Sekrety Pogranicza

1 2 3
Jesteś na stronie 1. Następna

Nad równiną wzeszło jasno-złociste słońce. Ach, rześka kraino! Oby cień nigdy do ciebie nie zawitał. Przepych ciemnozielonych traw, czerwień maku wśród nietkniętego ludzką ręką pola. Kwiecie złote, czerwone, białe na stokach niskich wzgórz pleni się ku uciesze Matki Natury. Ale świat żyje innym rytmem niż ta przepiękna równina. Spokój tego miejsca to największy pozór świata. Życie tętni w każdym zagajniku, w każdej kotlince. Nieprzerwanie rytmem odwiecznych wojen pomiędzy humanoidami.

Oddział elfich łuczników usuwał właśnie pozostałości obozowiska. Zbliżał się czas gdy mieli spotkać się z wodzem miejscowych tropicieli. Do przebycia mieli jeszcze parę ładnych staj, a czas naglił. Była to dobra okazja do całkiem sporego zarobku. Tropiciele narzekali na brak ludzi i gotowi byli sowicie opłacić każdego najemnika. Nie znaczy to, iż były to łatwe pieniądze. Nie bez przyczyny brak było wojowników gotowych walczyć dla idei. Nawet szlachetni palladyni stronili od tego przeklętego swym położeniem kraju. Na zachodzie las do niedawna pełen elfów, za nim bagna, a następnie niebotyczne góry królestwa goblinów. Dla państwa koszt utrzymania wysuniętych oddziałów na wrogim terenie nie był mały. Ale każdy monarcha gotów był je ponieść byle tylko skutecznie ochronić swoje własne ziemie.

Gobliny roją się ostatnimi czasy w lasach na zachód od równiny. Wiele elfich plemion musiało porzucić swoje ziemie i szukać schronienia w warownych miastach ludzi. Nie mogli jednak zdobyć akceptacji wśród swoich dotychczas śmiertelnych wrogów. Wojownicy, z obu plemion, zapatrywali się jednak na sprawę zupełnie inaczej. Cenili się wzajemnie za zdolności do walki, umiejętności i odwagę w bitwie. Ostatnio jednak na dalszy plan zeszły wzajemne antypatie. Wszyscy zaskoczeni byli postawą goblinów. Zielonoskórzy stali się dziwnie ostrożni. Zaczęli stosować w walce nieznane im dotąd taktyki. Stali się groźni jak nigdy. Wieści głoszą iż wielu czarnoksiężników schroniło się na ogromnych bagnach gdzie swoje królestwa mają gobliny. Mędrcy w tym właśnie doszukują się przyczyn zachowania złych kreatur i w tym upatrują największą groźbę dla królestw wschodu.

Słońce chyliło się ku zachodowi gdy elfy dotarły na umówione miejsce. Miały jeszcze jakiś czas do spotkania, zdecydowały się więc zbadać okolicę, tak na wszelki wypadek. Znajdowały się w małej wydrążonej w skale niecce otoczonej dosyć wysokim murem skał. Dogodne miejsce do obrony na wypadek ataku choć niezbędna była dostateczna liczba wojowników do obsadzenia całego wału. Pobliskie wzgórza były porośnięte rzadkim lasem i nie mogły dać schronienia większej liczbie wrogów. Na zachód od kotlinki rozpościerała się rozległa, porośnięta mniej lub bardziej gęstym lasem , równina. Równina która stała się domem dla wielu wędrownych band wojowniczych, podobnych tej elfiej kompani. Tropiciele pojawili się jak duchy, nagli, spodziewani, a jednak wywołujący zaskoczenie swym przybyciem. Kilku stanęło w wejściu a reszta wyłoniła się z dotychczas dobrze zamaskowanych otworów w dnie "fortecy". Otwory te musiały stanowić ujście jakiś dłuższych tunelów, wyrytych zapewne na wypadek oblężenia, mogły one stanowić zarówno drogę ucieczki, jak i trasę sprowadzania zapasów. Człowiek który wyglądał na dowódcę wystąpił przed szereg odzianych szaro wojowników i rzekł:

- Zwą mnie Gerhard, mam zaszczyt być przywódcą królewskich tropicieli Linedonu. Kimże jesteście wy? Niech wystąpi i przemówi ten którego mienicie swym wodzem.

Wśród szlachetnych zapanowało lekkie poruszenie. Ze zbitej gromadki wystąpił elf o srebrnych włosach i błękitnych oczach.

- Zwą mnie Tirniville i jestem wodzem tej wolnej kompani leśnych elfów. Przybywamy tu na umówione z tobą spotkanie. Chcielibyśmy się zaciągnąć na służbę u twego króla.

- Elfie, trafiłeś do właściwej kompanii. Potrzebujemy nowych łuków i mieczy w naszej służbie. Jednak żywot tropiciela trudny jest i niebezpieczny niezwykle. Czy moneta złota determinuje wasz udziała w naszej szlachetnej walce?

- Cóż jesteśmy biednym plemieniem, przepędzonym z naszych domów musimy z czegoś żyć.

- Dobrze więc. Wynagrodzenie będzie wam wypłacane podług zasług waszych w boju. Ileż wojowniczych dusz liczy twój oddział ?

- Mam ze sobą dwudziestu doskonałych łuczników. Jestem pewny iż dobrze wykażą się w bitwie.

- Świetnie. Wyruszmy do naszego obozowiska, poznacie tam swego szlachetnego dowódcę. Szanse by cenne złoto zdobyć będziecie mieli bardzo szparko, bo oto bagienne bestie z wodzem swym obozem się rozłożyły w dolinie czystej Tiriny, obowiązkiem naszym jest przegnać ich tak wartko jak to będzie nam dane. W drogę!

Droga do obozowiska okazała się być długą i ciężką. Poprzez dzikie lasy, pełne zwierzyny łownej, poprzez bagna i łąki brnąć musieli kilka długich godzin. Zaprawdę była to kraina przeciwności. Kiedy dotarli na miejsce oczom ich ukazała się mała otoczona częstokołem forteca. Oddziałek wjechał do środka przez dwuskrzydłową, drewnianą bramę. Wewnątrz obozu uwijało się wielu ubranych w lekkie zbroje wojowników. Stało tam też kilka solidnie zbudowanych chat. Przed każdą chatą znajdował się oczyszczony z darni placyk z miejscem na palenisko. Była już ciemna noc więc płonęło wszędzie wiele ogni. Elfy dołączyły do oddziału piechoty pod wodzą Sambura milczącego olbrzyma, dla którego rozkaz był największą świętością. Ten idealista mimo swej małomówności potrafił poderwać swych podwładnych do czynu. Wyznaczona im przez dowódcę kwatera usytuowana była w baraku który stał w pobliżu rogu częstokołu. Elfy natychmiast udały się na spoczynek, gdyż zdrożone były wyczerpującą podróżą przez ostępy. Niezwykłym uczuciem było znów zapaść w sen pod dachem po kilku miesiącach tułaczki i gołego nieba nad głową.

Ranek wstał ponury i mglisty. Pobudka odbyła się jeszcze przed świtaniem i cały obóz rozpoczął przygotowania do wyruszenia w pole przeciw goblinom. Powietrze rankiem zwykle rześkie, tego dnia zadziwiało swą gęstością. Ludzie czuli się dziwnie osowiali, zdawało się iż natura chce ich powstrzymać przed wyruszeniem do tej bitwy.

Tirnivile skradał się przez las, tuż obok kroczyło dwóch jego żołnierzy. Ciche elfy, przez cichy las. Powoli, niespiesznie. Ważne, by zaimponować dowódcy. Według otrzymanych wskazówek mieli wkrótce trafić na niewielką kotlinkę: ich pozycję do przyczajenia się. Na obóz goblinów zamierzano napaść w samo południe. Zwiadowcy mieli do tego czasu obserwować czy wrogie bestie nie zmieniają miejsca obozowania. Choć nie wydawało się to prawdopodobne gdyż dolina Tiriny świetnie nadawała się na schronienie dla tych prymitywnych humanoidów. Ci spośród nich którzy pochodzili z bagien lubili dużą wilgoć, co chroniło kraje wschodnie przed ich najazdami, gdyż rzadko opuszczali swoją krainę. Jeżeli już zostali do tego zmuszeni to starali trzymać się bagnisk lub dolin rzek. Tam też zawsze zakładali swoje obozy. Zupełnie inaczej postępowali zielonoskórzy z gór. Bardzo waleczni i bitni stronili od wielkich rozlewisk wodnych.

Oto jest i cel wyprawy. Mała, gęsto zarośnięta kotlina w której przyczajonych było już kilkunastu innych wojowników. Wszyscy odziani podobnie, uzbrojeni w długie łuki i szerokie, krótkie miecze. Gotowi by zadać znienawidzonym wrogom cios z góry. Słońce powoli zbliżało się do zenitu gdy z cienia wyłonił się odziany na zielono tropiciel. Elfy ruszyły za nim stąpając tak cicho jak to tylko one potrafią. Teren zaczął się stopniowo obniżać co świadczyło o tym iż wchodzą w dolinę Tiriny. Gdzieś z przodu szumiała rzeka, która na tym odcinku swego biegu pędziła szybko, wąskim korytem. Wreszcie dotarli na wyznaczone pozycje. Z niewielkiej półki skalnej na której się znaleźli, mieli doskonały widok na obozowisko wrogów. Tam stado obrzydliwych, hałaśliwych goblinów rozłożone obozem nad rzeką, oddawało się swoim ulubionym rozrywkom: jedzeniu, spaniu i walce. W całym obozie słychać było szczęk mieczy. Oczywiście był to tylko rodzaj oryginalnej zabawy, pomagającej utrzymać jako taką karność w tej nieposłusznej bandzie. Wszak kiedy goblin walczy to o buntowaniu się nie myśli. Ba on o niczym wtedy nie myśli. Istoty to wszak ograniczone i dwoma na raz rzeczami zająć się nie potrafią.

Minęła chwila. Gdzieś w górach zakwilił ptak. Poczwary zamarły na chwilę jak gdyby zdziwione iż coś żywego może przebywać w ich sąsiedztwie. Zapadła nienaturalna cisza, którą nagle przerwał świst strzały. Ugodzony zielonoskóry upadł nie wydawszy żadnego dźwięku. Mordercze groty przecinały powietrze jeden po drugim, pędząc nieubłaganie do celu. Śmiertelne kwiki goblinów wypełniły dolinę. Zdezorganizowana i przerażona wataha podzieliła się na kilka grup które na własną rękę próbowały dotrzeć do ściany lasu, wedrzeć się na stoki i zrzucić z nich niewidzialnych zabójców. Wtedy spośród drzew, na stratowaną orkowymi butami łąkę, wychynął zwarty oddział lekkiego rycerstwa, którym dowodził sam Gerhard. Tropiciele odziani w skórzano - metalowe kaftany i uzbrojeni w długie, lekkie miecze ruszyli do walki. Zauważywszy nową groźbę zielonoskórzy zwrócili się przeciw rycerzom. Tamci nie zwalniając tempa biegu wykonali perfekcyjny zwrot ku największej gromadzie goblinów. Dwie grupy starły się z impetem. Jednak umiejętność utrzymania szyku przeważyła nad prymitywną siłą bestii. Przerażeni zieloni rozpierzchli się na wszystkie strony i tylko nieliczni próbowali jeszcze atakować wroga, pogrążeni w przedśmiertelnym szale bitewnym. A kiedy odwagi im starcza potężnymi są wojownikami. Ich długie ręce mogą z powodzeniem zastąpić broń. Skacząc z ogromnym rozpędem potrafią powalić nawet konnego. Żaden natomiast piechur nie utrzyma impetu rozpędzonego zielonoskórego. Jednak szarża taka jest zazwyczaj samobójcza, przed śmiercią od kłów rycerz zwykle zdąży zadać śmiertelny cios wrogowi, a jeśli on tego nie zrobi dokonają tego jego towarzysze. W wyniku chaotycznego uderzenia goblinów zginęło ośmiu tropicieli. Reszta rycerzy zwarła szeregi i rozpędziła pozostałe grupki. Ostatni członkowie stada umykali ku północnemu ujściu doliny. Wśród nich biegła najważniejsza persona w grupie : szaman i dowódca w jednej osobie. Potężny, barczysty goblin z kitą kolorowych piór przyczepionych do wysokiego hełmu. Dosięgła go mordercza strzała elfa Tirniville. Potwór z ptasimi piórami na hełmie zachwiał się, zwolnił, pochylił, stanął, a następnie padł, martwy. Śmierć wodza dodała pozostałym zielonym chęci do ucieczki. Powoli dolina cichła. Tropiciele rozeszli się po polu bitwy w poszukiwani żywych jeszcze goblinów. Mimo iż znaleziono kilku, to nikt nie myślał ich przesłuchiwać - natychmiast ich zabito. Zwłoki, wraz z rynsztunkiem bojowym, usypano w wielki stos. Makabrycznie poskręcane, pokryte skrzepniętą krwią ciał orków obłożono suchym drzewem i zapalono. Obrzydliwy smród węglących się ciał, czynił przebywanie w dolinie niemożliwym. Królewscy tropiciele ruszyli więc ku obozowi.

Kiedy ognie przygasły, a w obozie nie spały już tylko warty, na skraju lasu rozbłysły oczy. Dziwne, ani ludzkie, ani zwierzęce. Jeden z wartowników dostrzegł je a one dostrzegły jego. Przez nieskończenie krótką, czy może nieskończenie długą chwilę wpatrywali się w siebie. A potem nagle skok. Śmierć. Bezgłośnie, bez jednego najmniejszego dźwięku. Posiadacz niezwykłych oczu uniósł okaleczony zezwłok w las. Wrócił szybko. Stanął i czekał. Sam pewnie nie wiedząc na co. Równie cisi jak wiatr elfowie i tropiciele skradali się wśród ciemności. Ale On coś czuł. Odwrócił głowę i skoczył. Równie cicho jak wcześniej. Równie szybko. Równie skutecznie. Uniósł zwłoki i ruszył ku ścianie lasu. Gdy wtem, tuż przed nim wyrosła jak z pod ziemi sylwetka elfiego łucznika. Obciążony zdobyczą nie mógł wyprzedzić strzały. Mimo kompletnych ciemności Tirniville się nie pomylił. Strzała miękko rozcięła powietrza i ugodziła Tego Co Ma Niezwykłe Oczy, w miejsce gdzie bije cicho jego serce, serce mordercy. Żadnego jęku. Martwa cisza. Z ciemności wynurzyli się tropiciele. Unieśli oba ciała i przetaszczyli do obozu. Na poszukiwanie zwłok pierwszego, zabitego strażnika wyruszyło czterech tropicieli i elf. Oni nigdy już nie mieli ujrzeć światła dnia. Kiedy po godzinie nie wrócili, nikt już nie myślał ich szukać. Przerażeni żołnierze, nie mogli ruszyć w las. Ich własny strach czynił ich niemocnymi. Tymczasem Gerhard nie miał głowy do poszukiwań czy nawet podtrzymywania żołnierzy na duchu. Wraz z kilkoma swoimi oficerami, wśród których był także Tirniville, badał zwłoki niedawno zabitego zabójcy. Dziwna istota której ciało leżało na klepisku chaty wodza, podobna była nieco do humanoida, ale inna. Przerażająca. Napiętnowana bagnem. Wyczuwało się spaczenie. Spaczenie, które tą bestię stworzyło. Natura nie maczała w tym palców. Zbyt doskonały był to twór. Zbyt agresywny. Nieskończenie nasączony złem. To musiał stworzyć człowiek. Jakiś szalony, lub wcale nie szalony mag, gdzieś wśród wilgotnych murów starodawnych twierdz, bawił się magią, spaczając to co było kiedyś dobre i piękne. Pytanie o to kto To stworzył i dlaczego, nie było najważniejsze. Dużo istotniejsze w tej chwili było skąd To przybyło i czy jest Tego więcej.

-Z nastaniem dnia musimy przeszukać okoliczne lasy. - rzekł Sergiusz, zastępca dowódcy - Żołnierze wysłani po pierwsze ciało jeszcze nie wrócili, a upłynęło niemało czasu. Ludzie boją się lasu. Rozpalili ognie, siedzą wokoło nich i czuwają. W całym obozie nikt nie śpi, poza elfami oczywiście. Rano będą zmęczeni, a jeśli strach nie minie i kolejne noce będą wyglądać podobnie. Stracą zupełnie możność walki. Więc albo porzucimy to obozowisko, albo upewnimy żołnierzy że okolica jest bezpieczna.

-Lepiej wezwijmy oddział armii królewskiej. - lakonicznie rzekł Demian.

-Po cóż to? Czyżbyś i ty odczuwał strach? - zapytał ze zdziwieniem Sergiusz.

-Strach nie ma tu nic do rzeczy. Chodzi o rozsądek. Jeżeli podobnych bestii jest więcej możemy mieć duże problemy. Przeciwko Temu nic nie zdołalibyśmy zdziałać, gdyby nie elfy - tu lekko ukłonił się w stronę Tirniville, który odwzajemnił ukłon - Ich wspaniały wzrok dał nam przewagę. Kto wie jednak jak potoczy się walka następnym razem. Możemy stracić wielu doskonałych żołnierzy.

-Żołnierze regularnej armii są nieprzystosowani do walki w lesie, będą łatwym celem dla innych bestii. Zawadą tylko będą.

-Ale każdy oddział ma w swoich szeregach maga. A taki tutaj przyda się bardzo. Bez czarów nie znajdziemy wroga i nie zdołamy go szybko pokonać.

-Ja param się magią. - rzekł Berhard, duchowy przewodnik oddziału - Jeśli jest wam potrzebne wsparcie czarów, służę pomocą.

-Ależ Berhardzie, jesteś dobrym kapłanem ale twoje wtajemniczenie w arkany magii jest nikłe. - Rzekł Sergiusz.

-Jestem wtajemniczonym kapłanem czwartego kręgu Zakonu Świętego Słońca, moje wtajemniczenie w magii sięga drugiego stopnia Gildii Harliszamu. Znam się na czarach. Mogę odnaleźć bestię której szukamy.

-Bestia, jak ją nazywacie, nie karze się szukać. Wkrótce spotkamy jemu podobnych stworów jeszcze o wiele więcej. - rzekł wywołując niemałe zaskoczenie u wszystkich słuchaczy Tirniville. - Wiem co to za istota. Znam jej zwyczaje i wiem że poluje zawsze w wielkiej gromadzie. Nigdy nie zdarza się by działał w pojedynkę, chyba że został usidlony przez dużą moc i pełni rolę zwiadowcy. Jednak ten jest nieco inny. Zachowywał się jak gdyby przyszedł tu wykonać zadanie. Potrafię czytać myśli niektórych słabych istot, i wiem że ten tu - wskazał zwłoki na podłodze - był zabójcą, wiem też iż są w pobliżu jacyś jego kompani.

-Skąd znasz tak dobrze zwyczaje tego czegoś? - zapytał Gerhard.

-Niejeden raz polowałem na nie w mojej ojczystej krainie. Daleko wśród bagien, na zachód stąd za puszczą mego ludu, mieszkałem i polowałem za młodu. Te istoty to himbrlagi. Takie określenie wymyślił ich kreator, mag Gedramo. Pustoszyły przez lata sadyby elfiego ludu. Dawniej walczyli również przeciw goblinom. Lecz od niedawna te dwie rasy współpracują. Nie wiem co ich do tego zmusiło, ale potężna to musiała być siła. Może jakieś plemię skalnych gigantów zeszło z gór i atakuje ziemie tych bestii, a może przyczyna jest inna.

-Zaprawdę jest ona inna. - wyszeptał Gerhard - Przy żałosnym truchle orkowego szamana, ubitego w szlachetnej bitwie dane mi było odnaleźć pergamin. Wiele czasu cennego zeszło mi na odcyfrowywaniu go, gdyż pismo na nim niestaranne było a zatartych znaków nie brakowało. Tuż przed spotkaniem naszym dopiero udało mi się odczytać co też zwój zawiera. Podług tych zapisków gobliny nieprzypadkowo zawitały w dolinę Tiriny. Otrzymały pewne zadanie, rozkazy. Któż mógł je wydać? Tego z pergaminu nie wyczytałem. Wiem tylko, iż banda ta zawrócić miała naszą i przymusić nas do bitwy im wydania. Poznać zamierzali siły nasze i tak się sprawić abyśmy ujawnili się ich oczom.

-A więc lepiej wezwać wojska królewskie. - rzekł Sergiusz - Zaprawdę mówię wam iż może to zwiastować inwazję. Choć nie wyobrażam sobie aby jakiś goblin mógł ją poprowadzić.

-Nastąpi inwazja - Tirniville wypowiadał kolejne słowa powoli z pewnym oporem - I na pewno nie powiedzie jej goblin. Wszystkie znaki wskazują na to iż jakiś czarnoksiężnik osiedlił się wśród dzikich plemion. Może to nie jeden czarodziej. Możliwe że cały zakon potężnych, złych magów chce w ten sposób zdobyć potęgę i wpływ na tą część świata. A co to oznacza dla nas pograniczników, jest chyba jasne. Jesteśmy w wielkim niebezpieczeństwie. W każdej chwili wróg może przybyć po nasze istnienia.

Przez chwilę panowała cisza. W chwili tej, która obecnym w namiocie wydawała się wiecznością, przez głowę przemykały różne najdziwniejsze myśli. Milczenie przerwał Gerhard.

-Wezwiemy miłościwie nam panującego króla na pomoc. Jeśli taka będzie jego wola przybędzie z wojskiem ku naszej pomocy. Jakoż wszystkie znaki na rychły atak pokazują, zatem do obrony przygotować się musimy. Demianie zawezwij tu natychmiast posłańca, ja natenczas list do króla skreślę.

Demian opuścił chatę. Dowódca chwycił pióro i pergamin. Kreślić pośpiesznie kształtne litery na ciemnożółtej materii zwoju. W ciszy słychać było skrzypienie pióra, przesuwającego się po pergaminie. Niewiele upłynęło czasu, gdy list był gotowy. Szybko został zapieczętowany czerwonym woskiem. Do chaty wszedł Demian z młodym posłańcem.

-Oto mój najlepszy człowiek. Panie. Niech nie martwi cię jego młody wiek, wykona bezbłędnie każde twoje polecenie.

-Młodzieńcze! - rzekł Gerhard - Weź list ten i do króla rączo go ponieś. Do rąk jego własnych. Niechaj rozkaz mój drzwi przed tobą wszelakie otworzy. Niechaj nikt nie ośmieli się ciebie zatrzymać. Jeśli konieczność taka będzie pokaż list i pieczęć na nim widniejąca drogę ci otworzy. A teraz ruszaj i pośpieszaj, bo zaprawdę wiele od ciebie zależy.

Posłaniec skłonił się i wyszedł z chaty. Po chwili mknął już wśród ciemności na spotkanie swego przeznacznia.

W obozie rozpoczęło się zamieszanie niezwykłe o tak późnej porze. Żołnierze pośpiesznie umacniali mury palisady i ściany chat, które miały być ostatnimi punktami oporu na wypadek sforsowania częstokołu przez wrogów. Łucznicy napełniali kołczany, rycerze wdziewali zbroje i gotowali miecze. Kilku tropicieli wyruszyło na zwiady. Niebezpieczna to była misja. Pośród leśnej głuszy czyhało tysiąc niebezpieczeństw nieznanych wcześniej tym lasom.

Skradając się w gęstej, lepkiej ciemności mały oddziałek kierował się w głąb lasu od miejsca skąd nastąpił niedawny atak. Z koron drzew obserwowały ich niewidzialne oczy. Setki oczu, przepojonych nienawiścią. Stworzenia mroku pochodzące z górskich lasów i wilgotnych puszcz wschodnich krain, czyhały na życie ludzi.

Cichy szelest rozległ się wśród nocnej ciszy. Tropiciele zamarli w miejscu. Ich ciała wyglądały jak figury odlane z brązu, porzucone w leśnej głuszy przez jakiś barbarzyńców. Dowódca poruszył się nieco bacznie obserwując reakcję otoczenia. Nic się nie wydarzyło. Skierował się więc powoli ku pobliskiej kępie jakiegoś dziwnego zielska z której to doszedł niepokojący odgłos. Nim jednak zrobił cztery kroki, spod grubej warstwy liści wyskoczyły dziwaczne, obce istoty. Wzrostem przypominały ludzi, były jednak węższe w barkach, a mięśnie ich ramion wyglądały w ciemności lasu jak stalowe postronki. Twarze mieli podobne do smoczych pysków w miniaturze. Lekka poświata księżyca rozbudziła błysk na dobytym ostrzu. Dowódca uskoczył. Jęknęły cięciwy. Smoko-ludzie padli. Strzały sterczały z ich jaszczurzych gardeł. W górze, wśród koron drzew rozległo się zawodzenie.

To co nastąpiło chwilę potem zmroziło serca tropicieli. Rzekłbyś iż las zaczął żyć własnym życiem. Poszycie chwiało się i unosiło. Las poruszał się od gleby aż do koron drzew. Zza drzew wychynęli wojownicy podobni do dwóch zabitych. Po chwili mały oddział stał w wielkim kręgu setek przeróżnych stworzeń. Oto wroga armia ujawniła swą obecność. Dziesiątki grotów poszybowało ku ludziom. Ci jednak wyposażeni w doskonałe tarcze krasnoludzkiej roboty mogli skutecznie osłaniać się od niebezpieczeństwa. Zwarli szyk i ruszyli ku obozowi. Jednak impet tarcz nie wystarczył na długo. Z pośród koron drzew posypały się kamienie i jeszcze więcej strzał. Kilku zwiadowców padło. Reszta znalazła się w beznadziejnym położeniu. Wrogowie byli wszędzie, nad nimi, pod nimi, z prawej, lewej, tyłu i przodu. Nic już nie mogło ich uratować. Jednak walczyli, gotowi sprzedać swoje życie bardzo drogo. Parli naprzód, wykorzystując fakt, iż posiadali o wiele lepsze uzbrojenie od swych przeciwników. Już widzieli światło ognisk obozowych, byli o krok od celu. Jeszcze kilkaset metrów. Tak blisko a jednak za daleko...

Dowódca wyskoczył na otwartą przestrzeń. Rozejrzał się. Był sam. Nikt poza nim nie wyszedł z lasu. Zrobił krok wprzód i w tym momencie dosięgły go wrogie strzały. Dwadzieścia, może więcej, żelaznych grotów wbiło się w jego plecy. Padł. Plując krwią, zaczął pełznąć ku bramie. Znaczył na ciemnym tle traw ciemniejszy szlak swej wędrówki, niczym krwawy ślimak wśród ciemności. Las na powrót zamarł. W nieskończonej ciszy i kojącej ciemności. Człowiek oparł dłoń o palisadę, uniósł się, i krzyknął. A był to krzyk śmiertelnie rannej bestii. Rozdzierający, poruszający. Wnet podbiegło do niego kilku wartowników, którzy zanieśli go do najbliższej chaty. Tam złożono go na posłaniu z liści. Wezwano kapłana i Gerharda, którzy zjawili się niebawem aby zadać rannemu kilka pytań. Jednak jego stan był tak poważny że nie mógł wypowiedzieć ni słowa. Charczał jedynie, plując co chwila krwią.

-Czy zaprawdę nic nie możemy uczynić kapłanie? Przeca musimy dowiedzieć się co wydarzyło się w lesie. - rzekł Gerhard.

-Panie! Niewiele mogę zrobić. A cokolwiek uczynię ten nieszczęśnik przepłaci to życiem. Mogę na chwilę oblec go pajęczyną czarów. Wyrwać duszę z ciała. Następnie zmusić do wyjawienia potrzebnej nam wiedzy. Ale jeżeli stanie się tak, iż go wypuszczę z pętli, skazany będzie na wieczną tułaczkę po świecie żywych. Jego los będzie opłakany. Nasz zresztą także. Nigdy już się od niego nie uwolnimy. A taki duchy bywają bardzo mściwe. Bo mają do tego powody. - odpowiedział Berhard.

-Powiadam ci odpraw swoje czary. On już kona. Sprowadź tu duszę jego, przepytaj i z powrotem odeślij do krainy zmarłym wszystkim przeznaczonej.

-Na twój rozkaz panie. I niech Delonora ma nas w swojej opiece.

Kapłan wyszedł z chaty i pospiesznie skierował się ku grupce elfów, skupionych przy jednym z ognisk. Zbliżył się do ognia. Ciepło i przyjemną rześkość dawał ten płomień. Ustawił się pomiędzy tropicielami, tak aby nieco ogrzać ręce. Po krótkiej chwili milczenia ozwał się:

-Przychodzę po twoją pomoc Tirniville. Jesteś starszym wśród elfem, znasz arkany sztuki zaklęć. Chcę abyś wraz ze mną spętał ducha pewnego człowieka. Musimy się koniecznie dowiedzieć od niego co znajduje się w lesie.

-Kapłanie. Szanuje ciebie i twoją wiarę. Jednak taki czyn byłby wbrew temu w co JA wierzę . Nie mogę ci pomóc. - odpowiedział elf.

-Przecież twoja religia zabrania przyzywania dusz elfów a nie ludzi. Ten o którego chodzi jest... -kapłan zająknął się- był na pewno człowiekiem.

-A jeśli się mylisz? Jeśli BYŁ nawet w dwudziestym pokoleniu potomkiem jakiegoś elfa? Będzie to mój grzech. Spotka mnie sroga kara z ręki moich bogów. Nie mogę ci pomóc człowiecze.

-Od tego zależy czy zginie dzisiaj wielu ludzi.

-Niezależnie od tego co on nam powie nikt żywy stąd dziś nie ujdzie. Jeszcze tej nocy wszyscy będziemy martwi. Czemu się tak dziwnie patrzysz? Ja to wiem. Las się rusza. Powoli pełznie ku nam. Wy tego nie widzicie, ja jednak spostrzegam to wyraźnie. My którzy należymy do szlachetnego rodu gotujemy się już do spotkania z sędziami wojowników. Pogrąż się w modlitwie. Wybłagaj u swych bóstw przebaczenie grzechów bo zaprawdę powiadam ci to twój ostatni dzień życia. - To rzekłszy Tirnivile odwrócił się ku płomieniom i pogrążył się w głębokiej zadumie.

Kapłan spojrzał po twarzach "wysokich" i jedyne co w nich ujrzał to pustkę. Oni byli gotowi na śmierć. Pozbawili się emocji, stali się "uświęceni". Berhard zaklął w myślach. "Do diabła z tą ich wiarą. Głupi fanatycy. Gdyby jeszcze coś powiedzieli. Ale nie, oni umilkną i to wszystko. Trudno wezwę ducha sam. Niech Demony ognia porwą wszystkie elfy." Ruszył spiesznym krokiem ku swej chacie, aby odpowiednio przygotować się do obrzędów. Dobył z kufrów wonne kwiaty falaru, rośliny poświęconej Delonorze, które miały stanowić cienką ochronę dla żyjących. Do czaru potrzebne były jeszcze nasiona mihru, ciernistego krzewu zmarłych. Dwa takowe nasiona posiadał kapłan w swym podręcznym zielniku. Zanurzone w płatkach róż, które miały ograniczać ich szkodliwą aurę, były kluczami do wrót śmierci. Potężnej nabierały mocy we wprawnych rękach. Berhard śpiesznie udał się do chaty wodza gdzie spoczywało ciało. Kazał wszystkim, poza Gerhardem, opuścić pomieszczenie. Dokładnie zasłonięto wszystkie otwory w chacie. Wśród ciemności zapłonął płomień świecy. Delikatny i chwiejny obudził potężne cienie. Pokryte brudem i krwią ciało nabrało niezwykłej barwy w tym niepewnym, słabym świetle. Rozpoczął się obrzęd. Zapłonęła kolejna świeca, po niej następna. Dwaj mężczyźni ustawili z nich trójkąt na podłodze. W jego centrum znajdował się stół na którym złożono zwłoki przy nich stanęli kapłan i wódz. Na czole trupa położono jedno nasionko zła. Zapłonął pęczek boskiego falaru, cudowny zapach wypełnił chatę, a płomienie świec zapłonęły jakby jaśniej. Berhard wypowiedział kilka słów i mihr zapłonął trupim blaskiem. Ogień ten spowodował coś niezwykłego, oto nasienie zaczęło kiełkować i wbijać swe pędy w czaszkę martwego tropiciela. Po chwili cała jego głowa opleciona była pędami tej czarnej rośliny. Wtedy rozpoczęła się właściwa inkantacja. Głosem to cichszym to głośniejszym wypowiadał kapłan słowa zaklęcia :

-SEHERAD!!! Przyzywam cię człowiecze. HARADARIMME!!! Na moje wezwanie przybądź duchu. GURHRAD!! Niech się dokona w imię Delonory.

Pod powałą zamajaczył jakiś niewyraźny cień, mrok w kątach pokoju pogłębił się. Powietrze zrobiło się lodowato zimne i bezwonne. Przyjemny zapach falaru całkowicie zniknął. Trupi blask bijący od ciała wzmógł się i połączył z ciemnością spod powały, razem uformowały Postać. Eteryczność człowieka. Esencję życia. To co jedni zwą duszą inni wzbraniają się by podobnie to nazywać. Niezwykły to był widok. Niby ludzki wygląd a jednak przerażająco obcy. Błyszczące oczodoły, dziwnie pomarszczona skóra w kolorze wulkanicznego pyłu. Duch ozwał się :

-Przeklęty bądź klecho za swój czyn bowiem uwięziłeś mię w świecie żywych. Obyś płonął za to w Piekłach.

-Duchu umęczony! Odeśle cię do krainy zmarłych jak tylko udzielisz mi kilku odpowiedzi zapewniam cię....

-O niczym mnie nie zapewniaj. Nigdzie mnie już nie odeślesz. Śmierć dopadnie ciebie i każdego ludzkokształtnego w obozie nim upłynie piasek w tej klepsydrze. - Tu wskazał na niewielką klepsydrę stojącą na stole tuż obok ciała. Piasek sypał się w niej szybko i za kilka chwil miało go już nie być. - Tam w lesie czyha potęga której nie zdołacie dać odporu. Zniszczy was bez trudu by dać przykład innym.

-Któż czyha w lesie? - zakrzyknął Gerhard - Jakaż to siła tajemna za kilka chwil życie nam odbierze?

-Wiersz ten będzie twoją odpowiedzią:

"Powstanie ten co naznaczy narody,

Potęgą jego słowo jest, słabością ludzkość.
Gdy dopełni się czas, zbieleje smoka kość.
Nim ostatnie słońce opuści nieba zagrody.
On trawi ogniem, ona wiatrem zimnym wieje.
Kiedy elf ucieknie, a człek uczłowieczeje"

-Cóżeż to za zagadka? Powiedz mi jakie istoty w lesie czyhają? Jakże bronić się przed nimi?

-Nie ma ratunku. Oto dopełnia się czas - piasek w klepsydrze niemal zakończył swą morderczą pracę. O ścianę chaty uderzyło coś ciężkiego. Nagle płomienie wdarły się do wnętrza przepalając drewnianą ścianę. Strzała z małego, łowieckiego łuku ugodziła Kapłana w oko. Śmierć przyszła tak szybko iż nawet nie krzyknął. Spomiędzy płomieni wypadło kilkunastu odzianych w skóry goblinów. Gerhard ledwie dotknął rękojeści miecza a był już martwy. Potężna maczuga zmiażdżyła potylicę najdzielniejszego łowcy tych krain.

W rogu obwarowań broniła się zajadle ostatnia grupka tropicieli. Byli wśród nich także elfowie Tirnivillego. Piasek w klepsydrze już niemal zakończył przesypywać się. Strzała po strzale ruszały w swym morderczym biegu ku pogrążonemu w bitewnym szale wrogowi. Miecze i tarcze rycerzy odgradzały łuczników od śmiertelnego niebezpieczeństwa toporków którymi wymachiwały dziesiątki potężnych goblinów. Wokoło trwał taniec śmierci. Dziwne stwory z bagien, wespół z zielonoskórywmi starały się ugryźć solidną formację z tarcz i mieczy wspartą elfim łukiem i okiem. Wtem wszyscy wrogowie znieruchomieli. Z ciemności lasu wyłonił się jakiś potężny cień. Był to człowiek czy raczej jakiś człekopodobny twór. Jego głowę przyozdabiały pióra, których kolorów nie sposób było rozpoznać w ciemnościach nocy. A utrzymywał się on poza kręgiem czerwonego światła pożarów. Cień wyciągnął dłoń ku tropicielom i wypowiedział kilka niezrozumiałych słów. Jednak Tirniville wykorzystał swą własną moc, by odeprzeć zaklęcie wroga. Kształt zafalował i znieruchomiał. Elf poczuł pulsowanie w skroniach. Jakaś obca siła wdzierała się do jego umysłu. Przeciwstawił jej całą swą wolę. Wolę pradawnego elfa. Zapasy trwały ledwie sekundę. Tirniville pękł jak sucha gałązka. Krew sączyła się z jego ust, kiedy leżał na ziemi rzucając w agonii nogami. Tym razem nikt nie powstrzymał zaklęcia i ognisty obłok spopielił gromadę dzielnych obrońców. Ostatnie ziarnko piasku w klepsydrze zakończyło swój lot ku przeznaczeniu.


Jesteś na stronie 1. Następna
1 2 3