Matelles i Aspera

1 2 3 4 5 6 7 8
Poprzednia Jesteś na stronie 4. Następna

Las. Prastara, pierwotna puszcza. Omszałe pnie drzew rosnących na szczątkach swoich przodków. Wielkie paprocie rozchylające szeroko wachlarze swoich liści. Powiew niosący zapach grzybów i leśnego runa. Zwierzęta, które przez pokolenia mogły nie widzieć człowieka, orka ani elfa. Kwiaty nie mające nazwy w żadnym języku...

Przez taki właśnie bór przedzierał się samotny elf. Szedł z wysiłkiem, jakby każdy krok sprawiał mu ból. W zawieszonym na plecach kołczanie pozostała mu jedna, ostatnia strzała. Jego ubranie było podarte, zaś on sam wielokrotnie ranny. Z trudem dało się w nim rozpoznać Matellesa - niestrudzonego zwiadowcę i przewodnika, asa przedniej straży. Tak, nie było wątpliwości: Matelles umierał. Cóż mogło doprowadzić nieśmiertelną istotę na samą krawędź życia?

* * *

Kilka dni wcześniej niewielka grupa elfich tropicieli rozłożyła się obozem wśród skał na skraju puszczy. Zbliżał się zmierzch. Zwiadowcy zaczęli przygotowywać posiłek. W pewnym momencie elf stojący na warcie u szczytu najwyższej skały dał ostrzegawczy znak: jakiś nierozpoznany oddział pojawił się w polu widzenia. Po kilku chwilach wszelki ślad obozowiska zniknął a skauci ukryli się wśród drzew i głazów. Czekali w napięciu. Nie upłynęło wiele czasu, gdy do kotliny wjechało kilku jeźdźców. Byli elfami. Bagiennymi - sądząc z ich ubioru i szczegółów wyglądu. Jadący przodem rosły płowowłosy elf zlustrował dokładnie otoczenie. Nie spostrzegł niczego podejrzanego; najwyraźniej ukrywający się wokół zwiadowcy byli mistrzami swojego fachu. Przybysze wszczęli głośną rozmowę, tak jakby chcieli zostać usłyszani.

- Jak go znajdziemy? - zapytał jeden z jeźdźców.

- Nie znajdziemy. Cała nadzieja w tym, że to on nas znajdzie. Trudno przeoczyć tak duży oddział jak nasz. Musi nas zobaczyć. On, albo któryś z jego podkomendnych. To jedyna szansa.

Zawrócili wierzchowce i skierowali się z powrotem ku swoim. Wtedy dobiegł ich głos:

- Kogo szukacie?

- Matellesa! - odpowiedział postawny elf, zapewne dowódca.

- To ja jestem - Matelles wstał zza powalonego pnia - słucham, jaką macie sprawę do mnie?

- Tak, to istotnie ty. Widziałem cię kiedyś... Twój wódz, książę Kurubor wzywa pilnie ciebie i twoich ludzi. Jest teraz razem z naszym kniaziem, Kaiafą. To musi być niezwykle istotna i nie cierpiąca zwłoki sprawa, skoro rozesłano za tobą kilka takich oddziałów jak nasz...

- Jakie hasło? - upewnił się Matelles.

- Grusza.

- Zgadza się. Mam jechać z wami, czy podążać samemu?

- Z nami. Będzie szybciej, mamy kilkanaście luźnych koni dla ciebie i twoich skautów.

Zwiadowcy Matellesa wyszli z ukrycia i podążyli w stronę wylotu kotliny. Czekało tam na nich ponad pół setki jezdnych. Matelles idąc zastanawiał się, co skłoniło Kurubora i Kaiafę do odwołania go z misji tak nagle. Podane przez dowódcę hasło świadczyło o tym, że oddziały elfów zdążyły się już połączyć, ale przecież...

To stało się nagle. Matelles usłyszał świst. Instynktownie skulił się w sobie, gdy wtem idący po jego lewej stronie towarzysz upadł mu pod nogi przewracając go na ziemię. To uratowało mu życie. Kolejna strzała wymierzona między jego łopatki otarła mu tylko bark. Szybko przetoczył się w bok, usłyszał jak ktoś woła rozdzierająco "Zdra!..." - reszta okrzyku utonęła w mokrym charkocie. Matelles ujrzał jak Valandil, jego druh z lat dziecinnych osuwa się powoli z gardłem przebitym strzałą. Nie było jednak czasu na łzy nad śmiercią przyjaciela. Matelles zerwał się gwałtownie, złapał najbliższego bagiennego elfa za pas i ściągnął go z wierzchowca tak, by ten znalazł się pomiędzy nim a pozostałymi jeźdźcami. Poczuł, jak ciało żołnierza sztywnieje przebite kilkoma strzałami. Zanurkował pod końskim brzuchem i rzucił się pędem w stronę lasu.

Nigdy jeszcze tak nie uciekał. Nie przypuszczał nawet, że można biec tak szybko. I że można w takim pędzie zmieniać kierunek, biec zakosami wyzyskując każdy krzew i każdy większy kamień. Kolejne strzały mijały go to bliżej to dalej. Kilka nawet drasnęło mu skórę. "Partacze! - pomyślał - dobrze, że nie ścigam sam siebie. Już bym nie żył." Skraj lasu był blisko. Matelles rozpaczliwym skokiem wpadł pomiędzy pierwsze drzewa. Tu konni go nie dopadną. A pieszy pościg nie ma szans go osaczyć, w nocy łatwo będzie się wyrwać. W tym właśnie momencie poczuł przeszywający ból w prawym udzie. Dosięgła go strzała. W jednej chwili stracił znaczną część swojej szybkości i zwinności. Nie było czasu na opatrywanie rany. Zaczął kluczyć pomiędzy drzewami zagłębiając się coraz bardziej w las. Bał się zatrzymać, by nie dać szansy ścigającym.

Jednak w oddziale bagiennych elfów najwyraźniej był jakiś doświadczony tropiciel. Matelles przeciął właśnie płytki wykrot, gdy nagle zamarł. W odległości dziesięciu kroków dokładnie naprzeciw niego stał krępy elf o złośliwym wyrazie twarzy. W rękach miał naciągnięty łuk. Strzała mierzyła wprost w pierś Matellesa. Obaj elfowie spojrzeli sobie w oczy. Palce nieznajomego tropiciela zbielały od wysiłku, nie zwalniał on jednak cięciwy.

- No, strzelaj! - wrzasnął Matelles - Albo zejdź mi z drogi!

Tamten jednak stał, jakby go nie usłyszał. Matelles powoli, cal po calu, zaczął usuwać się z linii strzału. Łucznik trwał jak skamieniały, tylko opuszki jego palców stawały się coraz bardziej sine. Matelles odskoczył w bok. I w tym momencie miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał, przeszył pocisk. Strzelec jednak dalej trwał w takiej samej pozycji. Z jego zdartych przez cięciwę palców skapywała krew. Matelles podszedł do niego nic nie rozumiejąc i - ze sporym trudem - wyjął łuk z jego dłoni. Następnie przełożył kilka strzał z jego kołczana do swego. Tamten nie zareagował. Matelles odkuśtykał w las.

* * *

Rany Matellesa nie wyglądały na ciężkie, a jednak nie chciały się goić. Elf uważnie obejrzał strzałę, którą wyjął ze swojego uda, a także te, które zabrał skamieniałemu prześladowcy. Groty pokryte były cienką warstwą rdzawej substancji. Trucizna! Mieszkańcy bagien umieli wyrabiać różne jadowite mieszanki. Ten czerwonawy nalot zwany meduzim śluzem był Matellesowi znany. Opatrując rany i okładając je leczniczymi ziołami tropiciel dziwił się nieco, że jeszcze żyje. Że nie zabił go żaden z wystrzelonych w jego stronę pocisków. Że nawet ten jad nie spowodował jego śmierci aż do tej chwili. Teraz kojące liście powinny spowolnić jego działanie, ba, może nawet zatrzymać je całkowicie. Matelles był silnym młodym elfem, jego ciało mogło znieść więcej niż on sam się spodziewał.

Dni mijały i coraz bardziej jasne stawało się, że Matelles mimo wszystko nie docenił mocy meduziego śluzu. Dostał gorączki, co chwila chwytały go dreszcze. Drzewa wydawały się sięgać ku niemu swoimi konarami jakby jakimiś potwornymi mackami. Krzewy w jego oczach stawały się ohydnymi stworami starającymi się wyssać z niego resztki życia. Serce kołatało w nim jak pęknięty dzwon. Jego stopy ogarnął przejmujący chłód. Potknął się i upadł w środek strumienia. To otrzeźwiło go nieco. Usłyszał trzask w pobliskich zaroślach. Jakieś zwierzę? Czy to jeszcze pościg? Z wysiłkiem wdrapał się na poziomy konar pobliskiego drzewa. Trzask się powtórzył. Cokolwiek było w tych krzakach, zbliżało się. Matelles potrząsnął głową usiłując bezskutecznie odpędzić gorączkę. Jak przez mgłę ujrzał zbliżającą się sylwetkę. To nie było zwierzę. To był ork. Elf wyciągnął z kołczana ostatnią strzałę, wysilając do granic wytrzymałości każde włókno swojego ciała napiął łuk i... runął nieprzytomny na ziemię.

* * *

Ocknął się wieczorem. Czuł się jakby lepiej. Gorączka chyba ustąpiła, pojawiło się za to palące pieczenie na twarzy, dłoniach i w okolicach ran. Uniósł lekko głowę.

- A! Obudziłeś się, zdechlaku! - usłyszał szorstki głos.

Nieopodal przy małym ognisku siedziała potężnie zbudowana kobieta. Nie była ładna, o nie, nie była jednak odrażająca. Miała płomiennie rude włosy, zaś ostre, grubo ciosane, kanciaste rysy jej twarzy i wystające kości policzkowe zdradzały jej rasę aż nadto jasno.

- Jesteś... z orków? - Matelles dopiero słysząc swoje własne słowa zdał sobie sprawę, z bezprzedmiotowości tego pytania. Odpowiedź wszelako zaskoczyła go.

- Tak. W połowie. Mój ojciec był człowiekiem. A ty masz szczęście, pokurczu, że potrzebuję przewodnika. W zasadzie powinnam cię zarżnąć. To elfy wymordowały moją rodzinę i zrównały z ziemią wioskę, w której mieszkałam.

- Nie musisz mnie zabijać - odpowiedział Matelles z rezygnacją - i tak zabije mnie trucizna. Zresztą, jeśli chcesz wiedzieć, to elfy mnie tak urządziły. Nie wiem, dlaczego. I jeszcze jedno: nie było mnie pośród tych, którzy zabili twoich bliskich.

- Trucizną już się zajęłam. Mój dziadek był szamanem, sporo od niego się nauczyłam, znam się na lekach... Masz być zdrowy. Mówiłam ci, że potrzebuję przewodnika. Nie umiem znaleźć drogi w lesie. Pochodzę z gór. Moja osada leżała w górskiej dolinie, z dala od innych. Nie mieszaliśmy się w niczyje sprawy. Wielokrotnie w pobliżu przechodziły wojska ciągnące na Wojnę Kamieni, ale zawsze nas omijały. Dopiero ostatnio... Przyszły elfy. Łotry dokładnie wiedziały, gdzie nas szukać. Nikt z naszych nie przeżył.

- Przyszli tak po prostu, żeby was wybić? - Matelles nie mógł uwierzyć.

- Tak. Właśnie tak. Otoczyli całą kotlinę. Potem zaczęli schodzić ku wiosce, obstawiając wszystkie drogi. Podpalali zabudowania. Strzelali do uciekających. Nie interesowały ich łupy, przyszli mordować. Podpalili też nasz dom. Matka wybiegła z niego trzymając na rękach moją młodszą siostrę. Obie zginęły od strzał. A przecież mała Xandra nie umiała jeszcze nawet chodzić!... Mój brat, Valleth, nie mógł uciec, leżał ciężko chory. Spłonął żywcem wewnątrz... Ponad setka orków zginęła wtedy na zgliszczach własnych domów. Ja jedna ocalałam. Krótko przed tą rzezią wspięłam się na skały, by zebrać pewne lecznicze grzyby rosnące w szczelinach. Miały pomóc Vallethowi... Teraz ratują ciebie... i mnie. Gdy rozpętała się jatka, byłam zbyt wysoko, by mogli dosięgnąć mnie z łuku, ale wystarczająco nisko, by widzieć wszystko... dokładnie. Próbowali wdrapać się do mnie skalnym kominem, ale zaczęłam im strącać głazy na łby. Szybko dali spokój! Potem chcieli strącić mnie z góry lawiną głazów i żwiru... Osłonił mnie kamienny nawis - urwała, by zaczerpnąć tchu.

Matelles ujrzał nagle całą tę diaboliczną scenę nałożoną w przedziwny sposób na inny obraz. Kotlina... Skalny komin... Nawis... Wszystko zajmowało dokładnie te same miejsca zlewając się ze sobą idealnie. Jednak poniżej z wizerunkiem spokojnych domów mieszała się wizja krwawej pożogi. Zamknął oczy lecz to nie pomogło. Próbował zamknąć umysł, lecz nie potrafił.

* * *

Aspera przetarła oczy i potrząsnęła głową. Nie można się rozklejać, zwłaszcza przy takim... takim... Odruchowo gniotła w dłoniach kojące liście. Od dobrej chwili czuła paskudne mrowienie i szczypanie w palcach. Zioła przynosiły ulgę.

Spojrzała na leżącego elfa. Jego twarz poszarzała, a ręce zacisnęły się kurczowo.

- Ej! Żyjesz? - zapytała z lekkim niepokojem. Elf niemal niedostrzegalnie skinął głową - Co ci znowu? Ta historia cię tak powaliła? Takiś wrażliwy?!

Elf otworzył oczy i spojrzał wprost na nią. Aspera aż ugięła się pod jego wzrokiem. Był w nich ból tak ogromny, że wydawał się przewyższać jej własny. A może było to właśnie odbicie jej bólu? Z trudem oderwała spojrzenie od jego twarzy. I wtedy usłyszała:

- To ja odnalazłem waszą wioskę. Nie było to łatwe. Byliście naprawdę dobrze ukryci. Zameldowałem o odkryciu moim dowódcom i zapomniałem o sprawie. Nie wiedziałem, że to się tak skończy.

Aspera zagryzła wargi.

- A gdybyś wiedział - zasyczała - zameldowałbyś?

- Gdybym! Co znaczy "gdybym"?! Zresztą niech ci będzie, zameldowałbym, takie miałem rozkazy!

Dziwne, ale ten wybuch uspokoił ją nieco. Elf przynajmniej nie próbował kłamać.

- Posłuchaj, co było dalej - powiedziała nie znoszącym sprzeciwu tonem - musisz to wiedzieć! Uratował mnie ojciec. On nie był orkiem. Nie wisiało nad nim widmo przepowiedni wieszczącej zagładę mieszkańcom naszej osady. Dlatego ocalał. Tego dnia udał się na płaskowyż do grobu swojego przyjaciela, który niegdyś ocalił mu życie. Wrócił w nocy. Elfy rozstawiły warty pod urwiskiem chcąc mnie wziąć głodem. W jedynej ocalałej z pożogi chacie urządziły sobie skład. Ojcu udało się tam dostać i podpalić chałupę. Stojąc na górze wyraźnie słyszałam jego klątwy w kilku językach. Część strażników rzuciła się ku niemu. Zaczął uciekać, pognali za nim. Inni próbowali ugasić ogień. Zsunęłam się kominem i rzuciłam się do ucieczki. Gdy już byłam na dole wyzwiska ojca nagle ucichły. Zajął moje miejsce, widocznie liczba ofiar musiała się zgodzić... Uciekałam przez kilka dni, aż trafiłam do tego lasu. Zabłądziłam. Żyję z tego, co uda mi się znaleźć i upolować.

Elf pokiwał głową. Po policzku spłynęła mu pojedyncza łza. Aspera czuła, że była szczera.

- Przyczyniłeś się do śmierci mojej rodziny - powiedziała powoli - masz wobec mnie dług, którego nie sposób spłacić. Nawet twój zgon nie odwoła ich śmierci. Ja jednak żyję. I chcę żyć. Chcę się wydostać z tego przeklętego lasu i to tak, by nie trafić w środek kolejnej masakry.

- Wyprowadzę cię - odparł elf - skoro tego chcesz, wyprowadzę cię.

- Dobrze. Teraz się prześpij. Musisz nabrać sił. Ach! Jeszcze jedno. Mam na imię Aspera.

- Powinienem chyba odpowiedzieć "miło mi" - odpowiedział smutno elf - ale... powiem tylko: jestem Matelles.

- Ma-tel? Osobliwe imię...

* * *

I tak oto pewnego ciepłego wieczora elf Matelles i półorczyca Aspera po raz pierwszy się spotkali i po raz pierwszy usłyszeli swoje imiona. A zdarzyć się miało, że spotkawszy się raz, nie rozstali się już nigdy.


Poprzednia Jesteś na stronie 4. Następna
1 2 3 4 5 6 7 8