Baśnie z Lasu Kłów

1 2 3 4
Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna

Była najpiękniejszą kobietą, jaką znał, ale nie dlatego ją pokochał. Ona była wyjątkowa: delikatna, dobra, zawsze współczująca i chętna do niesienia pomocy. Zdawała się pochodzić nie z tego świata, tylko z jakiejś odległej krainy dobrych wróżek. Teraz szła zieloną łąką swoim lekkim, tanecznym krokiem, zatrzymując się co chwilę, aby zerwać jakiś kolorowy kwiat i dołączyć go do trzymanego w rękach bukietu. Zmierzała w stronę Lasu, a on stał na murach zamku i patrzył. Wiedział, że ona zmierza ku nieuchronnej śmierci, wiedział, co się zaraz stanie, chciał krzyknąć, powstrzymać ją, ale nogi zdawały się być przykute do zimnych zamkowych głazów, a z gardła nie mógł wydobyć się żaden dźwięk. Stał tak, pozbawiony władzy nad własnym ciałem, zrozpaczony, przerażony i zupełnie bezsilny. Nie mógł nawet zamknąć oczu, żeby na nią nie patrzeć. Musiał tkwić tam dławiąc się łzami, które nie chciały popłynąć z oczu, dopóki nie znikła w zielonej gęstwinie.
Wtedy się obudził.

*

Na atramentowym niebie jaśniała blada tarcza przybywającego księżyca, rzucając tajemniczą poświatę na dojrzewające łany złotych zbóż. Od strony Lasu biło chłodem i jakimś nieuchwytnym, przypominającym grzyby zapachem. Tylko że w Lesie nie było grzybów. A z resztą, kto wie...
Wysoka trawa lśniła miękkimi refleksami srebra, nie wiadomo skąd dochodziła do mnie mocna woń maciejki. Księżyc odbijał się w ostrzu mojego noża, kiedy ścinałam sinawe łodygi polnej mięty. Jak zwykle przy zbieraniu ziół zastanawiałam się, co ja tu robię, po co pędzę ten cholerny wiejski żywot na jakimś zadupiu i zajmuję się chorymi na ospę dzieciakami i kulejącymi końmi? Kiedy okazało się, że nie jestem specjalnie utalentowaną czarodziejką i nie nadaję się do życia w wielkim świecie, przyjechałam tu szukać świętego spokoju. Ale szybko okazało się, że oprócz świętego spokoju potrzebne mi jest jedzenie i ubranie. Na szczęście w pobliżu była wieś. Jej mieszkańcy, z początku nieufni, powoli się do mnie przyzwyczaili, no i koniec końców wyszedł z tego całkiem korzystny dla obu stron układ: ja im pomagam, oni mi za to płacą żywiąc mnie i ubierając, bo z gotówką u wieśniaków zawsze jest krucho. No i tak sobie żyłam już kilka lat. Niby powinnam być zadowolona, ale ciągle miałam wrażenie, że życie prześlizguje mi się między palcami. Prawdę mówiąc, nienawidziłam tych wszystkich ludzi i ich głupich problemów. A teraz jeszcze to dziecko... diabli nadali tego zwierza, teraz będę musiała produkować na gwałt amulety i inne bzdury, chociaż nadal twierdzę, że to było jakieś przerośnięte ptaszysko.
Wściekła na cały świat cięłam zapamiętale, zagłębiając stalowe ostrze w pachnące rumianki i świeży anyżek, kiedy zobaczyłam w pobliżu mojej chaty cień. Byłam dość blisko, żeby spostrzec, że to był ludzki cień. Najwyraźniej ktoś chciał mnie okraść.

Najciszej jak mogłam poszłam w stronę domu, trzymając w ręce brudny od uciętych ziół nóż. Cień powoli przesuwał się wzdłuż drewnianej ściany, jakby chciał niepostrzeżenie zakraść się do środka. Postanowiłam obejść chatę dookoła i zaskoczyć go z drugiej strony. Z przyległej do lasu polany odezwały się świerszcze. Oprócz nich słyszałam tylko własny oddech. Ostrożnie przysunęłam się do krawędzi ściany, aby dyskretnie wyjrzeć, a potem zaskoczyć złodzieja. Pomału posunęłam się do przodu...

I wtedy ten tajemniczy cień padł na mnie. Zmartwiałam. Otwartymi szeroko z zaskoczenia i strachu oczami patrzyłam na niego. Nie wiem, czego się spodziewałam, chcąc go "złapać na gorącym uczynku", ale teraz widziałam jasno, że to raczej on złapałby mnie. Właściciel cienia był ode mnie o głowę wyższy i bardzo chudy, ale widać było, że w tym szczupłym ciele czai się wielka siła. Na gładkiej, bladej jak ten przybierający księżyc twarzy żarzyła się para wielkich, czarnych, hipnotyzujących oczu. Był ubrany w jakąś dziwną, ciemną, postrzępioną kapotę z na pół oderwanym kapturem. Patrzył na mnie z zaciekawieniem. Gdyby chciał mnie wtedy pobić i okraść, zrobiłby to z łatwością, bo chociaż mogłam rzucić jakiś czar, to pod tym palącym spojrzeniem nie byłam w stanie się poruszyć, co tu dopiero mówić o pamiętaniu o takich drobiazgach jak magia. Zresztą nie byłam dobrą czarownicą, jeszcze bym przypadkowo podpaliła sobie mieszkanie. Zdarzało mi się to już.
Stałam tak więc jak idiotka, nie mogąc wydobyć z siebie słowa, a on przyglądał mi się z dziwnym wyrazem na arystokratycznej twarzy.
- Czemu tak się skradałaś? - przemówił w końcu. No nie, nie cierpię jak ktoś bezczelnie odwraca kota ogonem! Od razu odzyskałam rezon.

- A ty, czemu się skradałeś? - zapytałam zaczepnie.

- Ja? - rzekł szczerze zdziwiony - Ja się nie skradałem.

- No to co robisz koło mojej chaty, hę? - spytałam surowo, zapominając o tym, że jest wysoki i silny, a ja nie najlepiej posługuję się magią.

- Chciałem... - zająknął się - obejrzeć twojego konia. Widziałem go dziś po południu. Jest piękny.

Od razu złagodniałam. Może i złodziej, ale na koniach się znał. Wydałam na Dianę mnóstwo pieniędzy, ale musiałam ją mieć. Rzeczywiście była piękna. No, ale nie należy wierzyć nieznajomym.
- A ja myślałam, że chcesz mnie okraść- rzekłam podejrzliwie. Myślałam, że się zdenerwuje, albo zacznie się śmiać. Nic takiego nie zrobił.

- Nie- powiedział łagodnie - nie jestem złodziejem.

- A kim jesteś?

- Podróżnikiem - rzekł tajemniczo.

Minęłam go bez słowa i skierowałam się w stronę stajni. Znowu byłam zła na siebie. Nie powinnam pokazywać mu Diany. Nie powinnam była w ogóle z nim rozmawiać. Prawdziwa czarodziejka tak by nie postąpiła. Przepędziłaby go na cztery wiatry.
- To Diana - rzekłam obojętnie, wskazując na karą klacz. Diana patrzyła swoimi mądrymi oczami to na mnie, to na niego. Nie spała. Czasami zastanawiałam się, czy ten koń w ogóle sypia.

Podszedł do niej bliżej, ale zachował bezpieczną odległość. Tak, jakby bał się mojej klaczy.
- Śliczna. Naprawdę piękny koń. Od razu widać, że rasowy. Witaj, Diano - mówił, patrząc jej prosto w oczy, przysięgłabym, że wyzywająco. Ona też spoglądała na niego. Zapadła cisza. Stałam z boku, a tych dwoje mierzyło się wzajemnie wzrokiem. Czułam, że dzieje się tu coś niezrozumiałego, przynajmniej dla mnie.

- Mogę usiąść? - zapytał, wskazując na niewielką stertę siana - jestem strasznie zmęczony.

- Proszę - powiedziałam. Usiadłam koło niego. W końcu, bądź co bądź, teraz był moim gościem i nie wypadało mi okazywać, że nie mam do niego zaufania.

- Może po prostu pójdziemy do chaty? Dałabym ci coś do jedzenia.

- Nie! - odrzekł żywo, jakby przestraszył się tej opcji. Bał się, że trzymam tam żmije, czy co? - Nie trzeba - dodał łagodniej - Nie jestem głodny. A tu mogę popatrzeć na twoją klaczkę. Przydałby mi się taki koń. Kupiłem od napotkanego na drodze handlarza gniadego wałacha, ale okazało się, że był na coś chory i padł. Tak to jest, jak się kupuje byle gdzie i byle co.

- Dokąd wędrujesz? - spytałam.

- Na zachód.

- A gdzie się zatrzymałeś?

- Dlaczego myślisz, że się gdzieś zatrzymałem?

- Powiedziałeś, że widziałeś Dianę po południu.

Uśmiechnął się. Delikatnie. Czarująco. "To musi być jakiś książę, albo hrabia - pomyślałam - tylko arystokraci mają takie ładne rysy" Od razu wyobraziłam go sobie w pięknym, bogato umeblowanym salonie, jak hipnotyzuje ludzi tymi swoimi oczami, opornych łamie tajemniczym uśmiechem i wyciąga od nich wszystko, co chce. Musiał być jednym z tych mężczyzn, których należy za wszelką cenę unikać. Właśnie dlatego, że pięknie się uśmiechają.

- Owszem, zatrzymałem się na skraju pobliskiego lasu.

- To znaczy... tego Lasu? - wskazałam na ciemną ścianę wysmukłych drzew.

- Tak. Właśnie tego. Czemu tak patrzysz?

- Bo to niebezpieczne. W tym Lesie podobno mieszkają różne dziwne i groźne stwory.

- Wierzysz w to?

- Widziałam dowód.

- To czemu sama mieszkasz blisko Lasu? - spytał. No właśnie, czemu? Chyba dlatego, że dotąd sama nie wierzyłam w bajki wieśniaków. I w większość dalej nie wierzę - Poza tym te stwory muszą mieszkać gdzieś w głębi. Na skraju Lasu jestem bezpieczny - rzekł obojętnie. No tak. On nie widział rozszarpanego na strzępy dziecka. Zapadło milczenie podczas którego przypatrywał mi się z tym dziwnym wyrazem twarzy. A ja zastanawiałam się, dlaczego to spojrzenie wywołuje u mnie dziwny dreszcz i czemu boję się na niego spojrzeć. Obserwował długo, jak nerwowo skubię pachnące siano zawstydzona jak jakiś podlotek na pierwszej randce, po czym rzekł:

- Muszę iść.

Wreszcie odważyłam się na niego spojrzeć. Byłam pewna, że będzie patrzył na mnie ironicznie, tłumiąc śmiech, bo przecież zachowywałam się jak idiotka, ale nie miałam racji. Jego wzrok był raczej smutny. Jak wzrok dziecka, które przyszło na jarmark pooglądać zabawki, na które go nie stać i po tych kilku chwilach radości musi wracać do domu z pustymi rękami, za to z tęsknotą w sercu.
Podałam mu rękę na pożegnanie, ale albo tego nie zauważył, albo to zignorował. Uśmiechnął się jeszcze raz, po czym odwrócił się i poszedł w kierunku Lasu. Patrzyłam za nim dopóki nie zniknął, zastanawiając się, gdzie dokładnie urządził sobie schronienie. Kiedy skrył go ciemny gąszcz, spojrzałam w niebo. Księżyca już nie było. Zbieranie ziół diabli wzięli!

*

Dowódca straży nie spał już, kiedy blady świt zawisł nad błyszczącymi chłodną rosą polami. Na coraz jaśniejszym lazurze nieba zakwitły lśniące pasy różowej jutrzenki, odcinając sobą ciemną linię lasu od nie skażonego najmniejszą chmurką błękitu. Gdzieś w oddali rozległy się ciche trele, radosne hymny rozbudzonych ptaków na cześć wschodzącego słońca. Ale w uśpionym jeszcze zamku panowała cisza. Stare mury chroniły długie, chłodne korytarze przed pierwszymi promieniami poranka, tak iż panował tu tajemniczy półmrok. "Tak, jak w Lesie"- pomyślał dowódca, wychodząc na korytarz. Trzeba było zbudzić podwładnych. Przechodząc koło okna, mimowolnie rzucił przelotne spojrzenie w stronę Lasu. Drwale powinni zjawić się lada chwila. Westchnął i już miał ruszyć dalej, kiedy usłyszał kroki. Schował się za wystającym z muru pilastrem. Coś leciutko stukało o kamienną posadzkę, jakby jakaś bardzo lekka osoba szybko przemierzała chłodny korytarz. Już prawie była przy nim...
Jednym susem wyskoczył zza pilastra i stanął na drodze wysokiej dziewczynie w lekkiej, zwiewnej szacie. Zaskoczona, omal nie krzyknęła, ale kiedy zobaczyła, co ją przestraszyło, jej drobna, okolona puklami czarnych włosów twarz przybrała wyraz oburzenia.
- Co ty tu robisz, Terralesie? - zapytała ostro. "Jest podobna od matki- pomyślał- tylko z wyglądu. Charakter odziedziczyła po ojcu."

- Chciałem cię zapytać o to samo, księżniczko.

- Nie muszę się przed tobą tłumaczyć.

- Owszem, musisz. Odpowiadam za twoje bezpieczeństwo.

- Za bezpieczeństwo mojej matki też odpowiadałeś- rzekła. Dobrze wiedziała, że rozdrapuje starą ranę. Terrales skrzywił się, jakby ktoś właśnie pchnął go nożem w wątrobę. Męska, ogorzała twarz o kanciastych rysach przybrała wyraz bólu, jaki mogą wywołać wspomnienia błędów, których nie da się już naprawić. Księżniczka zmieszała się lekko

- Przepraszam - rzekła cicho - Wiem, że to nie była twoja wina.

- Owszem, była - powiedział szybko - i nie chcę powtórzyć tego błędu raz jeszcze. Twoja matka zginęła przez Las. Nie uważam, jak twój ojciec, żeby to był powód do jego wycięcia, ale chodzenie tam nie jest najrozsądniejszą rzeczą. Przyłapałem cię już na tym, przyrzekłaś mi, że więcej tego nie zrobisz. A teraz widzę, jak wymykasz się o świcie z komnaty, raczej nie po to, aby pomóc kucharzowi przygotowywać śniadanie- szydził, coraz bardziej podnosząc głos.

- Nie krzycz, obudzisz ojca.

- Najwyższa pora, żeby się obudził.

- Nic nie rozumiesz - powiedziała, podnosząc na niego oczy, zielone jak pączki liści na wiosnę.

- To mi wytłumacz, proszę.

- Po pierwsze - wróciła do władczego tonu- dla ciebie jestem "jaśnie panienka", a po drugie już ci mówiłam, nie muszę się tłumaczyć ani przed tobą, ani przed nikim innym.

- Ach tak - rzekł cicho - teraz wracamy do "jaśnie panienki". Właściwie nie wracamy, nigdy tak co ciebie nie mówiłem, chyba, że przy wszystkich. Znamy się od dziecka i zawsze mówiliśmy sobie po imieniu, a teraz nagle stałaś się wielką księżniczką?

- W tym samym czasie ty stałeś się Panem Dowódcą Straży, który musi wypełniać Swoje Obowiązki.

Spojrzał jej prosto w zielone oczy, które teraz rzucały gniewne błyski.
- Wiesz przecież, że to nieprawda- powiedział wolno - Ja po prostu chcę cię chronić. Jako jaśnie panienkę. I jako przyjaciółkę z dzieciństwa.

- Wiem - rzekła cicho - ale ja też mam swoje obowiązki. Jeśli tam teraz nie pójdę, to będzie znaczyło, że ona zginęła na darmo. Przepuść mnie, proszę.

Odsunął się. Długo patrzył, jak idzie lekkim krokiem przez długi korytarz i powoli znika w półmroku.

*

- Mamo... - szepnęła, odruchowo łapiąc ją za szorstką spódnicę.

- Co chciałaś, córuś?

- Mamo, czemu te wilki tak wyją po nocach?

Błękitne oczy matki rozszerzyły się w nagłym strachu. Widać było, że omal nie krzyknęła.
- Wilki, Jewuś? Ty wilki słyszysz?

- Co noc, mamuś. I one tak jakoś wyją pięknie, aż chce się do nich iść...

- Bogowie, miejcie nas w opiece! - krzyknęła matka, śmiertelnie przerażona - Nie mów tak, dziecko, nigdy tak nie mów! Nigdy! Nie ma żadnych wilków, słyszysz, śni ci się tylko! Nie słuchaj żadnego wycia, rozumiesz? Nie słuchaj! Bogowie! - trzęsła się niemal - Trza było się stąd wynieść jak najprędzej! Już wtedy... - szepnęła.

- Ale mamo, czemu tak mówisz? Przecie ja naprawdę słyszę wycie. Mamo, ja myślę sobie, że te wilki to nie mogą być złe, skoro one tak ładnie wyją... żałościwie... może by do nich wyjść, może on głodne?

Teraz matka wpadła w prawdziwy szał. Wzięła leżący na stole kawałek nie do końca splecionego sznurka i z całej siły uderzyła Ewę w pokrytą jasnymi, szorstkimi włosami głowę
- Nigdy tak nie mów! - krzyczała rozpaczliwie, bijąc zanoszącą się od płaczu dziewczynkę gdzie popadło - Nigdy! Nie ma wilków - wrzasnęła, a z bladego policzka Ewy polała się szkarłatna krew. - Nie ma wycia! - jasna koszula rozdarła się na chudych plecach - Wilki są złe, słyszysz? Złe! - podniesiona do góry ręka zastygła w powietrzu. Matka usiadła na najbliższym krześle i również zaczęła głośno płakać - I nigdy, przenigdy nie wolno ci wychodzić w nocy, słyszysz?

Ewa leżała na podłodze i płakała. Już nie głośno, teraz trzęsła się, łkając cicho. Po chwili wstała i ocierając łzy spojrzała na matkę hardo i dumnie. To nie był pierwszy raz, kiedy oberwała. Za pierwszym razem miała w żółtych oczach przerażenie, a błędny wzrok rzucał dookoła pytanie: co się stało? Teraz jednak było inaczej.
- Zanieś to Maćkowi na pole - rzekła matka podając Ewie dwojaki z ciepłą jeszcze strawą. Wzięła bez słowa i wyszła. Popołudniowe słońce świeciło jej prosto w twarz, najmniejszy powiew wiatru nie poruszał złotymi kłosami. Brat pracował niedaleko, toteż szybko do niego dotarła

- Co ci jest? - spytał, przyglądając się jej zapłakanej twarzy i posiniaczonym rękom - matka cię sprali?

W odpowiedzi odwróciła się i popędziła przez pole. Biegła przed siebie, łykając łzy. Ciepłe powietrze suszyło jej twarz. Leciała najszybciej, jak mogła, a w środku czuła narastający bunt i nieutuloną tęsknotę za czymś nieuchwytnym, jakiś dziwny żal i smutek wzbierał w niej tak, iż znów zachciało jej się płakać, a w sercu słyszała tylko tę nocną muzykę, którą wilki grały niemal pod jej oknami.

A matka Ewy w tym czasie płakała nadal. Co ona zrobiła, przecież to nie wina tego dziecka! "To moja wina - myślała - moja od początku do końca. To ja... wtedy... a teraz... ale nie dam, nie dam mojej Ewuni!"
Wstała i zabrała się do roboty, czując się jak żołnierz przed bitwą. Bo była nim, gotowa walczyć o swoje dziecko.

*

Nie chciało mi się iść do wsi. Byłam niewyspana i zła na siebie, bo ten pęczek ziół, który zdążyłam wczoraj zebrać nie wystarczyłby nawet na porządny dzbanek naparu. Nie chciało mi się iść, ale musiałam zanieść im te amulety sama, bo inaczej poczuliby się lekceważeni. Cholerny świat!
Wyszłam z domu i powoli powlokłam się w stronę wsi. Wiedziałam, że Diana dzisiaj nie zechce mnie tam zawieść, choćby ze względu na to, że wciąż była na mnie obrażona. A dzisiaj w ogóle coś jej się stało, bo patrzyła na mnie jak na przestępczynię. Obudziłam się późno, więc musiałam iść w pełnym słońcu. Pełne pracowitego brzęczenia łąki odurzały mnie zmieszanymi ze sobą zapachami różnych kwiatów. Nagrzana droga parzyła stopy, mimo iż miałam na nogach buty. Głowa bolała mnie mocniej niż po balu na zakończenie studiów magicznych, a ból ten potęgował lejący się z nieba upał i mocny zapach łąki. W połowie drogi przypomniałam sobie, że nie zdążyłam wczoraj zebrać kwiatów żywokostu, które ścina się tylko na dwa dni przed pełnią. Za miesiąc może ich już nie być. Niech to szlag trafi!
Szłam tak wzdłuż Lasu i zastanawiałam się, gdzie dokładnie zamieszkał mój nocny gość. Myślałam o nim przez całą noc, chociaż nie wiedziałam nawet, jak ma na imię. Kim on może być, do cholery? Zobaczyłam przed sobą znaną mi sylwetkę. Raynna biegła mi na spotkanie. Coś się musiało stać we wsi.
- Właśnie szłam po ciebie - rzekła zdyszana, kiedy się spotkałyśmy

- Co się stało?

- Znaleźliśmy siostrę tego chłopca.

- Jak się czuje?

Spojrzała na mnie przerażonymi oczyma.
- Nie żyje? - spytałam. - Wygląda tak, jak brat?

- Gorzej.


Poprzednia Jesteś na stronie 2. Następna
1 2 3 4