Blady Płomień

1 2 3 4 5
Poprzednia Jesteś na stronie 5.

Rozdział V
Zdrada!

-Dzień dobry. Jak się dzisiaj czujesz? - Głos Lilian był spokojny jak zwykle, a jej duże, brązowe oczy radośnie wpatrywały się w stojącego przed chatką księcia.

-O wiele lepiej, dziękuję Lilian - swoją drogą bardzo ładne imię, pomyślał Degard - Mogę w czymś pomóc? Od dwóch dni czuję się jak piąte koło u wozu.

Dziewczyna melodyjnie się zaśmiała i podeszła bliżej.
-Jak chcesz możesz pomóc mi zbierać drewno na opał. Będzie dzisiaj chłodny wieczór.

-Skąd o tym wiesz?

-Ari04˘evel uczył mnie, że kiedy wstaje bezchmurne słońce, wieczór zawsze będzie nieprzyjemnie chłodny0¦jak do tej pory to się sprawdzało.

Lilian weszła do chatki i schyliła się aby sięgnąć po coś spod łóżka. Degard nie mógł powstrzymać się żeby nie patrzeć kątem oka na zgrabne nogi panienki i jej krągłe pośladki - zwłaszcza pośladki. Pokusa była tym większa, iż Lilian miała dziś na sobie obcisłe, skórzane spodnie i lekką, beżową koszulkę. Książe westchnął cichutko i odwrócił wzrok - to mu nie przystało.
Dziewczyna tymczasem wyciągnęła spod łóżka szeroki koszyk.
-Degardzie!

Mężczyzna odwrócił się w porę aby złapać lecący w jego kierunku kosz.
-Po co to?

-Na drewno oczywiście. Idziemy!

Chichocząc wyszła z domku i ruszyła w las. Degard również uśmiechając się pod nosem podążył za Lilian. Książe był zaskoczony, iż znów myślał o tej dziewczynie. Przyglądał się jej lśniącym popielatym włosom, zgrabnej sylwetce0¦była bardzo piękna.
-Degardzie? O czym myślisz?

Książe wyrwany został z zamyśleń.
-J-ja? O niczym, po prostu0¦zapatrzyłem się.

-Kiedy wracasz do domu?

-Chciałbym jak najwcześniej0¦wszyscy pewnie myślą, że nie żyje. I tak by się tym zbytnio nie przejęli0¦

-Nie mów tak. Twoi rodzice na pewno się o ciebie martwią! Degard spojrzał na dziewczynę. Patrzyła na niego z wielką troską.

-Nie mam rodziców Lilian. Nikt prócz nieszczęśliwych mieszkańców Aiquith za mną nie tęskni.

Dziewczyna spuściła wzrok.
-P-przepraszam. Nie wiedziałam. Przykro mi.

Szli od jakiegoś czasu w milczeniu. Lilian co jakiś czas schylała się aby podnieść kilka gałązek i wrzucała je do koszyka trzymanego przez swego towarzysza. Czuła się niezręcznie. Nawet go nie znała. Nie wiedziała kim jest. Stał na czele tamtych rycerzy -pomyślała - musi być kimś bardzo ważnym.
Zauważyła kolejną suchą gałąź, odeszła kilka kroków od Degarda i schyliła się po nią. Nagle usłyszała cichy pomruk. Uniosła powoli głowę.
-Lilian - szepnął książę - nie ruszaj się0¦

Dziewczyna spojrzała na dwa szare wilki. Nie były duże, ale bez problemów mogły rozszarpać drobną kobietę.
-Degardzie0¦boje się0¦

Książe powoli podszedł do Lilian i wysunął się przed nią. Wilki cały czas zbliżały się warcząc coraz głośniej. Coś jednak było z nimi nie tak - były bardzo wychudzone, a ich oczy lśniły nienaturalnie.
Jeden z wilczurów nagle skoczył do przodu. Degard poczuł jak ostre szpony wbijają się w jego ramiona. Siła rozpędu rzuciła ich na ziemię. Książe zepchnął wilka, boleśnie wyrywając ze swojego ciała jego pazury. Zacisnął zęby. Obrócił się w kierunku lekko oszołomionego zwierzęcia. Wilk znów chciał skoczyć na Degarda, kiedy nagle w jego grzbiet trafił gruba, ciężka gałąź. Wilczur zaskowyczał z bólu i raz jeszcze otrzymał cios. Tym razem odbiegł od napastniczki w stronę swego zwierzęcego towarzysza, który nie za bardzo wiedział co zrobić. Stał w miejscu, gotowy do ataku, jednak wyglądał jakby się wahał. W końcu cofnął się kilka kroków i wraz z poobijanym kompanem zniknął gdzieś w lesie.
Degard wciąż leżał na twardej ziemi. Spojrzał na Lilian. Dziewczyna stała z kijem w rękach, wypatrując niebezpieczeństwa.
-Już po walce, żołnierzu - Książe uśmiechnął się szeroko na widok skromnej i cichej Lilian, która stała teraz niczym bohater.

Dziewczyna odwzajemniła jego szczery uśmiech i puściła swą "broń". Podeszła do mężczyzny i uklęknęła przy nim.
-Tak bardzo się bałam0¦znów mnie uratowałeś.

Degard wstał i pomógł zrobić to samo Lilian.
-Moim obowiązkiem jest ratować piękne damy - zdanie zakończył głębokim ukłonem.

Panienka roześmiała się melodyjnie i zarumieniła jak to ona. Poczuła delikatny pocałunek na swej prawej dłoni. Zaczerwieniła się jeszcze bardziej i zaplotła swoje ręce wokół jego lewej. Uśmiechnęła się niewinnie i położyła głowę na ramieniu księcia.
-Niech pan prowadzi, panie rycerzu.

*

Rudowłosy elf siedział na długiej gałęzi drzewa. Myślał. Nie mógł przestać, wciąż dręczyła go przeszłość. Mógł go uratować. Nie dla dobra dziecka, ale dla własnego spokoju sumienia. Teraz przez swoją nieuwagę ma nowego, potężnego wroga - Dokvera Faer04˘hana.
-Znów się czymś martwisz. Jesteś ostatnio nieswój - głos o mało nie spowodował upadku Ari04˘evela w dół, o kilkanaście metrów prosto na spotkanie z ziemią.

-Nic mi nie jest, Casryl. Po prostu0¦nie lubię kiedy ktoś ukrywa przede mną swoje zamiary.

Srebrne oczy elfa zwęziły się lekko kiedy rozważał słowa swego rudowłosego przyjaciela.
-A robi to0¦?

-Faer04˘han oczywiście, któż inny?

Elf usiadł obok Ari04˘evela.
-Zapomnij o nim. To tylko człowiek. Zestarzeje się i umrze.

-Nekromanci tak po prostu nie umierają, a co by było gdyby0¦

Casryl położył palec na jego ustach.
-0¦gdyby Ari04˘evel wreszcie przestał być takim pesymistą?

Oboje zaczęli się śmiać. Rudowłosy elf wiedział jak dobrego przyjaciela ma w Casrylu. Od lat zawsze byli razem i nauczyli się sobie ufać bez względu na wszystko. Tak wiele razem przeżyli. Wraz z nim się wychował, walczył o wspólne cele. Często wydawało się, że przegrają, ale mimo wszystko wyglądało na to, że kiedy stali obok siebie nic nie było wstanie ich pokonać, przechytrzyć0¦
-Czy te gady wciąż atakują nasze patrole? - Ari04˘evel sprawiał wrażenie jakby ocknął się z transu.

-Ech0¦a ty znów o tym0¦nie, już ich nie widziano. Co mam zrobić abyś wreszcie zapomniał o tej całej sprawie?

Ari04˘evel uśmiechnął się do Casryla.
-Później0¦ - rudowłosy elf pocałował w policzek swojego przyjaciela i zeskoczył z drzewa.

*

Haftdane obudził się w łóżku obok kobiety, której nie znał nawet z imienia. Nie przeszkadzało mu to jednak. Czuł się świetnie i wiedział, że ona też taka będzie kiedy otworzy oczy. Wyszedł spod grubego koca i ruszył w kierunku swoich porozrzucanych wszędzie ubrań. Znajdował je w najdziwniejszych miejscach. Jego koszula niechlujnie leżała przy wyjściu z namiotu, pasek wraz ze spodniami wisiały na rogach jakiegoś dziwnego zwierzęcia. Zakładając ciemno-niebieską koszulę zauważył na swoim ramieniu dziwne, czerwone znamię - ślad jaki mogły zostawić tylko zęby.
-Nieźle0¦- uśmiechnął się szeroko.

Usłyszał nagle zaspany głos.

-Haftdane0¦? - Kobieta wyszła z łóżka i zarzuciła na siebie swoje ubranie, które i tak niedokładnie zakryło jej nagiego ciało - Zdecydowanie jesteś wart uwagi każdej kobiety. Nazywam się Mewthia. A teraz chodź. Trzeba powiedzieć plemieniu o mojej decyzji.

Haftdane pokiwał głową na znak zgody i wyszedł z namiotu zaraz za roznegliżowaną przywódczynią barbarzyńców. Kiedy byli już na zewnątrz mężczyzna zauważył, że wszyscy przerywają swoje dotychczasowe zajęcia i patrzą w oczekiwaniu na słowo Mewthii.
-Słuchać mnie wszyscy! - Krzyknęła, a mieszkańcy obozu na dobre zostawili swe prace i zebrali się wokół namiotu - Zawracamy z naszej drogi! Mamy nowy cel i nowego pana! Kierujemy się na południe! Do twierdzy Faer04˘hanów! Raz jeszcze staniemy pod tym sztandarem!

Kiedy skończyła z ust wszystkich wojowników wydobył się jeden, zgrany krzyk. Zapewne coś oznaczał, ale Haftdane uznał to za zwykły bojowy okrzyk.
-Zgadzają się? - Zapytał.

Mewthia uśmiechnęła się do swojego nowego mężczyzny.
-W przeciwnym wypadku byliby już martwi.

Haftdane nie mógł uwierzyć własnym oczom. W mniej niż godzinę cały obóz został rozebrany i zapakowany na kilka masywnych kuców, a reszta pakunków rozłożona została pomiędzy co silniejszych mężczyzn. Nic poza zadeptaną trawą nie wskazywało na pobyt barbarzyńców.
Mewthia krzyknęła coś do dwóch, dość drobnych kobiet, które szybko odbiegły w głąb tłumu. Za chwilę wróciły z dwoma, zgrabnymi końmi. Oba miały piękną, lśniącą białą sierść. Haftdane przyjrzał się dokładnie rumakom.
-Pani Mewthio? Jest w nich coś0¦niezwykłego.

-To były pegazy. Niestety okazały się zbyt skore do ucieczki więc, musieliśmy pozbawić je skrzydeł. Mimo to pozostały najszybszymi końmi z naszej stadniny.

Mężczyzna zaczynał się obawiać tych ludzi. Są z pewnością waleczni i hardzi, ale okrutni. Jakaś jego część buntowała się od samego początku, od pierwszego momentu kiedy pojawił się pomiędzy dzikusami z Rosht.
Na chwilę odrzucił te myśli i wsiadł na białego konia. Czuł jak bardzo bezskrzydły pegaz się boi. Faer04˘han również nie traktował najlepiej swej stadniny, ale na litość bogów0¦on miał "martwe" konie. Te są żywe i coś czują!
-Co? - Haftdane nic nie rozumiał. Co go obchodzą te zwierzęta? Dlaczego jego podświadomość podszeptuje mu takie brednie?

-Ruszamy! - Wrzasnęła Mewthia, a jej "stado" posłusznie ruszyło.

Czekała ich długa droga do twierdzy hrabiego.

*

-Co to ma znaczyć kanclerzu?! Nie masz do tego prawa! - Krzyknął jeden z młodszych rycerzy.

Niski, chudy mężczyzna w średnim wieku przybrany w granatowe szaty krążył po wielkiej sali tronowej. Był to kanclerz Aiquith. To on był doradcą królewskim i na wypadek nieobecności głowy państwa sprawował władzę.
-Nie mam prawa?! Nasz król, niech mu bogowie drogę do nieba otworzą, mianował mnie kanclerzem!

-Ale nie następcą tronu! - Znów krzykną młodzieniec.

-A widzisz tu kogoś z rodziny królewskiej?

Lord Fendlor nie mógł tego dłużej wytrzymać.
-Wybacz kanclerzu, ale pod nieobecność księcia Degarda miałeś zostać zastępcą a nie następcą. Nie masz prawa do tronu.

-Książe nie żyje.

Na sali zrobił się szum. Zwykli ludzie, wybrani jako delegacja na to spotkanie, zdawali się popierać kanclerza.
-Właśnie! Od tylu lat żyjemy bez króla! Kochaliśmy księcia jak jego ojca, ale był zbyt bierny w swych działaniach! Teraz oboje nie żyją, potrzebujemy nowego władcy. Kanclerz jest idealnym kandydatem! - Krzyczeli mieszkańcy Gosthrad.

-Jak wy możecie?! Dlaczego uważacie, że Książę Degard jest martwy? Zaginął raptem cztery dni temu! Nie znaleziono jego zwłok, a więc musi żyć! - Wszyscy zaskoczeni byli wybuchem spokojnego i cichego jak dotąd lorda - Nie możecie pochować go żywcem! Nawet ty kanclerzu! Nie masz prawa do objęcia tronu Aiquith!

Szum przerodził się w krzyki i protesty. Wszyscy byli zaniepokojeni sytuacją, jednak kanclerz był mądrym, przebiegłym człowiekiem - Fendlor o tym wiedział. Wykorzystywał w perfidny sposób niezadowolenie mieszkańców stolicy jak i nieobecność prawowitego władcy.
-Niedobrze0¦- westchnął.

Kanclerz przestał kręcić się w tą i z powrotem, wstąpił na podwyższenie.
-Mieszkańcy Gosthrad! Oficjalnie przejmuję tron Aiquith! Uznaję, że książę Degard Hitlean, syn Haftdanea Hitleana, za martwego!

*

-Degardzie? Kiedy będziesz wracał do domu? - Lilian zapytała rzucając zebrane drewno w kąt chatki.

-Nie wiem. Jest mi tu dobrze - nie zapominaj jednak o swoich obowiązkach, pomyślał - ale prędzej czy później będę musiał0¦

Dziewczyna skończyła swoje zajęcie i usiadła przy stole, naprzeciw swego towarzysza. Związała sobie włosy w warkocz. Wyglądała teraz młodziej niż normalnie, prawie jak dziecko.
-Nie tęsknisz za domem?

-Nie, Lilian, nie tęsknie. W Gosthrad nie czeka na mnie nikt. Nic prócz obowiązków i nakazów. Tutaj jestem wolny, robię to co chcę i kiedy chcę - spojrzał na zatroskaną dziewczynę - no i jestem z tobą.

Lilian uśmiechnęła się szeroko i wstała z krzesła. Podeszła do łóżka, usiadła na nim i przytuliła się do Degarda.
-Też się cieszę, że jesteś tutaj. Nie chcę żebyś odszedł, ale sam mówiłeś, że masz obowiązki0¦Degardzie? Co robi rycerz jeżeli nie walczy ze złem?

Książe uśmiechną się. Lilian była nie tylko młoda i piękna. Była słodka w swe naiwności.
-Och, dużo rzeczy. Broni prawa, ćwiczy aby nie wyjść z wprawy, ale ja nie mówię o tych obowiązkach0¦Lilian, ja jestem księciem Aiquith, następcą tronu mojego martwego ojca0¦

Dziewczyna spojrzała na Degarda. W jej oczach dziwna mieszanka szacunku i strachu, radości i powagi.
-Prawdziwy książę0¦ - w jej wyobraźni pojawił się widok z dziecięcych marzeń. Piękny, biały koń a na nim dostojny książę w lśniącej zbroi.

-To nie jest takie piękne jak się wydaje, Lilian0¦

Popielatowłosa dziewczyna już go nie słuchała była zachwycona tymi nowinami. Gościła pod swym dachem nie tylko walecznego rycerza, ale też i szlachetnego księcia.
-Zabierz mnie ze sobą0¦

-Słucham?

-Do swojego zamku. Zabierz mnie.

-A co z Ari04˘evelem?

Lilian, kiedy usłyszała to imię została jakby ściągnięta na ziemię.
-On mnie nie obchodzi, a ja nie obchodzę jego. Proszę, zabierz mnie ze sobą!

Degard i Lilian wymienili porozumiewawcze uśmiechy. Decyzja zapadła.

***

Dokver z niesamowitą siłą uderzył łokciem w kruchą i nienaturalnie wykrzywioną żuchwę żywego trupa, który ośmielił się zaskoczyć go od tyłu. Cios niewiele uczynił oponentowi a spowodował tylko, że uchwyt jeszcze mocniej zacieśnił się wokół klatki piersiowej młodego Faer04˘hana. Chłopak wysyczał przez zęby jakieś paskudne przekleństwo kiedy zauważył kolejnego nieumarłego zmierzającego w jego kierunku. Trzymał w swoich rękach spory głaz - kawałek pokruszonego muru, który stał w pobliżu. Żywy trup unosił kamień coraz wyżej najwyraźniej gotując się do zmiażdżenia chłopca.
-Chyba sobie żartujesz ty cholerny ścierwojadzie! - Dokver stanął pewniej na nogach i wraz z przyczepionym do niego nieumarłym odwrócił się plecami do nadlatującego głazu. Usłyszał głuchy odgłos jaki towarzyszył uderzeniu kamienia o potężne plecy zombiego. Potwór rozluźnił swój uchwyt na tyle aby Dokver mógł się uwolnić. Szybkie i silne kopnięcie w tył łydki powaliło niezręcznego nieumarłego na ziemię. Chłopak spojrzał na stojącego wciąż przy nim przeciwnika. Żywy trup wyglądał paskudnie. Jedno oko, które wyglądało jakby patrzyło we wszystkie kierunki na raz, było przekrwione i matowe. Przez policzek - a właściwie przez skórę, która znajdowała się w zaawansowanym stopniu rozkładu - widać było zgniłe zęby i obcięty język.

-Mówił ci ktoś, że jesteś piękny? - Nieumarły warknął na chłopaka - Ja mówię serio0¦

Szeroka ręka zombiego złapała Dokvera za gardło.
-Rety0¦ale ty0¦się nie znasz0¦na0¦żartach - młody Faer04˘han bez skutku próbował złapać oddech, dłoń żywego trupa zaciskała się coraz mocniej. Wtedy młodzieniec kątem oka zauważył jak obok niego wstaje drugi z jego nieznośnych i nieludzko wytrzymałych przyjaciół0¦

-Ch0¦cholera0¦

Dokver puścił rękę nieumarłego i sięgnął do swojego lewego boku, wyjął zza luźno zawieszonego na jego biodrach paska długi, pozłacany nóż. Ostrze wbiło się głęboko w klatkę piersiową potwora, a jego uchwyt rozbłysnął jasnym, pomarańczowym światłem. Zombie cofnął się do tyłu wyrywając tym samym nóż i kawałek skóry. Bestia dziko zawyła kiedy cienkie żyłki zaczęły pokrywać jej ciało, rozszerzając tym samym ranę. W kilka sekund nieumarły całkowicie pokryty był pomarańczowymi niteczkami. Dokver obejrzał się na drugiego przeciwnika w samą porę aby uniknąć jego ciosu. Wielka dłoń z trzema ostatnimi palcami świsnęła mu przed nosem, a chłopak poczuł okropną woń.
Kiedy tylko odzyskał równowagę, młody Faer04˘han, skorzystał z okazji i podbiegł do leżącego kilka metrów dalej sejmitara tym samym oddalając się znacznie od swego powolnego "przyjaciela".
-No dobrze. Teraz zatańczymy0¦przekonamy się czy umiesz0¦- Dokver zakończył zdanie sarkastycznym uśmieszkiem.

Chłopak chwycił rękojeść oburącz i zaczął biec w kierunku oponenta. Kiedy tylko był na wystarczającej odległości pchnął czubek miecza w dawno już martwe serce nieumarłego. Bestia mimo to zawyła z bólu, a jej wrzask szybko przerodził się w gardłowy warkot. Dokver stracił ochotę na bawienie się ze swoją ofiarą. Uniósł ostrze i wykonał poziomie cięcie. Chłopak poczuł jak sejmitar uderza i przecina masywną i żylastą szyję. Głowa nieumarłego upadła na ziemię, a ciało jeszcze przez chwilę próbowało się poruszyć, ale wkrótce padło bez ruchu na piach.
-Marny z ciebie tancerz0¦ - Dokver zaśmiał się ze swojego własnego żartu - Marny tancerz. Podoba mi się0¦

Do uszu młodzieńca dobiegły kolejne odgłosy walki. Przeczesał swoje czarne jak smoła włosy i powoli ruszył w kierunku źródła dźwięku. Po drodze przeskoczył przez kilka zmasakrowanych zwłok różnych rodzajów "martwiaków" i przeszedł przez pęknięcie w murze. Uśmiechną się szeroko widząc Verę walczącą z trzema szkieletami, na których widać było jeszcze ubrania jakie nosiły za życia. Dziewczyna zręcznie unikała ciosów kościstych pięści i bezskutecznie próbowała uczynić im jakąkolwiek krzywdę za pomocą swojego rapiera. W końcu zirytowana serią niepowodzeń zaprzestała ataków i odskoczyła od natrętnych oponentów. Wykrzyczała kilka niezrozumiałych dla Dokvera słów, a z jej ostrza wyleciała lśniąca, srebrzysta kula. Pocisk powoli zbliżał się do szkieletów, które najwyraźniej nie wiedziały co robić. Vera znów wypowiedziała tajemnicze słowa i jak na jej rozkaz, magiczna kula wybuchła oślepiającym blaskiem zamieniając się w tysiące mniejszych, wąskich pocisków o tej samej srebrzystej barwie. Kilka chwil później w powietrzu wisiały trzy spore strzały. Na ustach Very pojawił się słodki i niewinny uśmiech.
-No to do zobaczenia chłopcy!

W tym momencie magiczne pociski wystrzeliły z miejsca i bezbłędnie trafiły w klatki piersiowe szkieletów, które rozpadły się zanim uderzyły o ziemie.
Vera miała ruszyć w poszukiwaniu kolejnych potworów kiedy nagle usłyszała oklaski. Odwróciła się w stronę dziury w murze.
-Dokver.

-Imponujące przedstawienie. Jak nazywało się to zaklęcie? Pewnie równie poetycko jak czar, który normalni magowie nazywają lewitacją, ale nie moja kochana, starsza siostra0¦

-Przestań. Mamy ważniejsze sprawy na głowie niż bezsensowne gadanie. Musimy patrolować cmentarz. Jeżeli jeszcze więcej zwłok wstanie z grobów musimy pokonać je jeszcze tam. Im bliżej są twierdzy tym trudniej ich pokonać.

Chłopak westchnął i ruszył za Verą.
-Kiedy ojciec skończy eksperymentować z tą głupią kulką? Jeżeli potrwa to jeszcze dłużej to niedługo na cmentarzu zabraknie zwłok! Ciekawe skąd wtedy będzie miał komponenty do swoich zaklęć?!

-O to już się nie martw. Horbin ma swoje cele, które, jestem tego pewna, osiągnie. Potrzeba mu tylko czasu, cierpliwości i pomocy z naszej strony.

-Jak tam chcesz0¦


Poprzednia Jesteś na stronie 5.
1 2 3 4 5