatni przydomek zyskał sobie dzięki temu, że przeżył w życiu wiele przygód, wiele krain odwiedził i wiele dworów widział. Jemu samemu wydawało się, że zjadł wszystkie rozumy i nic nie może go już zaskoczyć. Pewnego razu rycerz ten postanowił wyruszyć w podróż poza granice Znanych Królestw, odkryć nowe ziemie i tym samym wpisać się na trwałe między karty historii.

*

Po paru dniach wędrówki zobaczył przed sobą zamek. Ucieszył się bardzo, bo droga którą jechał, prowadziła przez las. A ze swojego niemałego doświadczenia wiedział, że las roi się od niebezpiecznych stworów i lepiej nocować w dających schronienie murach. Kiedy dotarł do zamku słońce właśnie chowało się za horyzontem. W świetle ostatnich promieni dostrzegł smukłe wieże, zbudowane jak cała budowla, z białego marmuru. Na najwyższej wieży powiewała zielona flaga. Zielony - kolor nadziei, pomyślał rycerz i popędził swego karego konia w stronę zamku. Zamku tak pięknego, jakiego nigdy jeszcze nie widział.

*

Przy bramie nie było żadnego strażnika. Zygfryd zapukał w nią trzykrotnie i czekał. W końcu brama otwarła się, a rycerza przywitał widok postaci trzymającej pochodnię. Dzięki blasku pochodni rycerz wyraźnie zobaczył, że postać ta była kobietą, piękną kobietą, ubraną w długą, sięgającą stóp suknię, która jednak nie kryła niczego, bo uszyto ją z przezroczystego materiału. Kobieta była długowłosą i długonogą blondynką o dużych niebieskich oczach i jeszcze większych, kształtnych i jędrnych piersiach. Nie nosiła żadnej bielizny.

Na ten widok Zygfrydowi włosy stanęły dęba na głowie. Źródła podają, że stanęło mu też coś innego, ale nie precyzują co. Może chodzi o zegarek? W każdym bądź razie nasz oniemiały bohater nie przemówiwszy słowa dał się prowadzić także milczącej nieznajomej do jednej z zamkowych komnat. Na środku komnaty stało wielkie łoże, co pozwalało sądzić, że jest to sypialnia. Panował tu półmrok. Nieznajoma przemówiła aksamitnym, dźwięcznym głosem:
- Nazywam się Amźdeiw. Wiem, że to dziwne imię, ale spróbuj je zapamiętać. Zgaduję, że jesteś zbłąkanym wędrowcem, który chciałby przenocować w mym zamku.

Zygfryd skinął głową, do której nie przychodziło nic innego jak tylko odpowiedź tym ruchem. Amźdeiw uśmiechnęła się.
- Niestety w całym zamku pozostało tylko to jedno łoże, od czasu kiedy po rozwodzie mój były wyniósł prawie wszystkie meble. Musi nam starczyć.

Zygfryd stał jak skamieniały nie wiedząc co ma myśleć o tych słowach i wpatrując się z uporem maniaka w ciało Amźdeiw. Ona zaś nie trzymała go długo w niepewności i zrzuciła z siebie suknię, którą i tak trudno było nazwać ubraniem. Nastał Czas Dotyku i Czas Rozkoszy, Czas Miłości i Czas Namiętności, Czas Czułości i Czas Dzikości. Pisząc skrótowo, czas płynął bardzo miło.

*

CENZURA

*

I tak mijały dni i noce. Zygfryd ani się spostrzegł jak od przybycia do zamku minęły dwa tygodnie. Później następne dwa i jeszcze dwa...

*

Ta noc była taka jak poprzednie. Jednak kiedy rycerz leżał dopiero co zaspokojony obok Amźdeiw, ta znienacka wyciągnęła nóż i zamachnęła się celując w jego serce. Zygfryd w ostatniej chwili, nie wierząc w to, co się dzieje chwycił jej rękę i wytrącił ostre narzędzie. Amźdeiw wyrwała się i odskoczyła. Odezwała się do niego całkiem nie pasującym do siebie, skrzekliwym głosem:
- Czas ginąć rycerzyku. Znudziłam się już tobą, a moje magiczne wywary potrzebują paru ludzkich składników. Giń głupcze! - to mówiąc uniosła dłoń w górę, a jej dłoń nie była już gładka lecz pomarszczona starością i zakończona długimi, ostrymi szponami. Z dłoni eksplodowało zielone światło rzucając na wszystko wokół blado-zieloną poświatę.

Zygfryd w końcu zrozumiał. Nie czekając aż wiedźma rzuci w niego zieloną, świetlistą kulą wypadł z komnaty.

*

Kto wie co stałoby się z biednym Zygfrydem, gdyby nie jego wierny rumak, o którym nasz rycerz całkiem w czasie pobytu w zamku zapomniał. Koniowi w zamku za dobrze nie było, bo wiedźma ani rycerz nie karmili go i musiał na własną rękę szukać choćby źdźbła trawy. Kiedy przerażony Zygfryd wypadł na dziedziniec w towarzystwie świecących zielono pocisków rzucanych przez biegnącą za nim wiedźmę, wierzchowiec właśnie obgryzał trawę wokół ozdobnego drzewka rosnącego w zamkowym ogrodzie. Ponieważ był z niego prosty zwierz, pobiegł zaraz na pomoc swojemu panu. Tylko dzięki temu, że Zygfryd wskoczył na swojego rumaka, udało mu się uniknąć pocisków czarownicy i oddalić się na tyle, że nie mogła dobrze celować. Niestety zamkowa brama była zamknięta. Ale i na to znalazł się sposób. Znalazła go sama wiedźma kiedy rzuciła parę kul, które rozwaliły bramę. Zygfrydowi udało się uciec.

Tak oto dotarliśmy do sceny finalnej tej historii. Oto widzimy zachodzące słońce, a na jego tle jeźdźca na koniu. Kto czytał komiksy i oglądał filmy o dzielnym kowboju Lucky Lucku wie jaki urok przedstawia taka panorama. Jeździec to oczywiście rycerz Zygfryd, zaś kary koń to jego rumak (niestety Zygfryd nigdy nie dał mu innego niż "rumak" imienia).

I spróbuj tu zrozumieć kobiety, myślał jeździec. Zwierzę zawsze jest oddane, wierne... Co innego kobieta, nigdy nie wiesz czego masz się po niej spodziewać i jaka jest naprawdę.